Znany i zasłużony pisarz, Brian W. Aldiss twierdzi, że książka Mary Shelley „Frankenstein” to pierwsza prawdziwa i pełnoprawna powieść science-fiction. Jak dowodzi, nie dość że jej bohater świadomie odnosił się do ówczesnych teorii i odkryć naukowych, to sama historia miała (i nadal ma) olbrzymi wpływ na literaturę i kulturę masową, inspirując twórców i przyczyniając się do rozwoju samego gatunku.
Nie można odmówić mu racji. Liczba adaptacji, wariacji, pastiszów i nawiązań wydaje się nie mieć końca, a i nazwiska artystów korzystających z dziedzictwa Shelley (m.in. Tim Burton, Danny Boyle, Kenneth Branagh czy Ridley Scott) zdają się potwierdzać słowa Aldissa. Cegiełkę do tej kolekcji dołożył również Warren Ellis, bezkompromisowy scenarzysta komiksowy wielokrotnie podejmujący w swych dziełach tematy związane z transhumanizmem. Swoją historię opowiada z punktu widzenia Mary Wollestonecraft-Godwin, podróżującej przez Związek Niemiecki wraz z przyszłym mężem (Percym Shelley) i kuzynką. Ich celem jest willa Diodati nad Jeziorem Genewskim i spotkanie towarzyskie z Geroge Byronem. Nim jednak tam dotrą, robią przystanek przy niesławnym zamku Frankenstein, niegdyś zamieszkiwanym przez Johanna Dippela – głośnego pisarza, teologa i alchemika.
Nieposkromiona ciekawość Mary prowadzi ją przez labirynty ruin, w których napotyka Potwora, echo dawnych wydarzeń a zarazem zwiastuna rewolucji naukowej. Żywy, czy też eteryczny (niczym duchy z „Opowieści Wigilijnej”) ukazuje jej przeszłość - Dippela próbującego rozwikłać tajemnicę kamienia filozoficznego, eksperymentującego z elektrycznością i ludzkimi zwłokami - oraz przyszłość, w której elektryczność wykorzystywana jest do monitorowania akcji serca pacjentów i przywracania ich do życia. Przez filozoficzny dialog i monolog oraz naświetlenie pewnych faktów z jej własnego życia próbuje przygotować ją na nadejście przyszłości, której ma być ona zarzewiem. Ellis w swej opowieści odnosi się nie tylko do biografii Mary ale też do jednego z przypuszczeń, jakoby inspiracją do stworzenia „Frankensteina” była domniemana wizyta na zamku i niechlubne eksperymenty Dippela. Świadomie, czy nie, popiera twierdzenie Aldissa, przedstawiając pisarkę jako Prometeusza, który dał ludzkości nowe spojrzenie na naukę, jednoznacznie przyczyniając się do powstania science-fiction jako gatunku.
„Frankenstein’s Womb” można potraktować jako bardzo osobisty list miłosny Warrena Ellisa do Mary Shelley, gdzie autor oddaje hołd prekursorce i wyraża swoje uwielbienie dla jej dokonań. Otacza ją aurą niesamowitości i chyba podświadomie, jako twórca również poruszający się w stylistyce science-fiction, zdradza swoją zazdrość o tak przełomowy debiut. Krytycy za oceanem, bardzo chłodno przyjęli ten album, zarzucając scenarzyście zbyt monotonną narrację, mało fascynującą historię i brak jakichkolwiek zwrotów akcji i napięcia. Mam jednak wrażenie, że jemu nie zależało na dogodzeniu publiczności, a jedynie na uzewnętrznieniu swojego podziwu dla Mary Shelley i wpływu jej dzieła na całą kulturę. Zrobił to w jedyny możliwy sposób: konstruując spokojną, nostalgiczną, intymną historię. Może Ellis nie błyszczy tutaj tak, jak w innych swoich – przecież również przełomowych i znaczących – dziełach, ale dzięki temu, tak naprawdę gwiazdą w tym albumie okazuje się być Marek Oleksicki, który pokazał wszystko to co ma najlepsze w swym arsenale twórczym.
Album narysowany dla Ellisa to debiut Marka na amerykańskim rynku. Wycisnął ze scenariusza wszystkie możliwe soki i wspaniale wpisał się w ponury i tajemniczy klimat opowieści, mimo że musiał ograniczać się jedynie to statycznych kadrów. Nadał jej bardzo gotyckiego charakteru – czyli takiego, w jakim został stworzony „Frankenstein” – z wielką pieczołowitością oddając wszystkie szczegóły zarówno samego zamku, otaczającej go przyrody jak i postaci. Scena z pędzącą karetą kipi enigmatyczną grozą, zaś pierwsze spojrzenie na potwora jest tyleż przejmujące co mocno zapadające w pamięć. Z kolei kadry z eksperymentującym Dippelem to prawdziwy majstersztyk, z którego aż wybuchają wulkany energii. W szczególności uwagę należy zwrócić na design samego potwora, zmęczonego swą egzystencją, dźwigającego na barkach ciężar doświadczenia, pooranego zmarszczkami rozkładu, z oczami zbitego psa. Cudownie niepokojący i mrożący krew w żyłach. Oleksicki, za oceanem pochwalony i doceniony, pokazał się z najlepszej strony dopisując przepiękne post scriptum pod listem Ellisa, a także wystawiając sobie fachowe portfolio, które być może zaowocuje kolejnymi zleceniami na tamtejszym rynku.
Choć „Frankenstein’s Womb” nie jest dziełem wybitnym, przełomowym, ani nawet rozrywkowym, pozostawia po sobie dobre wrażenie i miłe uczucie satysfakcji. Na pewno doceni je Brian Aldiss i wszyscy ci, na których swoje piętno odcisnęło dziedzictwo Frankesnteina.
Autorem tekstu jest Paweł Deptuch
Nie można odmówić mu racji. Liczba adaptacji, wariacji, pastiszów i nawiązań wydaje się nie mieć końca, a i nazwiska artystów korzystających z dziedzictwa Shelley (m.in. Tim Burton, Danny Boyle, Kenneth Branagh czy Ridley Scott) zdają się potwierdzać słowa Aldissa. Cegiełkę do tej kolekcji dołożył również Warren Ellis, bezkompromisowy scenarzysta komiksowy wielokrotnie podejmujący w swych dziełach tematy związane z transhumanizmem. Swoją historię opowiada z punktu widzenia Mary Wollestonecraft-Godwin, podróżującej przez Związek Niemiecki wraz z przyszłym mężem (Percym Shelley) i kuzynką. Ich celem jest willa Diodati nad Jeziorem Genewskim i spotkanie towarzyskie z Geroge Byronem. Nim jednak tam dotrą, robią przystanek przy niesławnym zamku Frankenstein, niegdyś zamieszkiwanym przez Johanna Dippela – głośnego pisarza, teologa i alchemika.
Nieposkromiona ciekawość Mary prowadzi ją przez labirynty ruin, w których napotyka Potwora, echo dawnych wydarzeń a zarazem zwiastuna rewolucji naukowej. Żywy, czy też eteryczny (niczym duchy z „Opowieści Wigilijnej”) ukazuje jej przeszłość - Dippela próbującego rozwikłać tajemnicę kamienia filozoficznego, eksperymentującego z elektrycznością i ludzkimi zwłokami - oraz przyszłość, w której elektryczność wykorzystywana jest do monitorowania akcji serca pacjentów i przywracania ich do życia. Przez filozoficzny dialog i monolog oraz naświetlenie pewnych faktów z jej własnego życia próbuje przygotować ją na nadejście przyszłości, której ma być ona zarzewiem. Ellis w swej opowieści odnosi się nie tylko do biografii Mary ale też do jednego z przypuszczeń, jakoby inspiracją do stworzenia „Frankensteina” była domniemana wizyta na zamku i niechlubne eksperymenty Dippela. Świadomie, czy nie, popiera twierdzenie Aldissa, przedstawiając pisarkę jako Prometeusza, który dał ludzkości nowe spojrzenie na naukę, jednoznacznie przyczyniając się do powstania science-fiction jako gatunku.
„Frankenstein’s Womb” można potraktować jako bardzo osobisty list miłosny Warrena Ellisa do Mary Shelley, gdzie autor oddaje hołd prekursorce i wyraża swoje uwielbienie dla jej dokonań. Otacza ją aurą niesamowitości i chyba podświadomie, jako twórca również poruszający się w stylistyce science-fiction, zdradza swoją zazdrość o tak przełomowy debiut. Krytycy za oceanem, bardzo chłodno przyjęli ten album, zarzucając scenarzyście zbyt monotonną narrację, mało fascynującą historię i brak jakichkolwiek zwrotów akcji i napięcia. Mam jednak wrażenie, że jemu nie zależało na dogodzeniu publiczności, a jedynie na uzewnętrznieniu swojego podziwu dla Mary Shelley i wpływu jej dzieła na całą kulturę. Zrobił to w jedyny możliwy sposób: konstruując spokojną, nostalgiczną, intymną historię. Może Ellis nie błyszczy tutaj tak, jak w innych swoich – przecież również przełomowych i znaczących – dziełach, ale dzięki temu, tak naprawdę gwiazdą w tym albumie okazuje się być Marek Oleksicki, który pokazał wszystko to co ma najlepsze w swym arsenale twórczym.
Album narysowany dla Ellisa to debiut Marka na amerykańskim rynku. Wycisnął ze scenariusza wszystkie możliwe soki i wspaniale wpisał się w ponury i tajemniczy klimat opowieści, mimo że musiał ograniczać się jedynie to statycznych kadrów. Nadał jej bardzo gotyckiego charakteru – czyli takiego, w jakim został stworzony „Frankenstein” – z wielką pieczołowitością oddając wszystkie szczegóły zarówno samego zamku, otaczającej go przyrody jak i postaci. Scena z pędzącą karetą kipi enigmatyczną grozą, zaś pierwsze spojrzenie na potwora jest tyleż przejmujące co mocno zapadające w pamięć. Z kolei kadry z eksperymentującym Dippelem to prawdziwy majstersztyk, z którego aż wybuchają wulkany energii. W szczególności uwagę należy zwrócić na design samego potwora, zmęczonego swą egzystencją, dźwigającego na barkach ciężar doświadczenia, pooranego zmarszczkami rozkładu, z oczami zbitego psa. Cudownie niepokojący i mrożący krew w żyłach. Oleksicki, za oceanem pochwalony i doceniony, pokazał się z najlepszej strony dopisując przepiękne post scriptum pod listem Ellisa, a także wystawiając sobie fachowe portfolio, które być może zaowocuje kolejnymi zleceniami na tamtejszym rynku.
Choć „Frankenstein’s Womb” nie jest dziełem wybitnym, przełomowym, ani nawet rozrywkowym, pozostawia po sobie dobre wrażenie i miłe uczucie satysfakcji. Na pewno doceni je Brian Aldiss i wszyscy ci, na których swoje piętno odcisnęło dziedzictwo Frankesnteina.
Autorem tekstu jest Paweł Deptuch
Wikipedia podaje, że nazwisko autorki "Frankensteina" brzmiało Mary Wollstonecraft Godwin.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się też, że nazwisko Shelley sie w języku polskim odmienia.