W ostatniej części cyklu poświęconego komiksom Nowej 52 chciałem przyjrzeć się paru pozycjom, które w jakiś sposób wydały mi się interesujące i uznałem, że warto napisać o nich te kilka słów. W „Batman and Robin” Tomasi eksploruje relacje ojciec-syn pomiędzy Mrocznym Rycerzem, a nowym Robinem. W „Nightwingu” odkryta zostaje straszliwa tajemnica z przeszłości Dicka Graysona. Natomiast „Green Lantern Corps” to ucieleśnienie tego, co w superbohaterskim mainstreamie najgorsze.
„Batman and Robin vol. 1 – Born to Kill” (Peter J. Tomasi i Patrick Gleason)
Seria „Batman and Robin” była jedną z lepszych rzeczy, które wychodziły spod ręki Granta Morrisona ostatnimi czasy. W nowym DCU została ona podarowana Peterowi J. Tomasiemu, który dostał od Szkota tytuł, którego kołem zamachowym są relacje pomiędzy Batmanem-ojcem, a Robinem-synem. Damian Wayne według mnie jest jednym z najciekawszych dodatków Morrisona do mitologii Mrocznego Rycerza, wbrew temu, co twierdzą niektórzy fani. Owszem, bywa postacią irytującą, ale poniekąd na tym polega jego urok i sprawny scenarzysta może z niego wiele wycisnąć. Co więcej – Bruce Wayne próbujący odnaleźć się w roli ojca to tyle rzadki, co ciekawy widok. Superherosowi, który słynie z tego, że jest przygotowany na każdą sytuację, z wielkim trudem przychodzi radzenie sobie z własnym dzieckiem. Nie rozumie go, nie potrafi się z nim dogadać, popełnia błędy, ma problemy z zaufaniem, bywa po prostu bezradny – takiego Batmana chciałbym oglądać nieco częściej, niż tego, który ciągle ugania się za Jokerem. Oczywiście, „Batman and Robin” jest typową trykociarką masówką, więc najczęściej te ojcowsko-synowskie perypetie i tak prowadzą do nawalanek, ale są czymś, co wyróżnia „B&R” w natłoku innych pozycji. I mają wielki potencjał. Może kiedyś zostanie on wykorzystany przez nieco bardziej, niż Tomasi, utalentowanego scenarzystę? Co do oprawy graficznej – jest dobrze. Patrick Gleason od czasów starego „Green Lantern Corps”, z którego go pamiętam, ładnie się wyrobił. Jego dość ascetyczna, prosta kreska wreszcie nabrała elegancji, choć wciąż słabo radzi sobie z twarzami (z tego co widzę to dość częsta przypadłość w Nowej 52).
„Nightwing vol.1 – Traps and Trapezes” (Kyle Higgins i Eddy Barrows, Eduardo Pansica, Trevor McCarthy)
Nie spodziewałem się zbyt wiele po „Traps and Trapezes” i tym większe było moje zdziwienie, że od pierwszych stron historia Kyle`a Higginsa tak ładnie się klei. Widać, że opowieść o powrocie cyrku Haly`ego do czegoś zmierza. Ma jakiś punkt wyjścia, jest całkiem nieźle poprowadzona (choć parę fabularnych baboli da się wytknąć), pojawia się nawet jakieś napięcie, a na Nightwinga w Nowej 52 jest jakiś pomysł. Szkoda tylko, że można to odnieść tylko do jakiejś połowy trejda – po trzech zeszytach opowieść zaczyna się nieco rozłazić, traci swoją dynamikę, poprzez niepotrzebne namnożenie wątków. „Nightwing” wydaje mi się również pozycją bardzo przystępną dla nowych czytelników, choć boli powiązanie tego tytułu z tym, co dzieje się w „Batgirl”. Higgins wraca do cyrkowych korzeni Dicka Graysona. Udaje mi się znaleźć złoty środek pomiędzy zawsze niebezpiecznym grzebaniem w originie pierwszego Robina, a spojrzeniem na jego przyszłość w sposób odświeżający, stanowiący świetny punkt startowy dla kolejnych historii. Widać, że Higgins i Snyder nad przyszłością bat-uniwersum przegadali razem kilka nocy. Muszę przyznać, że zaplątanie kilku nowych wątków całkiem zgrabnie wyszło, choć samemu finałowi brakuje nieco mocy. Pod względem graficznym byłoby również dobrze, gdyby Eddy Barrows w całości narysował cały album. Szkoda, że niekiedy musiał być wyręczany przez grafików słabszych, ale warto „Nightwingiem” się zainteresować, bo rzecz jest także ważna w kontekście „Night of Owls”.
„Green Lantern Corps vol.1 – Fearsome” (Peter J. Tomasi i Fernando Pasarin, Geraldo Borges)
Znowu Tomasi, lecz tym razem w znacznie gorszej formie. W „Green Lantern Corps” scenarzysta zafundował nam podróż do czasów, sprzed Geoffa Johnsa, który z tak wielkim trudem odnowił legendę Zielonej Latarni. A nawet ciut wcześniej – dokładnie do momentu, w którym z Halem Jordanem nie dało się już zrobić nic sensownego, tylko zamienić go w oszalałego Paralaksa i zastąpić kolejnym Lanternem. W nawiązywaniu do najbardziej tandetnych, boleśnie uproszczonych, emanujących najtańszym kiczem, a w dodatku źle napisanych, wypranych z jakiekolwiek dramaturgii czy napięcia komiksów nie ma nic dobrego. „Fearsome” oprócz pozbawionego resztek oryginalności schematu nie ma nic od zaoferowania. No dobra, jest jedna mocna scena z Johnem Stewartem mająca pewien potencjał, ale tak naprawdę jej wymowa i konsekwencje przeniesione zostały w czasie na kolejne zeszyty i jakoś się rozmyły. Dobrą wiadomością jest to, że oprawa graficzna stoi na niezłym poziomie. Rysunki Fernando Pasarina mile rezonują staroszkolnym stylem Dave`a Gibbonsa. Proste, nienaganne pod względem warsztatu, na swój sposób eleganckie. Pozytywnego efektu nie psują nawet komputerowe kolory, co trzeba zawsze pochwalić. Geraldo Borges, gościnnie dzierżący ołówek w jednym numerze, dopasował się do poziomu Pasarina.
„Batman and Robin vol. 1 – Born to Kill” (Peter J. Tomasi i Patrick Gleason)
Seria „Batman and Robin” była jedną z lepszych rzeczy, które wychodziły spod ręki Granta Morrisona ostatnimi czasy. W nowym DCU została ona podarowana Peterowi J. Tomasiemu, który dostał od Szkota tytuł, którego kołem zamachowym są relacje pomiędzy Batmanem-ojcem, a Robinem-synem. Damian Wayne według mnie jest jednym z najciekawszych dodatków Morrisona do mitologii Mrocznego Rycerza, wbrew temu, co twierdzą niektórzy fani. Owszem, bywa postacią irytującą, ale poniekąd na tym polega jego urok i sprawny scenarzysta może z niego wiele wycisnąć. Co więcej – Bruce Wayne próbujący odnaleźć się w roli ojca to tyle rzadki, co ciekawy widok. Superherosowi, który słynie z tego, że jest przygotowany na każdą sytuację, z wielkim trudem przychodzi radzenie sobie z własnym dzieckiem. Nie rozumie go, nie potrafi się z nim dogadać, popełnia błędy, ma problemy z zaufaniem, bywa po prostu bezradny – takiego Batmana chciałbym oglądać nieco częściej, niż tego, który ciągle ugania się za Jokerem. Oczywiście, „Batman and Robin” jest typową trykociarką masówką, więc najczęściej te ojcowsko-synowskie perypetie i tak prowadzą do nawalanek, ale są czymś, co wyróżnia „B&R” w natłoku innych pozycji. I mają wielki potencjał. Może kiedyś zostanie on wykorzystany przez nieco bardziej, niż Tomasi, utalentowanego scenarzystę? Co do oprawy graficznej – jest dobrze. Patrick Gleason od czasów starego „Green Lantern Corps”, z którego go pamiętam, ładnie się wyrobił. Jego dość ascetyczna, prosta kreska wreszcie nabrała elegancji, choć wciąż słabo radzi sobie z twarzami (z tego co widzę to dość częsta przypadłość w Nowej 52).
„Nightwing vol.1 – Traps and Trapezes” (Kyle Higgins i Eddy Barrows, Eduardo Pansica, Trevor McCarthy)
Nie spodziewałem się zbyt wiele po „Traps and Trapezes” i tym większe było moje zdziwienie, że od pierwszych stron historia Kyle`a Higginsa tak ładnie się klei. Widać, że opowieść o powrocie cyrku Haly`ego do czegoś zmierza. Ma jakiś punkt wyjścia, jest całkiem nieźle poprowadzona (choć parę fabularnych baboli da się wytknąć), pojawia się nawet jakieś napięcie, a na Nightwinga w Nowej 52 jest jakiś pomysł. Szkoda tylko, że można to odnieść tylko do jakiejś połowy trejda – po trzech zeszytach opowieść zaczyna się nieco rozłazić, traci swoją dynamikę, poprzez niepotrzebne namnożenie wątków. „Nightwing” wydaje mi się również pozycją bardzo przystępną dla nowych czytelników, choć boli powiązanie tego tytułu z tym, co dzieje się w „Batgirl”. Higgins wraca do cyrkowych korzeni Dicka Graysona. Udaje mi się znaleźć złoty środek pomiędzy zawsze niebezpiecznym grzebaniem w originie pierwszego Robina, a spojrzeniem na jego przyszłość w sposób odświeżający, stanowiący świetny punkt startowy dla kolejnych historii. Widać, że Higgins i Snyder nad przyszłością bat-uniwersum przegadali razem kilka nocy. Muszę przyznać, że zaplątanie kilku nowych wątków całkiem zgrabnie wyszło, choć samemu finałowi brakuje nieco mocy. Pod względem graficznym byłoby również dobrze, gdyby Eddy Barrows w całości narysował cały album. Szkoda, że niekiedy musiał być wyręczany przez grafików słabszych, ale warto „Nightwingiem” się zainteresować, bo rzecz jest także ważna w kontekście „Night of Owls”.
„Green Lantern Corps vol.1 – Fearsome” (Peter J. Tomasi i Fernando Pasarin, Geraldo Borges)
Znowu Tomasi, lecz tym razem w znacznie gorszej formie. W „Green Lantern Corps” scenarzysta zafundował nam podróż do czasów, sprzed Geoffa Johnsa, który z tak wielkim trudem odnowił legendę Zielonej Latarni. A nawet ciut wcześniej – dokładnie do momentu, w którym z Halem Jordanem nie dało się już zrobić nic sensownego, tylko zamienić go w oszalałego Paralaksa i zastąpić kolejnym Lanternem. W nawiązywaniu do najbardziej tandetnych, boleśnie uproszczonych, emanujących najtańszym kiczem, a w dodatku źle napisanych, wypranych z jakiekolwiek dramaturgii czy napięcia komiksów nie ma nic dobrego. „Fearsome” oprócz pozbawionego resztek oryginalności schematu nie ma nic od zaoferowania. No dobra, jest jedna mocna scena z Johnem Stewartem mająca pewien potencjał, ale tak naprawdę jej wymowa i konsekwencje przeniesione zostały w czasie na kolejne zeszyty i jakoś się rozmyły. Dobrą wiadomością jest to, że oprawa graficzna stoi na niezłym poziomie. Rysunki Fernando Pasarina mile rezonują staroszkolnym stylem Dave`a Gibbonsa. Proste, nienaganne pod względem warsztatu, na swój sposób eleganckie. Pozytywnego efektu nie psują nawet komputerowe kolory, co trzeba zawsze pochwalić. Geraldo Borges, gościnnie dzierżący ołówek w jednym numerze, dopasował się do poziomu Pasarina.
Tak szybko finał? Przecież jeszcze sporo serii do omówienia. Jedziesz dalej, chudzielcu.
OdpowiedzUsuńPijadę, jak trochę od tej 52 odspane, bo mnie do siebie zraziło. W cholerę słabych komiksów i raczej nie uśmiecha mi się inwestować w co bardziej chwalone tytuły.
OdpowiedzUsuń