Seansowi "Avengersów" powinien towarzyszyć dreszczyk emocji i podniecenia. Co takiego zgotował nam Joss Whedon i spółka? Po latach oczekiwań i miesiącach spekulacji wreszcie dowiemy się wszystkiego. Teraz, zaraz, będziemy wreszcie mogli odetchnąć z ulgą. Koniec ze snuciem teorii i przypuszczeniami na temat rzekomych przeciwników i przebiegu fabuły. Stojąc przed kinem w ciepłe majowe popołudnie, nie czuję jednak podniecenia. Do seansu dzielą mnie ledwie minuty, a ja nie przestępuję nerwowo z nogi na nogę, nie wyrywam się, choć myślałem, że nie będę mógł opanować nerwów. Nagle wszystkie te miesiące, spędzone na oczekiwaniu i analizowaniu zwiastunów i przecieków ze studia, straciły dla mnie znaczenie. Świeci słońce, na niebie nie widać nawet jednej chmurki, a ja zaraz znajdę się w gronie starych znajomych.
Ta historia rozpoczęła się w 2007 roku, gdy w maleńkiej scence na koniec "Iron Mana" Nick Fury obwieścił Tony'emu Starkowi zamiar zebrania największych ziemskich herosów w jednym zespole. Od tego czasu Marvel sukcesywnie rozbudowywał swoje uniwersum. Fury'ego zaś uczynił swoim posłańcem. Jego obecność na ekranie zawsze była swego rodzaju obietnicą - gdy wydawało się, że to już koniec, na scenie zjawiał się szef S.H.I.E.L.D i triumfalnie obwieszczał, że to dopiero początek. I rzeczywiście, "Avengers" otwierają zupełnie nowy rozdział w historii Marvel Studios. Spełnił się sen Kevina Feiga i filmowe uniwersum Marvela stoi na solidnych fundamentach i czeka na przyjęcie kolejnych bohaterów z kart komiksów. Spełnił się sen fanów, bo dostali film o jakim marzyli - "Avengersi" to w dorobku Marvela prawdziwa perła, creme de la creme.
Po wygnaniu z Asgardu Loki postanawia zaatakować Ziemię i tym samym upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – ogłosić się królem i utrzeć nosa swojemu zarozumiałemu braciszkowi, który Ziemię darzy szczególnym uczuciem. Aby osiągnąć swój cel potrzebuje Tesseraktu, który jest w rękach Nicka Fury'ego. Bez kłopotu kradnie go i rozpoczyna przygotowania do inwazji na Ziemię. Fury w obliczu zagrożenia wraca do pomysłu stworzenia oddziału Mścicieli. Ten pomysł nie spotyka się z entuzjazmem ze strony zainteresowanych. Zdaje się niemożliwe, aby pogodzić ze sobą tak różne indywidualności, które na dodatek zbytnio za sobą nie przepadają - Stark jest egocentrykiem, Rogers jest zbyt dumny, Thor wyniosły. Każdy z herosów nosi w sobie jakaś skazę, która go określa. Na wojnie jednak wszyscy są równi i aby przeżyć muszą ze sobą współpracować.
Nie jesteśmy żołnierzami! - wykrzykuje cywil nad cywilami Tony Stark w twarz żołnierza idealnego - Steve'a Rogersa. Ma rację, ale czas ku takim wyznaniom nie jest odpowiedni – oto Ziemia stoi w obliczu międzygalaktycznej wojny. Część członków drużyny będzie musiało się oswoić z wojaczką, dla innych nie będzie to nic nowego. Prym w walce wiodą Kapitan Ameryka i Thor; wojna to ich żywioł. Czarna Wdowa i Hawkeye nie ustępują im na tym polu. Tylko Stark i Banner odstają od reszty. Problemem Starka jest rozbuchane ego – nie potrafi podporządkować się jak inni. Banner z kolei nie może pogodzić się z brzemieniem, które nosi. Rufallo udało się to, czego nie osiągnęli Norton i Bana - stworzył wiarygodny portret człowieka targanego wątpliwościami, udręczonego odpowiedzialnością, która na nim ciąży. Banner jest nieco safandułowaty i sprawia wrażenie nieszkodliwego, ale po błysku w oku można poznać, że doskonale wie, jaką siłą dysponuje. Jestem zawsze zły – rzuca do Kapitana Ameryki i wiemy, że nie są to czcze przechwałki. To człowiek, który naprawdę potrafi trzymać nerwy na wodzy, ale kiedy ktoś wyprowadzi go z równowagi, lepiej brać nogi za pas. Gdy zmienia się w Hulka staje się chodzącym kataklizmem. Po raz pierwszy możemy czuć potęgę zielonego giganta: od początku mówi się o nim ze strachem, ale dopiero, gdy jednym uderzeniem pośle na łopatki ogromnego kosmicznego czerwia, wiemy, że naprawdę należy się go bać. Ale nawet on w obliczu zagłady spuści z tonu i stanie w jednym szeregu z innymi.
Wojna zdaje się być czymś wyjątkowym, nawet Thor, który miał nabrać dystansu do wojaczki, w ferworze walki szczerzy zęby w uśmiechu. Whedon daleki jest jednak od jej mitologizowania. Wojna, nawet tak kolorowa i bajkowa jak ta, jest czymś koszmarnym i nieludzkim.W finale oglądamy ludzi opłakujących swoich bliskich; Clint zaraz po przebudzeniu pyta, ilu ludzi zabił, przewinienia Lokiego liczy się w ofiarach. I choć obraz żałobników zostaje wyparty przez obraz wiwatującego tłumu, to Whedon nie zapomina o ofiarach. Zwycięstwo? Owszem, ale wszystko ma swoją cenę.
Wojna u Whedona kończy się triumfem bohaterów. Na koniec rozjeżdżają się, każdy w swoją stronę, ale gdy nadejdzie taka konieczność, ponownie połączą siły. Siła Mścicieli leży w jedności, ale czy jednostka okaże się na tyle silna, aby przetrwać? Innymi słowy, jak zakończy się krucjata Bruce'a Wayne'a w "The Dark Knight Rises"? Nie tylko bohaterowie Marvela wyruszą tego lata na wojnę. Jedno jest pewne, tym razem nie będzie tak miło. Cieszmy się więc słońcem póki możemy.
Według filmwebu, Ironman miał swoją premierę w 2008, a nie w 2007 roku.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNaprawdę? Błędna data to jedyne co wyniosłeś z tego tekstu?
OdpowiedzUsuńja wyniosłem zdziwienie akurat. jaki jest sens na blog, a nie do szkoły, pisać streszczenie (zresztą w licealnej manierze)? to dla tych co już widzieli? czy dla tych co nie widzieli? proszę o pomoc, to dla mnie dziś pytanie dnia. nie, żartuję, to pytanie retoryczne.
OdpowiedzUsuńGonzo
Ja z kolei widzę drobny spoiler.
OdpowiedzUsuńI nie, to nie jedyne, co wyniosłam z tego tekstu, tylko jedyne, o czym chce mi się wspomnieć, bo nie mam nic do powiedzenia o żadnej innej jego części.