wtorek, 13 marca 2018

#2401 - To (nie) tylko faza

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

Jednym z chyba najdziwniejszych fenomenów w komiksach superbohaterskich jest tak zwana elastyczna chronologia (sliding timeline). Weźmy takiego Spider-Mana. Pierwszy komiks z tym bohaterem ukazał się w 1962 roku, w piętnastym numerze magazynu "Amazing Fantasy". Peter Parker w chwili swojego debiutu miał piętnaście lat. 






Gdyby czas w komiksowym uniwersum Marvela biegł tak, jak w naszej rzeczywistości, dziś ten bohater przekroczyłby siedemdziesiątkę i prawdopodobnie nie miałby już głowy do bujania się na pajęczynie nad Manhattanem. Szybki rzut oka w najnowszy komiksowy zeszyt serii Spider-Man ukazuje nam tego samego Petera Parkera jako młodego mężczyznę będącego jeszcze przed trzydziestką. Czy zatem współczesne komiksy rozgrywają się w latach siedemdziesiątych? Nic z tych rzeczy, kolejny rzut oka na bieżące tytuły zdradza bardzo współczesny, w niektórych miejscach wręcz futurystyczny wygląd świata przedstawionego. 

W komiksach Marvela, DC oraz większości innych superbohaterskich serii długodystansowych nikt się nie starzeje – ani obdarzeni nadprzyrodzonymi mocami superbohaterowie, ani obsada drugoplanowa. Mary Jane nie zestarzała się bardziej, niż Peter. Tymczasem, by zachować relewantność komiksowych opowieści, rzeczywistość wokół nich zmienia się tak, by jak najbardziej przypominała tę aktualną. To uproszczenie pokroju egzotycznych kosmitów biegle władających angielskim w serialach z uniwersum "Stargate" – kłócący się ze zdrowym rozsądkiem wybieg, którego nikt nie pali się tłumaczyć i racjonalizować, ale który w szerszym wymiarze ma jakiś sens. W "Gwiezdnych Wrotach" umożliwia to łatwiejsze komponowanie fabuły. W Marvelu – zakonserwowanie ikonicznych, dochodowych postaci w fabularnej bezczasowej bańce, dzięki czemu nigdy nie pojawi się ryzyko, że przestaną przynosić zyski wydawnictwu. To paradoks możliwy tylko na kartach komiksowych zeszytów (oraz książek) – wiecznie młodzi bohaterowie w wiecznie zmieniającym się i przekształcającym świecie.


Problem polega na tym, że takie rozwiązanie przynosi ze sobą nieuniknione skutki uboczne – w praktyce niemożliwym jest znaczący rozwój takiej postaci. Co w przypadku superbohaterów niesie ze sobą masę niefortunnych implikacji, ponieważ wielu z nich zyskało swoje moce w rezultacie jakiejś traumy, z którą walka jest głównym motorem napędowym fabuły. Batman jest zbyt dochodowy, by otrząsnął się w końcu z traumy utraty rodziców i odwiesił swój kostium na kołku. Punisher nigdy nie porzuci swojej wendetty. Bruce’owi Bannerowi nigdy nie uda się permanentnie usunąć Hulka ze swojego życia. Każdy z nich uwiązany jest do swojego najbardziej rozpoznawalnego wizerunku, który od czasu do czasu można naginać, czasami nawet negować, ale prędzej czy później wszystko wróci do normy, jak naprężona membrana, z której ktoś zdejmie położony na niej obciążnik. 

Lewis "Linkara" Lovhaug w jednej ze swoich wideorecenzji w bardzo gniewny sposób skrytykował tę tendencję, która zniszczyła dla niego postać Spider-Mana – Peter Parker, w mitologii którego fraza o wielkiej odpowiedzialności pełni rolę wręcz definiującą rolę, nigdy tak naprawdę nie dorośnie, by wciąż w końcu tę odpowiedzialność na własne barki. Spider-Man musi być młody – nawet jeśli z jednego końca młodości udało mu się przez te pięćdziesiąt lat przepełznąć w końcu na drugi, to już koniec. Peter Parker nigdy nie założy rodziny, nie stanie się dojrzałym mężczyzną, nie doczeka się dzieci – a jeśli nawet, to wcześniej czy później zostanie to wymazane, by powrócić do młodzieńczego i beztroskiego Pajęczaka, którego znamy. Bardzo niewiele komiksów superbohaterskich opowiada o dojrzewaniu, a te, które to robią – jak właśnie Spider-Man – robią to tak długo, że w końcu zaczynają zmieniać się w karykaturę tej opowieści. Scenarzyści zawsze wymyślą jakiś sposób, by Bruce Banner musiał na powrót obudzić w sobie Hulka, by Bruce Wayne obudził w sobie traumę – zbyt wiele pieniędzy mogłoby nie zostać zarobionych, gdyby stało się inaczej.


Co gorsza, w ekranizacjach zaczyna wyglądać to podobnie. Spójrzmy choćby na Iron Mana, który w trzecim filmie sugeruje, że raz na zawsze kończy z superbohaterstwem, by w "Avengers: Age of Ultron" jak gdyby nigdy nic fruwać sobie radośnie w swojej zbroi. Prędzej czy później, jak w filmach MCU Robert Downey Jr. najpewniej zostanie podmieniony przez innego aktora i ponownie utknie w nieskończonej pętli nowych twarzy utrzymujących przy życiu niezmiennie zawadiackiego playboya o złotym sercu. A kinowy Spider-Man? Jeśli historia tej postaci na wielkim ekranie stanowi jakąś wskazówkę, oznacza to, że jeszcze niejednokrotnie zobaczymy na ekranie wykrwawiającego się wujka Bena. Na dłuższą metę wygląda to niesamowicie wręcz depresyjnie – bohaterowie uwięzieni są w swoich rolach.

Ich nadprzyrodzone moce stają przekleństwami, ich życiowe historie odpowiednikiem Czyśćca (w najlepszym wypadku), w którym zmuszeni są odtwarzać raz po raz te same narracje i walczyć z wciąż tymi samymi powracającymi zza grobu przeciwnikami. Na tym tle zadziwiająco odmiennie wyglądają Power Rangers. To serial pod wieloma względami specyficzny i mam tu na myśli nie tylko jego estetykę czy genezę, ale także – przede wszystkim – sposób, w jaki ujęte jest tam superbohaterstwo. Tak, bohaterowie zyskują nadprzyrodzone moce, ubierają się w kolorowe kostiumy, ukrywają swoją tożsamość i działają przeciwko nadprzyrodzonemu zagrożeniu. Istnieją jednak dwie, moim zdaniem kluczowe, różnice, które sprawiają, że "Power Rangers" oferują znacznie zdrowszą odmianę superbohaterstwa. 

Pierwszą z nich jest fakt, że niemal zawsze Wojownicy otrzymują swoje moce nie wskutek tragicznego wypadku, nabytej traumy czy nieudanego eksperymentu, ale dlatego, że przyjęli czyjąś ofertę lub odpowiedzieli na prośbę o pomoc. Zordon, nim wysłał swoich pupili do walki, najpierw zapytał bohaterów o to, czy zgodzą się wziąć tak wielką odpowiedzialność na swoje barki. Decyzyjność jest czymś kluczowym. Opowieści pokroju walczę ze złem, ponieważ obwiniam się o śmierć bliskiej osoby czy zabijam morderców, ponieważ mordercy zabili moją rodzinę, choć efektowne i otwierające pole do wielu ciekawych historii, są również na wielu poziomach problematyczne. Opowieść pod tytułem walczę ze złem, ponieważ moje poczucie moralności jest rozwinięte w taki sposób, że gotów jestem poświęcić swoje bezpieczeństwo i komfort, by komuś innemu nie stała się krzywda wydaje mi się bardziej kusząca. Supermanem możesz zostać wyłącznie, jeśli jesteś ostatnim żywym mieszkańcem planety Krypton. Batmanem możesz zostać wyłącznie, jeśli twoi bogaci rodzice zginą zastrzeleni w jakiejś alejce.


Power Rangerem możesz zostać wyłącznie, jeśli świadomie podejmiesz taką decyzję. W ostatnim odcinku tzw. Ery Zordona (sześciu pierwszych sezonów składających się na w miarę spójną, ciągłą narrację) Mięśniak i Czacha, dwóch mugoli, odważnie deklaruje, że są Power Rangerami. Nie mają mocy, wielkich robotów czy wsparcia kosmicznych sił. Mają tylko swoją odwagę i wolę poświęcenia się dla innych. I to wystarcza – pozostali na polu walki Rangerzy decydują się ujawnić im swoją tożsamość. Jedną z reguł Zordona był kategoryczny zakaz ujawniania swojej tożsamości komukolwiek innemu, niż innym Rangerom – więc Wojownicy nie złamali tego zakazu, bo dobrze zrozumieli, w czym tkwi sedno bycia Power Rangerem. 

Decyzyjność jest ważna – ponieważ jest podstawą upodmiotowienia bohatera i pozwala mu na zachowanie kontroli. Spider-Man nie podjął decyzji o nabyciu pajęczych mocy, zyskał je w wyniku wypadku. Bruce Wayne zapewne nie zostałby Batmanem, jeśli jego rodzice by przeżyli. Tacy bohaterowie w mniejszym lub większym stopniu nie byli kowalami swojego losu – nie tyle zdecydowali się na karierę superbohatera, co zostali wepchnięci w tę rolę przez własne traumy i poczucie winy. Nic dziwnego, że nie są w stanie z nich zrezygnować. To druga kluczowa kwestia, która odróżnia mit superbohaterstwa Power Rangers od większości komiksowych – gdy nadchodzi ich czas, są w stanie odwiesić spandeks na kołek i dalej żyć własnym życiem, superbohaterskie doświadczenia traktując jako inspirację do dalszego zmieniania świata na lepsze. Nikt nie wywiera na nich morderczej presji, nie trawią ich nieprzepracowane traumy.

Wiedzą, że gdy nadejdzie nowe zagrożenie, zawsze znajdzie się ktoś, kto zdecyduje się przejąć ich rolę i wkroczyć do akcji. Gdy Kimberly była rozdarta między swoją karierą sportową, a obowiązkami Różowej Wojowniczki, Zordon uspokoił ją – nigdy nie miał zamiaru okradać swoich podopiecznych z ich życia i zmieniać w żołnierzy. Kimberly zrobiła miejsce nowej bohaterce – która również odeszła, gdy jej czas dobiegł końca, ustępując kolejnej Wojowniczce. Niektórzy Rangerzy czasami wracają – ale i wtedy jasnym jest, że superbohaterstwo było dla nich jednie etapem w życiu. W odcinkach, w których dawni bohaterowie na chwilę odzyskują swoje moce i wkraczają do akcji, by wspomóc obecną inkarnację drużyny, często widzimy, w jaki sposób żyją weterani – realizują swoje życiowe marzenia, biorą śluby, udzielają się społecznie i wspierają organizacje mające na celu wzmocnić ochronę naszej planety.


To bajka, oczywiście – ale bajka znacznie mądrzejsza, niż wieczna spirala wciąż tych samych błędów i zapomnianych lekcji zakleszczonego w niekończącym się dzieciństwie Piotrusia Pana. Duża część (prawdopodobnie większość) superbohaterów rozpoczęła swoją działalność po wpływem nieprzepracowanej traumy. Spider-Man? Nieprzepracowane poczucie winy. Batman? Nieprzepracowana trauma po śmierci rodziców. Iron Man? Nieprzepracowany zespół stresu pourazowego. Lista ciągnie się bardzo długo – z najbardziej rozpoznawalnych wyjątków wymieniłbym Steve’a Rogersa i Clarka Kenta i myślę, że nieprzypadkowo Kapitan Ameryka oraz Superman są powszechnie uznawani za moralne drogowskazy przez superbohaterskie społeczności ich uniwersów. Zdecydowanie częściej pojawia się jednak dość efekciarski schemat genezy postaci – bohater doświadcza jakiejś życiowej tragedii, która staje się dla niego impulsem do podjęcia superbohaterskiej działalności. 

W zasadzie nie ma w tym niczego złego – w realnym życiu osoby, które przeżyły jakąś tragedię (wojna, molestowanie seksualne, przymusowa emigracja) często, po przepracowaniu własnej traumy pomagają innym osobom, które doświadczyły podobnych rzeczy, udzielając się wolontaryjnie, zakładając fundacje czy prowadząc kampanie informacyjne poszerzające świadomość odnośnie problemów społecznych, które doprowadzają do różnych nieszczęść. Problem polega na tym, że superbohaterowie najczęściej nie robią takich rzeczy – a jeśli nawet, to tylko w wymiarze lakmusowego papierka pokroju Bruce’a Wayne’a odpisującego sobie od podatku działalność charytatywną. Zamiast tego zakładają kostium i wyręczają stróżów prawa w ich pracy, niezależnie od tego, co sami zainteresowani mają na ten temat do powiedzenia. Oczywiście, taka jest konwencja – ale też konwencja nie jest czymś sztywnym, to zaledwie (aż) wypadkowa decyzji artystycznych, potrzeb rynku oraz przyzwyczajeń zarówno autorów, jak i czytelników.


Wróćmy na moment do "Power Rangers" – konwencja serialu również jest motywowana czynnikami pozaartystycznymi. Przede wszystkim serial skierowany jest do bardzo młodego odbiorcy i nie ma on zbyt wielkich ambicji tworzenia wieloletniej więzi z konsumentem, co pozwala na płynne wymienianie bohaterów na nowych, bez obaw, że spowoduje to znaczący odpływ wyalienowanych zbyt daleko idącymi zmianami widów – odpływ i tak będzie nieunikniony, więc równie dobrze można regularnie przedstawiać nowe inkarnacje drużyny głównych bohaterów i bohaterek. Mit założycielski Power Rangers opiera się na dobrowolnym przyjęciu na siebie obowiązku obrony ludzkości przed zagrożeniem z zewnątrz (kosmosu, innego wymiaru, etc.), więc niemal wszystkie kolejne inkarnacje zespołu wpisują się w ten schemat – podobnie jak komiksowi superbohaterowie wymyślani dzisiaj posiadają w zasadzie ten sam etos, co ich dziadkowie z lat trzydziestych i czterdziestych. 

Konwencja komiksowych superbohaterów w zasadzie uniemożliwia im znaczący, konsekwentny rozwój charakterologiczny wiodący do określonego – czy jakiegokolwiek – końca. Z kolei konwencja "Power Rangers" wymusza taki rozwój. Chcę, żebyśmy się dobrze rozumieli, to nie jest kolejna blognotka, w której dowodzę, że "Power Rangers" jest najlepszą rzeczą na świecie (wcale tak nie uważam) i że każdy koniecznie powinien ją oglądać (tak również nie). Istnieją superbohaterskie opowieści posiadające definitywny, satysfakcjonujący koniec – komiks znanego z "The Walking Dead" Roberta Kirkmana "Invincible" jest jedną z takich rzeczy.


Do niedawna był nią również Komiks Pisany Z Wielkiej Litery, czyli "Watchmen", niestety jakiś czas temu wydawnictwo DC postanowiło – ku niezadowoleniu wielu czytelników – stworzyć kontynuację, w dodatku łączącą mitologię Watchmen z prymarnym uniwersum DC, co w praktyce oznacza, że Doktor Manhattan, Rorschach i Ozymandiasz najpewniej nigdy już nie zejdą z komiksowych kart, wpadając w ten sam kierat, w którym już od niemal wieku siedzi Superman, Batman i wiele innych postaci.

Brak komentarzy: