piątek, 13 stycznia 2017

#2278 - MCU - 20 - Captain America: Civil War

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy

Bardzo długo zwlekałem z napisaniem tego tesktu, "Captain America: Civil War" jest bowiem takim filmem, na który nie mam siły. To jest dobry, miejscami nawet bardzo dobry obraz kinowy, który doskonale radzi sobie z prezentowaniem koherentnej fabuły, sprawiedliwie dzieli czas antenowy pomiędzy poszczególnymi postaciami, świetnie stopniuje napięcie i zwroty akcji. 




Wszystko to wiecie już z recenzji innych osób, nie będę więc się powtarzał, potwierdzę tylko, że uważam tak samo – to jest generalnie świetny superbohaterski blockbuster, wiem o tym i się z tym w pełni zgadzam. Idźcie, obejrzyjcie go i zaręczam, że będziecie się na nim świetnie bawić. Co nie zmienia jednak faktu, że nie lubię tego filmu. 

Wiem, że jestem w mniejszości, zdaję sobie sprawę, że co najmniej kilka (a prawdopodobnie – znacznie więcej, niż kilka) osób będzie zgrzytało zębami w trakcie lektury tej notki, ale nic na to nie poradzę. Obejrzałem ten film trzy razy, w tym raz w kinie i raz przed napisaniem tej notki i… nie chcę już więcej do niego wracać. Zaraz wytłumaczę czemu. Jeśli Wam się on podobał i nie podzielacie moich obiekcji – super, macie pełne prawo tak uważać i mieć przy tym rację. Oczywiście w notce pojawi się masa spoilerów, więc tradycyjnie przestrzegam. Zakładam zresztą, że czytelnicy i czytelniczki tej notki znają już fabułę "Civil War", więc daruję sobie jej streszczanie i inne elementy, które powinny się znaleźć w każdej dobrej recenzji. Nie będzie to zresztą żadna recenzja, a zbiór moich uwag (głównie negatywnych – te pozytywne znacie już dobrze z wielu innych recenzji i, powtarzam, ja się z nimi zgadzam) oraz przemyśleń związanych z tym obrazem.

Przyjrzyjmy się najpierw scenie, w której bohaterowie dyskutują o podpisaniu aktu Sokowskiego. To bardzo ważny fragment filmu, ponieważ kreśli on ideologiczną linię podziału między poszczególnymi bohaterami i po raz pierwszy obserwujemy zawiązujące się strony konfliktu. Każda z postaci określa swoje stanowisko i tłumaczy, czemu uważa tak, a nie inaczej. Zwolennicy podpisania aktu wysuwają merytoryczne, sensowne argumenty – Rhodey wskazuje na fakt, że porozumienie ratyfikowała zdecydowana większość krajów świata, których rządy mają prawo decydować o tym, co dzieje się na ich terytoriach, Vision wskazuje na fakt, że samo istnienie niekontrolowanej przez nikogo potęgi, jaką jest Avengers prowokuje do tworzenia dla nich przeciwwagi i nieuniknionej eskalacji. Wyłamuje się tu Tony, który używa argumentu z emocji, przytaczając historię Charilego, młodego inżyniera, który zginął w Sokowii pośrednio z powodu działań Avengers. Tony odczuwa z tego powodu poczucie winy, które chce przekuć w coś dobrego, pozytywnego – świadomie chce oddać część swojej kontroli, by zminimalizować ryzyko podobnych katastrof w przyszłości.


Jakie argumenty słyszymy z drugiej strony? Grasz na dwa fronty (Falcon do War Machine’a), Całujesz im tyłki (Falcon do Natashy), Musimy brać odpowiedzialność (Cap – o tym, jak idiotycznie i zakłamanie brzmią te słowa jeszcze się rozpiszę), Tam [w ONZ)] siedzą ludzie z własnymi interesami (też Cap – bo oczywiście żadne z Avengers nie ma żadnych swoich interesów, które będzie chciało realizować bez konsultacji z kimkolwiek), Co, jeśli zabronią nam robić to, co nam się podoba? (tak, Cap to właśnie powiedział, ujął to tylko trochę inaczej), My wiemy najlepiej, co jest dobre dla świata (Steve). Może skupię się oddzielnie na wszystkich tych kwestiach, ponieważ są one interesujące i pokazują, że twórcy Civil War rysują bardzo niebezpieczną symetrię w miejscu, w którym – według mnie – żadnej symetrii być nie powinno.

Porozmawiajmy o odpowiedzialności Capa. Steve w tym filmie bardzo ludzi wycierać sobie usta tym słowem, w praktyce jednak nigdy nie rozwija, w jaki sposób je tak naprawdę rozumie. Jeśli nie będzie miał nad sobą żadnej siły wyższej, kto pociągnie go do odpowiedzialności w sytuacji, gdy coś skrewi? Sam wymierzy sobie stosowną karę wedle własnego uznania? To przecież śmieszne. Cały porządek społeczny w cywilizowanym świecie opiera się na tym, że każdy ma kogoś nad sobą – żołnierze mają generałów, generałowie prezydenta, prezydent uzależniony jest od głosów wyborów i wyborczyń, których bezpieczeństwo w życiu codziennym chronione jest przez policjantów również mających nad sobą zwierzchników… i tak dalej. Nie jest to idealny system, w istocie, daleko mu do tego, ale jest najlepszy z istniejących. Cap chce w jakiś sposób postawić sobie ponad tym systemem – nie zależeć od nikogo, przed nikim nie odpowiadać i nie ponosić odpowiedzialności żadnej innej, niż ta, którą dobrowolnie zgodzi się przyjąć. To bardzo niebezpieczne myślenie. Jeśli żołnierz albo policjant omyłkowo zastrzeli cywila staje przed sądem wojskowym, który bada tę sprawę. Przed kim stanie superbohater? Przed własną odpowiedzialnością?

Idźmy dalej – Cap twierdzi, że to on najlepiej wie, co jest najlepsze dla świata. Skąd? Steve Rogers jest człowiekiem, który odebrał jedynie wykształcenie podstawowe oraz szkolenie wojskowe w latach czterdziestych XX wieku. Nawet nie wątpiąc w jego szczere intencje i dobre chęci (wiadomo, co jest nimi wybrukowane), jak możemy zaufać mu w kwestii współczesnej globalnej geopolityki? Poza tym, widzieliśmy już, że Steve nie panuje nad tym, co się dzieje w jego drużynie, a Avengers ponoszą odpowiedzialność za powołanie do istnienia Ultrona. Jaką mamy gwarancję, że za rok coś jeszcze gorszego nie wymknie im się z rąk? 


Co więcej – widzimy (i słyszymy z ust Rossa), że, wbrew temu, co mówi Cap, Avengers nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje czyny. Szczególnie, że to oni odpowiadają za zniszczenia w Sokowii i to ich zaniedbania i bezkarność sprawiły, że Zemo stał się ekstremistą opętanym żądzą zemsty na Avengers. Sam nam to zresztą mówi w swoim ostatnim dialogu z T’Challą – nie kierowała nim żądza krwi za śmierć bliskich tylko fakt, że Avengers w żaden sposób nie odpowiedzieli za to, co zrobili. A zatem już sama konkluzja filmu jasno pokazuje, że Cap racji nie ma, że postępując tak, jak postępował do tej pory będzie jedynie powoływał do istnienia kolejnych Zemów. Cap się mylił, mylił się dramatycznie i w stu procentach i było to dla mnie boleśnie oczywiste od samego początku, przez co nie byłem zupełnie w stanie z nim sympatyzować na żadnym poziomie poza tym najbardziej bazowym, wynikającym z faktu, że Steve jest głównym bohaterem i siłą rzeczy otrzymujemy sympatyzującą interpretację jego zachowań.

Myli się zresztą również Tony, choć tutaj bardziej precyzyjnym byłoby twierdzenie, że ma rację, ale przypadkiem. W ogóle Iron Man, of all people, moralnie i etycznie góruje nad Capem w tym filmie. Tak, jego przesłanki są bardzo emocjonalne, ale już działania – z reguły racjonalne. W przeciwieństwie do Steve’a, Tony miał jakąś długofalową strategię działania i rozładowania sytuacji na dłuższą metę (przyjęcie i renegocjacja aktu). Właściwie ciężko powiedzieć, na co liczył Cap stawiając się poza prawem – w tej sytuacji niemożliwym byłoby przecież oczyszczenie Bucky’ego z zarzutów. Zresztą, po schwytaniu Bucka Tony raz jeszcze proponuje Capowi podpisanie porozumienia, co umożliwi przetransportowanie Winter Soldiera z powrotem do USA i zajęcie się próbą jego wyleczenia (alternatywą dla niego było trafienie do więzienia w Rumunii), ale biorący odpowiedzialność za swoje czyny Steve odrzucił tę propozycję, bo… Tony kazał trzymać Wandę pod kluczem w wieży Avengers, dbając w ten sposób o jej bezpieczeństwo.

Po stronie zwolenników działań Captaina widziałem dość często przewijający się argument, że rządy odpowiedzialne za akt Sokowski chciały zabić Bucky’ego, więc występując przeciwko nim Steve ma po swojej stronie sprawiedliwość. Nie przekonuje mnie ten argument, choć faktycznie jest dość intuicyjny. 


Ale zastanówmy się przez moment, jaki właściwie wybór miały władze? Zgodnie z ich ówczesnym stanem wiedzy Bucky był niebezpieczną jednostką (o bogato udokumentowanej historii zabójstw jako Zimowy Żołnierz) zagrażającą życiu niewinnych osób. Jasne, wiedziano, iż najprawdopodobniej nie panował nad własnymi działaniami, bo Hydra wyprała mu mózg, ale z punktu widzenia osób, które mogłyby zostać przez niego skrzywdzone nie ma to przecież żadnego znaczenia. W dodatku jedyny człowiek, który był w stanie obezwładnić Bucky’ego bez zabijania go kategorycznie odmówił współpracy – i to jeszcze ZANIM wybuchł cały ten kryzys. To nie była zła decyzja – była jedynie zobrazowana jako zła, ponieważ obserwowaliśmy jej reperkusje z punktu widzenia Steve’a i Bucky’ego, co siłą rzeczy dało nam niepełny obraz, a motywacje rządów pozostały w niedomówieniu. Nie pamiętając o tym bardzo łatwo można przejść do konkluzji, że zły, faszystowski reżim światowy chce zabić biednego Bucky’ego, kompletnie nie zwracając uwagi na fakt, że była to właściwie jedyna racjonalna decyzja, jaką można było podjąć w tej sytuacji.

W moich notkach o obu filmach Avengers napisałem bardzo wiele o tym, co Joss Whedon zrobił źle, zapomniałem jednak wspomnieć o jednej rzeczy, którą – mimo wszystko – zrobił bardzo dobrze. Tą rzeczą było bardzo jednoznaczne pokazanie, że w superbohaterstwie chodzi nie o strzelanie promieniami z różnych części ciała, tylko o pomaganie ludziom. W obu filmach widzimy liczne sceny, w których Avengers bronią cywili przed niebezpieczeństwem i ryzykują życiem, by ochronić przed zagrożeniami zwyczajnych ludzi. W finale Avengers: Age of Ultron punktem kulminacyjnym jest nie tyle walka z Ultronem, co przeprowadzanie ewakuacji miasta. Choć bohaterowie kłócili się, sprzeczali, postępowali źle, głupio i nieodpowiedzialnie – cały czas mieliśmy pewność, że działają w dobrej wierze. W Civil War jest zupełnie odwrotnie – nikt, a już najmniej Captain America, nie myśli tam o bezpieczeństwie mugoli. Jest tylko ja, ja i ja – moje zdanie, moja wolność, moja „odpowiedzialność”, mój Bucky. Rezultatem jest nieunikniona konkluzja, że naprawdę dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdyby nad tymi ludźmi ktoś sprawował ścisłą kontrolę.


Jak na film, którego głównym tematem są granice legalnych działań superbohaterów w "Civil War" dramatycznie brakuje właśnie perspektywy mugolskiej – zwykłych pozbawionych mocy everymanów, którzy pokazaliby nam, jak cała ta sprawa wygląda od strony ulicy. O istotności mugoli w opowieściach superbohaterskich mam oddzielną notkę, a ich brak w tym filmie sprawia, że cała ta opowieść jest kompletnie abstrakcyjna. Jest w "Civil War" małą scena, w której jakiś sprzedawca kioskowy identyfikuje Bucky’ego i z przerażeniem zaczyna przed nim uciekać. O wiele bardziej identyfikowałem się z tym panem, niż Bucky`m. Mugolską perspektywę oferuje, pośrednio, Tony, motywowany poczuciem winy za śmierć wspomnianego już cywila-wolontariusza działającego na terenie Sokowii, choć w dużej części jego motywacje są równie egoistyczne co Capa (odreagowanie rozpadu związku z Pepper, poczucie winy za stworzenie Ultrona). Mimo wszystko to właśnie Iron Man, nie Steve naprawdę próbuje wziąć odpowiedzialność za swoje czyny i nie zatrzymuje się w tym tylko w sferze deklaratywnej.

Może jeszcze słowo o słynnej walce na lotnisku. Oczywiście ta scena jest rzemieślniczym majstersztykiem – każda postać ma szansę się czymś popisać, pada mnóstwo świetnych tekstów i ogląda ją się naprawdę przyjemnie… ale nie zrobiła ona na mnie nawet w połowie tak dobrego wrażenia, jakie powinna. Jej największą wadą jest fakt, iż kompletnie nie czuć w niej napięcia, jakie powinno towarzyszyć takiemu starciu tytanów. Przede wszystkim większość biorących udział w tej walce postaci nie ma żadnych (albo ma, ale słabo zarysowane) motywacji do walki. Cały czas widać, że postaci walczą, ale nie żeby zrobić sobie nawzajem krzywdę, nie ma napięcia i prawdziwych emocji. W dodatku jakiekolwiek natężenie jest natychmiast rozładowywane żartami rzucanymi a to przez Spider-Mana, a to przez Ant Mana, a to przez Tony’ego. 

Skoro sami uczestnicy nie biorą tego starcia na poważnie, to czemu ja mam to robić? W dodatku walka ma prawie zerowy wpływ na fabułę (a jeśli okaże się, że Rhodey stanie na nogi już w kolejnym filmie – będzie to wpływ dosłownie zerowy), bo jakiekolwiek jej reperkusje są rozwiązane jeszcze przed napisami końcowymi. No pobili się, pokłócili i pogodzili – ale dylemat został nierozwiązany. Po raz kolejny bracia Russo uciekają przed poważniejszym podejściem do poruszanych przez siebie tematów, Jeśli wrócicie do mojej notki o "Captain America: Winter Soldier" przypomnicie sobie, że krytykowałem już za to tych reżyserów – kreślenie złożonego, nieoczywistego problemu, po czym rozwiązywanie go metodą ucieczki w banał. To frustrujące widzieć, że popełniają ten sam błąd po raz kolejny.


Chciałbym lubić ten film. Naprawdę bym chciał. Przede wszystkim jest bardzo dobrze zrealizowany warsztatowo, znakomicie panuje nad opowiadaną historią i wie, w jaki sposób umiejętnie zwiększać napięcie. Bracia Russo stali przed niełatwym zadaniem, bo musieli poprowadzić bardzo wiele wątków i dla każdej postaci znaleźć miejsce w historii oraz – co dodatkowo skomplikowało sytuację – wprowadzić aż dwóch nowych bohaterów, którzy w niedalekiej przyszłości otrzymają własne filmy kinowe. I to się udało, ani razu nie czułem, że ktokolwiek dominuje opowieść albo przyćmiewa jej nominalnego głównego bohatera – Steve’a Rogersa. 

Problemem jest jednak fundamentalna wada konstrukcyjna fabuły, która sprawia, że nie jestem w stanie zaangażować się emocjonalnie w opowiadaną historię. Po prostu nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym kibicować Capowi, głównie z powodu jego zakłamania. Jakoś zniósłbym sytuację, w której otwarcie mówi mam wszystko gdzieś, ratuję swojego chłopaka i biada komukolwiek, kto stanie mi na drodze. Choć kłóciłoby się to z dotychczasową charakteryzacją postaci, można byłoby to tłumaczyć faktem, iż po śmierci Peggy Bucky jest naprawdę jedynym ogniwem, które łączy go z utraconym wskutek hibernacji w lodzie życiem. Cap jest we współczesności bardzo samotny i byłoby – do pewnego stopnia – zrozumiałym, że za wszelką chce uchronić ostatni okruch jego dawnego świata. 

Jasne, nadal bym mu nie kibicował, ale umiałbym zrozumieć, co nim kieruje – tak jak rozumiałem, na poziomie emocjonalnym, wybuch Iron Mana w finale filmu, choć oczywiście nie podobało mi się jego zachowanie. Gdyby desperacka chęć ocalenia jedynej naprawdę bliskiej osoby, jaką Cap ma na świecie była główną motywacją tej postaci, kupiłbym to, przynajmniej do pewnego stopnia. Główny problem polega na tym, że nie to jest zarzewiem konfliktu (który wybuchł jeszcze przed incydentem z zabiciem T’Chaki, króla Wakandy i ojca Black Panthera), a jakaś pokrętnie rozumiana odpowiedzialność, która kompletnie nie trzyma się kupy i nie jest głębiej eksplorowana jako motywacja. Bo też nie jest żadną motywacją, a jedynie (słabą i nielogiczną) wymówką do antagonizowania obu stron konfliktu. Boli mnie to podwójnie, bo Steve aż do tego filmu był moją ulubioną postacią w całym kinowo-telewizyjnym uniwersum, a teraz właściwie stracił całą moją sympatię i nie potrafię interpretować go inaczej, niż jako bezbrzeżnego hipokrytę i egoistę.


Wciąż jest to jednak tylko i wyłącznie moja interpretacja tego bohatera i tego filmu – prawdę pisząc, nieustannie muszę sobie o tym przypominać, ponieważ z wielkim trudem jestem w stanie dyskutować na ten temat bez głębszych porywów emocji. Zazwyczaj bez problemu umiem przyjąć, że jeśli ktoś ma odmienną od mojej interpretację jakiegoś tekstu kultury, to nie znaczy, że się myli albo, że należy go obrażać, wyśmiać czy choćby próbować nawrócić na własną interpretację. W tym przypadku sprawa jest inna, bo – jeszcze raz, wedle mojej optyki – jeśli ktoś usprawiedliwia zachowanie Capa i opowiada się po jego stronie, to pociąga za sobą cały garnitur niepokojących implikacji odnośnie poszanowania demokratycznie wybranych i zarządzanych struktur. 

Nie jest to sytuacja rodem z "Winter Soldiera", gdzie Cap walczył z głęboko infiltrowaną organizacją przestępczą – w "Civil War" Steve wypowiada posłuszeństwo prawu międzynarodowemu. Organizacja Narodów Zjednoczonych powstała na fundamentach ideałów, o które Steve Rogers walczył w trakcie II Wojny Światowej – dziś Captain nie jest w stanie uszanować tych ideałów i przyjąć do wiadomości, że nawet superludzie powinni być równi wobec prawa. Wysyłanie do masowej publiczności komunikatu, że ignorowanie demokracji na rzecz samowolki – zwłaszcza w dzisiejszych niepewnych czasach – jest ze strony twórców tego filmu skrajną nieodpowiedzialnością.

Tak to widzę. Przykro mi, bo po ogłoszeniu, że bracia Russo zajmą się ekranizacją kolejnych odsłon "Avengers" świętowałem, że w końcu będą to dobre filmy, nie festiwale wymuszonych sucharów, jak to było za Whedona. Dziś… dziś nadal liczę na znakomite produkcje, ale teraz mam nadzieję, że reżyserzy będą trzymali się jak najdalej od tematów politycznych i socjologicznych, a skupią się na skonstruowaniu zajmującej opowieści o superbohaterach, bo to wychodzi im doskonale. Nie chcę oglądać kolejnego "Civil War". Nie chcę już nawet myśleć o tym filmie. Kiedy kilka miesięcy temu przez Internet przetoczyła się fala oburzenia o to, że komiksowy Cap wypowiedział (nieironicznie) słowa Hail Hydra ja nie mogłem powstrzymać się od myśli, że oto w końcu wyszło szydło z worka. Była to oczywiście bardzo głupia i niesprawiedliwa myśl – co nie zmienia faktu, że pojawiła się mojej głowie.

1 komentarz:

Pochodnia pisze...

Boli mnie to podwójnie, bo Steve aż do tego filmu był moją ulubioną postacią w całym kinowo-telewizyjnym uniwersum, a teraz właściwie stracił całą moją sympatię i nie potrafię interpretować go inaczej, niż jako bezbrzeżnego hipokrytę i egoistę.

Wow, identyfikuję się z tym tak bardzo - znaczy, nadal Steve ma u mnie miejsce w sercu, ale w tej martwej części, którą CA:CW zabiło we mnie.