środa, 28 września 2016

#2237 - Lazarus #4. Trucizna

Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.

Obecnie w ofercie Image Comics znajdują się dwa tytuły, których jestem absolutnym psychofanem i przez to przygotowywanie recenzji kolejnych ich tomów stanowi dla mnie duże wyzwanie. Nie jest łatwo powstrzymać się od zalania tekstu masą zachwytów, serduszek, tęcz i jednorożców, a jednocześnie pozostać rzetelnym. Pierwszym z tych tytułów jest oczywiście "Saga", której kolejny tom pojawi się u nas lada dzień. Nie oznacza to jednak, że dopiero wtedy zaczną się trudności, ponieważ tym drugim jest właśnie "Lazarus", zaś poniższy tekst dotyczyć będzie czwartego tomu serii Rucki i Larka.



Wydarzenia z końcówki poprzedniego, ocenionego przeze mnie najwyższej, jak to tylko możliwe, tomu doprowadziły rodzinę Carlyle na skraj. Malcolm leży w śpiączce, jego stan się pogarsza, a najbliżsi mężczyzny muszą zdać się na kogoś, kto dopiero niedawno uzyskał awans. Stephen zupełnie nie odnajduje się w roli lidera, jego sojusze drżą w posadach, a siły Jakoba Hocka coraz mocniej wdzierają się do strategicznego dla rodziny miasta Duluth. Jedyną nadzieją jest Forever, która w towarzystwie niewielkiego oddziału rusza na bardzo niebezpieczną misję. Lecz dziewczyna nie jest już całkowicie posłusznym rodzinie Łazarzem...

Tom otwiera jednak jednorozdziałowa historia pod tytułem "Miłosierdzie", której główną bohaterką jest znana z drugiego tomu siostra Bernard. Widzimy ją podczas tajnej misji dla rodziny Carlyle, która w przyszłości może okazać się kluczowa. Historia ta został nie tylko dobrze rozpisana, ale skupia się także na rozszerzeniu wykreowanego, bogatego świata, w jakim osadzona jest akcja "Lazarus". Sporo dowiadujemy się o domenie Hocka, ale także co nieco o roli samej Bernard i jej poglądach na ostatnie wydarzenia. Trudno tutaj doszukiwać się jakiejś ogromnej oryginalności, bo rozdział ten generalnie nie zaskakuje rozwiązaniami fabularnymi i kończy się niemal dokładnie tak, jak można było się spodziewać. Niemniej ujawnione fakty i sposób ich przedstawienia sprawiły, że tę krótką opowieść czyta się bardzo dobrze.


"Miłosierdzie" blaknie przy głównej historii tomu. "Trucizna" podejmuje bezpośrednio wątki z poprzedniego tomu i stanowi kolejny etap w rozwoju postaci Forever Carlyle. Greg Rucka, który poprzednim razem położył mocniejszy nacisk na intrygi polityczne, które nieco przesunęły w cień akcję, tym razem postanowił odwrócić proporcje. "Trucizna" jest historią utrzymaną w szaleńczym wręcz tempie z paroma tylko spokojniejszymi fragmentami i w żaden sposób jej to nie szkodzi.

Scenarzysta bowiem umiejętnie i z wyczuciem rozłożył akcenty, a wykorzystując nieobecność Malcolma i wrzucenie Forever w sam środek akcji, dał szansę wykazać się innym postaciom. Słabość Stephena jako lidera jest tu pokazana rewelacyjnie, tak samo jak bezwzględność i kolejne intrygi Johanny, która bez mrugnięcia okiem wykorzystuje wady brata. W tomie tym powracają także postacie znane z "Awansu", a także pojawia się garstka nowych twarzy. Nieco mocniejszy nacisk położono na służących w ambulatorium czy Sonię Bittner i scenarzyście jakimś sposobem udało się nadać każdej z nich wyrazisty, indywidualny charakter. Zdecydowanie najlepiej pod tym kątem wypada Johanna, która przy swoim intryganctwie jest także mocno niejednoznaczna. Jej działania bowiem widocznie sugerują, że chociaż cały czas dąży ona głównie do spełnienia własnych celów, to jednak wśród nich nie jest doprowadzenie do upadku własnej rodziny. Rucka jak zawsze świetnie radzi sobie z pisaniem interesujących postaci kobiecych, a przecież to nie Johanna jest tu najważniejsza.

Wątki skupione na Forever pozornie nie ruszają do przodu przez większość tomu, lecz w końcu otrzymujemy to, na co dłuższy czas czekaliśmy. W połączeniu z bardzo dobrym i wciągającym ukazaniem przebiegu misji Łazarza i jej towarzyszy, który praktycznie cały czas trzyma solidne tempo, otrzymujemy prawdziwą jazdę bez trzymanki. Jeśli ktoś narzekał, że w "Konklawe" było mało akcji, tym razem otrzymał podwójną jej dawkę, zaś finał całej misji potrafił przyprawić o niemałe ciary. W połączeniu z niesamowicie zaskakującym cliffhangerem (pamiętam, że gdy czytałem to pierwszy raz w zeszytach, musiałem zbierać szczękę z podłogi), po prostu nie wyobrażam sobie, byście po zakończeniu lektury nie chcieli od razu otrzymać kolejny tom.

Oczywiście niemała w tym zasługa duetu Michael Lark/Santi Arcas (z okazyjnym udziałem Tylera Bossa), który był odpowiedzialny za warstwę graficzną tomu. Nie tylko postawili oni na większą dawkę realizmu (przez śnieżycę niektóre kadry są celowo lekko nieczytelne), ale także bardzo dobrze poradzili sobie z przedstawieniem wojennej zawieruchy. Nie mam tu na myśli projektów mundurów, broni czy pojazdów, ale o samo odczucie starcia. Nie ma tu hollywoodzkich klisz czy zbędnego rozdrabniania się. Akcje są błyskawiczne, a ukazanie przy nich mieszanki strachu, chaosu, brutalności i lekkiej losowości wzmocniło moje pozytywne odczucia. Reszta tomu to standardowy, wysoki poziom zespołu odpowiedzialnego za warstwę graficzną, chociaż wspomnieć trzeba także ponownie o rozdziale poświęconemu siostrze Bernard, gdzie pokazano nieco więcej komputerowych efektów, lecz fajnie wpasowano je w historię.

Polskie wydanie czwartego tomu "Lazarusa" doczekało się zmiany tłumacza. Nie mnie oceniać, czy wyszło to na lepsze, lecz warto wspomnieć o pewnym zabiegu, który nie każdemu może przypaść do gustu. Mianowicie na samym końcu pojawia się sporo wojskowych terminów, które Rucka zaczerpnął ze słownictwa armii USA. W naszym wydaniu pozostały one w dymkach nieprzetłumaczone, zaś wyjaśnienia znajdują się na dole strony. Efekt jest taki, że czytelnik otrzymuje takie na pierwszy rzut oka dość dziwne konstrukcje typu potwierdź when ready zamiast chociażby potwierdź czas gotowości. Dla mnie problemem to nie było (wszak objaśnienia się pojawiły, w oryginale zaś uznano, że każdy czytelnik zna te terminy) i chociaż nie znam się na pracy tłumaczy to nie wątpię, że pozostawienie tych komunikatów w oryginale i z tłumaczeniem u dołu strony jest zabiegiem przedyskutowanym oraz ma konkretne uzasadnienie. Mimo to znając nasze polskie komiksowe piekiełko, nie zdziwię się jak gdzieś kiedyś przeczytam narzekanie na taki krok.

No i cóż, miało być możliwie jak najmocniej obiektywnie, a wyszło jak zwykle. Dla mnie czwarty tom "Lazarusa", chociaż kładzie akcenty na zupełnie inne aspekty niż jego poprzednik, spokojnie mu dorównał. Satysfakcja z lektury była przeogromna, a jeśli dodać do tego przyjemną jakość wydania od Taurusa, ocena znów może być tylko jedna. Daję więc 6/6 i raz jeszcze lojalnie uprzedzam, że jestem psychofanem tego cyklu.

2 komentarze:

Krzysztof Tymczyński pisze...

Może by tak dać jakiś dopisek, że to mój tekst? :)

Kuba Oleksak pisze...

Już jest, soróweczka Krzychu!