poniedziałek, 4 lipca 2016

#2172 - MCU 19 - Daredevil (sezon 2)

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

Pierwszy sezon serialu "Daredevil" był swego rodzaju przełomem – w chwili jego premiery nie wiedzieliśmy jeszcze na jakiej zasadzie będzie funkcjonować netflixowy zakątek MCU. Okazało się, że – w przeciwieństwie do filmów kinowych i seriali telewizyjnych – internetowe produkcje Marvela mogą być (i są) polem do odważnych eksperymentów i nieco mroczniejszego, bardziej realistycznego podejścia do kreowania fabuły i bohaterów.




"Jessica Jones" jedynie potwierdziła ten trend. Osobiście uważam, że to, co w MCU najciekawsze, pojawia się właśnie w serialach Netflixa. Wielki sukces pierwszego sezonu "Daredevila" spowodował, że producenci zmodyfikowali nieco swój plan na dalszy rozwój zakątka tego uniwersum, który zakładał produkcję czterech jednosezonowych produkcji, skonkludowanych mini-serialem "Defenders", w którym spotykają się protagoniści każdego z nich. Tak więc, choć "Defenders" jest jeszcze przed nami, już teraz możemy cieszyć się kolejnym sezonem przygód Diabła z Hell's Kitchen. Czy dorównuje swojemu zjawiskowemu poprzednikowi?

Główną różnicą między tym, a poprzednim sezonem serialu jest kompozycja – o ile pierwsza seria "Daredevila" była jedną, złożoną opowieścią konsekwentnie rozwijaną od początku do końca i oplecioną wianuszkiem wątków pobocznych, o tyle w drugiej można już wyróżnić pewne oddzielone od siebie segmenty. Jasne, serial nadal jest spójny, ale tym razem wątki główne mamy dwa. Pierwszy koncentruje się na postaci Punishera oraz jego wendetcie i próbie dowiedzenia się, kto tak naprawdę stał za śmiercią jego rodziny. Drugi opowiada natomiast o Elektrze i jej walce z Hand. Początkowo serial skupia się jedynie na pierwszym wątku, dopiero po kilku odcinkach pojawia się Elektra i jej opowieść przejmuje rolę dominującą, spychając Franka Castle'a na dalszy plan, aż do czasu, gdy ponownie Punisher znajduje się w centrum wydarzeń – i tak aż do samego finału. Podobało mi się to przeplatanie obu linii fabularnych, bo dzięki temu serial cały czas był świeży i interesujący, nie nużył odwlekaną w nieskończoność konkluzją (grzech główny pierwszego sezonu "Jessiki Jones"). Nie znaczy to, że poprzedni sezon był gorszy kompozycyjnie – po prostu był inny. I bardzo dobrze, bo obie metody kreowania fabuły są równie dobre.


Drugi sezon zrobił się trochę uproszczony, przez co trudniej brać go na poważnie. Weźmy choćby przywódcę irlandzkiej mafii, który ma rudą brodę i zielony garnitur – bo widz oczywiście nie zrozumie skąd pochodzi dany bohater, jeśli nie będzie wyglądał jak leprechaun. I oczywiście na telefonie w charakterze dzwonka ma irlandzką piosenkę. Odnoszę wrażenie, że w poprzednim sezonie członkowie rosyjskiej mafii nie byli aż tak stereotypizowani. Pogorszyły się również dialogi, które teraz brzmią zdecydowanie mniej naturalnie i częściej służą wymuszonej ekspozycji – kwintesencją absurdu jest reportaż Karen czytany pod koniec finałowego odcinka, który brzmi po prostu idiotycznie, jeśli przez moment zastanowimy się nad jego treścią. 

Tak jakby po naturalistycznym pierwszym sezonie serial nagle przypomniał sobie, że jest adaptacją komiksu superbohaterskiego i postanowił wziąć to na klatę z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie twierdzę bynajmniej, że stał się przez to jakoś katastrofalnie infantylny, ale taka zmiana kursu – trochę spodziewana, ale mimo to odczuwalna – była prawdopodobnie nie do uniknięcia. W chwili, gdy Matt zmienił swój czarny kostium na czerwoną zbroję serial przestał być semi-realistycznym thrillerem o samozwańczym stróżu prawa, a stał się bajką o bohaterze noszącym maskę i kostium. Prędzej czy później to musiało nastąpić, bo kinowo-telewizyjne uniwersum Marvela wypełnione jest tyloma fantastycznymi elementami, że iluzja realistyczności była nie do utrzymania. 

Więc to chyba dobrze, że twórcy zaczęli oswajać nas z bardziej komiksowymi motywami, takimi jak prastare organizacje, wskrzeszenia czy ninja – wszystko to najprawdopodobniej pojawi się w "Defenders" (albo nawet wcześniej, bo "Iron Fist" nie zapowiada się na jakoś przesadnie naturalistyczny serial), więc zamykanie oczu na konwencję skończyłoby się potężnym dysonansem. Drugi sezon "Daredevila" w zasadzie całkiem nieźle spełnia większość swoich funkcji – opowiada interesującą historię, wprowadza nowe postaci, które powrócą w przyszłości, prawdopodobnie odgrywając ważną rolę w kolejnych opowieściach z netflixowego zakątka uniwersum, rozbudowuje mitologię serialu oraz rozwija postaci pierwszoplanowe.


Strasznie cieszy mnie sposób, w jaki przedstawione zostały różnice ideologiczne pomiędzy Daredevilem, a Punisherem – rzeczowy, precyzyjny, ale niebudujący fałszywej symetrii między obiema filozofiami i metodami postępowania. Frank zabija ludzi, który w jego przekonaniu zasługują na śmierć – morderców, gwałcicieli, dystrybutorów dziecięcej pornografii. Kieruje nim zemsta, gorycz po stracie najbliższych i fakt, że do śmierci jego rodziny doprowadził wadliwie działający system sprawia, iż Castle nie wierzy w prawo inne, niż egzekwowane samodzielnie. Bo przecież sądy jedynie wsadzą winnych do więzienia, a skazani po odsiedzeniu wyroku wrócą na ulicę szkodzić ponownie.

Tyle tylko, że prawo to nie żadna czarodziejska siła, która sprawia, że wszystkim na świecie żyje się dobrze – to rodzaj wspólnie złożonej obietnicy, którą zgodziliśmy się przestrzegać, by uczynić naszą egzystencję mniej nieprzewidywalną. Dlatego istnieją rozmaite środki wzajemnej kontroli – politycy zależni są od swoich wyborców, żołnierze od dowódców, policjanci od przełożonych. Wszyscy pilnujemy siebie nawzajem i dzięki temu kiedy jedno z ogniw zawodzi nie oznacza to załamania się całej struktury. Matt rozumie to doskonale – zdaje sobie sprawę, że system oparty na działalności samozwańczych stróżów prawa jest niemożliwy do utrzymania, bo na dłuższą metę powoduje jedynie chaos. Ludzie muszą mieć wiarę w system, a prawo musi działać – wszyscy musimy pracować na to, by tak było. Dlatego, jako Daredevil, idzie na kompromisy – nalega, by to sierżant Mahoney przypisał sobie zasługę schwytania Punishera, by nie umacniać przekonania, że policja jest po prostu bandą niekompetentnych idiotów, a jedyną dobrą robotę wykonuje lokalny superbohater, bo takie myślenie prędzej czy później kończy się Frankiem Castle idącym w miasto z odbezpieczoną bronią. 

Matt wciąż jest tylko człowiekiem i nie może być wszędzie jednocześnie – potrzebne są zorganizowane, przeszkolone grupy ludzi, którym będziemy płacić za to, by utrzymać porządek w naszym świecie. Daredevil w kolejnych odcinkach dzieli się zresztą pozyskanymi przez siebie informacjami z policją, by mieć pewność, że – jeśli on sam zawiedzie – inni będą mieli wystarczająco dużo informacji, by samodzielnie uporać się z zagrożeniem. Oczywiście koniec końców Matt pozostaje osobą działającą poza systemem, który wspiera, ale i tak jego działalność budzi we mnie dużą sympatię – on naprawdę stara się brać odpowiedzialność za swoje poczynania, w przeciwieństwie do innego bohatera MCU, którego branie odpowiedzialności zatrzymuje się na poziomie pokrętnych deklaracji.


Co więcej, nie tylko Daredevil chroni system społeczny. Robi to również Matt Murdock, który decyduje się wziąć udział w procesie sądowym jako obrońca Franka Castle. Choć wie, że reprezentowanie wielokrotnego mordercy nie przysłuży się jego reputacji, choć sprawa jest zawikłana, a oskarżony to trudny i nieskory do współpracy klient, choć nikt mu za to nie zapłaci – on mimo wszystko podejmuje się tego zadania. W jednej z pierwszych scen pierwszego odcinka widzimy jak Matt i Foggy wchodzą do swojego biura, gdzie czeka na nich kolejka ludzi, którzy zwracają się do nich ze swoimi małymi i wielkimi problemami – czasami chodzi o sprawy trywialne, jak pies, który obsikał figurkę przedstawiającą jakiegoś świętego, czasami rzeczy znacznie poważniejsze, jak firma chcąca bezprawnie zwolnić jedną ze swoich pracownic, dla której zatrudnienie jest jedynym sposobem utrzymania rodziny. 

I nasi prawnicy im pomagają – ponieważ każdy człowiek zasługuje na sprawiedliwe traktowanie wobec prawa. I nieważne czy będzie to drobny opryszek, czy samozwańczy sędzia i kat, prawo powinno być równe dla każdego. Żaden proces nie powinien być trampoliną dla czyjejś politycznej kariery albo próbą zatarcia śladów własnej niekompetencji. Najważniejszy powinien być człowiek – winny lub niewinny, ale uczciwie osądzony i ukarany lub oczyszczony z zarzutów.

Dla mnie gwiazdą tego sezonu jest Foggy, który – mimo posiadania modelowej urody, kondycji czy nadprzyrodzonych mocy – niemal przyćmiewa wszystkich pozostałych bohaterów. Foggy, który wchodzi klubu pełnego członków gangu motocyklowego, by zdobyć jakiś trop w sprawie. Foggy, który samymi słowami uspokaja dwóch podtrutych testosteronem przestępców, którzy chcą się nawzajem pozarzynać na szpitalnej sali. Foggy, który jęczy, narzeka i marudzi praktycznie bez przerwy, ale koniec końców i tak zawsze bierze na klatę wszystko, co zrzucają na niego okoliczności. Doskonale rozumiem jego frustrację związaną z coraz bardziej autodestrukcyjnym zachowaniem Matta i oglądanie jak ich przyjaźń dogorywa było po prostu łamiące serce.


W ogóle drugi plan w tym sezonie błyszczał jak chyba nigdy wcześniej. Claire, choć pojawiała się z rzadka, nadal jest tą samą silną, zdecydowaną osobą, która ma tak mocno rozbudowane poczucie sprawiedliwości, że zwalnia się z pracy, gdy okazuje się, że jej szpital zgodził się zatuszować dziwne wydarzenia wiązane z Hand. Albo Karen prowadząca prywatne śledztwo w sprawie Franka i, jako jedna z niewielu, dostrzegająca w nim nie maszynę do zabijania, a zranionego, skrzywdzonego człowieka. Przynajmniej do czasu. Ewolucja relacji Karen-Frank była jedną z najlepiej poprowadzonych w całym serialu – bohaterka początkowo uważa Punishera za niebezpiecznego psychopatę, później, gdy poznaje jego historię, zaczyna z nim empatyzować, a nawet w pewnym stopniu utożsamiać się z jego wizją świata (co zresztą staje się jedną z przyczyn rozpadu jej związku z Mattem), by na samym końcu uświadomić sobie, że Frank jest... złożony. Jak każda istota ludzka. Nie da się zamknąć go w jednym wymiarze, nie istnieje jeden klucz do poznania danej osoby. Mnie samego zaskoczyła zresztą złożoność serialowego Franka – prawdopodobnie dlatego, że znam tę postać niemal wyłącznie z interpretacji Gartha Ennisa.

Elektra... jest trudna w ocenie, między innymi dlatego, że jakoś tak się złożyło, iż do tej pory nie czytałem ani jednego komiksu, w którym ta bohaterka odegrałaby istotniejszą rolę. Bardzo podoba mi się jej transformacja moralna. Początkowo widz zakłada, że bohaterka jest po prostu zepsutą księżniczką traktującą świat jak gigantyczny plac zabaw, przekonaną, że wysoka pozycja społeczna i rodzinna fortuna zapewniają jej ochronę przed wszystkimi konsekwencjami jej nieodpowiedzialnych zachowań. Dopiero z czasem, gdy poznajemy przeszłość Elektry, zaczynamy patrzeć na jej zachowanie pod innym kątem. To było fajne. Mniej fajny był natomiast cały ten wątek związany z człowieczeństwem Elektry i jej żądzą krwi – między innymi z powodu sztucznych, łopatologicznych dialogów i sprowadzeniu całej sprawy do dość infantylnego pytania czy mogę być dobra?. Poza tym lubienie bohaterki utrudnia również fakt, iż odegrała ona niebezpośrednią, ale kluczową rolę w pogorszeniu się stosunków Matta i Foggy'ego, a – w dłuższej perspektywie – rozpad ich przyjaźni. Generalnie bardzo ciekawa, złożona i znakomicie zagrana postać, jednak niebudząca odruchowej sympatii czy fascynacji choćby zbliżonej do tej, jaką obdarzyłem Punishera.


Częścią problemu może być również fakt, że powiązany z Elektrą wątek wojny z Hand jest taki... niedopracowany. W zasadzie dostajemy w jego ramach jedynie dokonaną przez Sticka ekspozycję fabularną, wyjątkowo rozczarowujący powrót Nobu oraz klimatyczny, ale nieprowadzący donikąd motyw z dziećmi wykorzystywanymi przez Hand do... w zasadzie nie do końca wiadomo do czego konkretnie, ale horrorowa scena z upiornymi dzieciakami w szpitalu szturmowanym przez ninja wypada świetnie. Ale właśnie – w ramach tego wątku pada wiele nowych pytań i bardzo niewiele odpowiedzi, co trochę rozczarowuje. Jasne, temat zostanie zapewne podjęty w ramach kolejnych seriali Netflixa, ale to z kolei sprawia, że finał drugiego sezonu Daredevila sprawia wrażenie niedomkniętego.

Kolejną dużą wadą jest brak wyrazistego antagonisty, wokół którego koncentrowałaby się fabuła. Wilson Fisk zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko, ale twórcy nowego sezonu nawet nie starali się przez nią skakać. Od razu zaznaczę, że nie uznaję Punishera za pełnoprawnego złoczyńcę, bo choć w żadnym razie nie popieram metod jego działania, to jednak jego rola w fabule jest trochę inna. Z kolei Blacksmith jest jedynie wytrychem fabularnym (i to dość topornie wykorzystanym), który nie miał szans na odpowiednią ekspozycję. W zasadzie Nobu jest taką postacią, ale jego rola również ogranicza się jedynie do realizowania scenariusza. To boli, bo choć nigdy nie był on jakąś wyjątkowo interesująco przedstawioną postacią, to jednak w poprzednim sezonie pojawiło się kilka scen, dzięki którym Nobu zyskał jakiś indywidualny charakter i właściwości. Tutaj jest zaledwie bossem rodem z niezbyt mądrej gry video. Może nie byłoby to tak odczuwalne, gdyby nie niespodziewany powrót Kingpina, który mimo w sumie niewielkiego wpływu na fabułę dosłownie przyćmiewa wszystkich innych złoczyńców.


Chciałbym poruszyć tu jeszcze jedną sprawę – serial często oskarżany jest o dość problematyczne przedstawianie osób rasy żółtej. Po obejrzeniu drugiego sezonu stwierdzam, że faktycznie, coś jest na rzeczy. Z uwagi na masowe migracje ludności chińskiej do USA i udział Japonii w Drugiej Wojnie Światowej w kulturze popularnej zaczął utrwalać się obraz Człowieka Wschodu przynoszącego mord i zagrożenie, a osoby wywodzące się z tej grupy etnicznej przedstawiano między innymi jako pozbawione uczuć maszyny do zabijania kierujące się niezrozumiałym dla nas kodeksem honorowym i wykazujące skłonności do wyjątkowego okrucieństwa. W całym drugim sezonie Daredevila nie pojawia się ani jedna pozytywna postać rasy żółtej, mało tego – większość żółtych bohaterów nie posiada żadnej charakteryzacji wykraczającej poza wyżej przywołany przeze mnie stereotyp. Jedynie pani Gao wymyka się temu schematowi ale i to tylko z powodu jej roli w fabule, a nie – na przykład – lepszej ekspozycji. Tymczasem nie ma żadnego logicznego powodu, dla której członkami Hand są jedynie osoby rasy żółtej, skoro ta organizacja – choć wywodzi się z krajów Dalekiego Wschodu – od wielu lat funkcjonuje na całym świecie. Jedynym członkiem Hand, który budzi sympatię widzów jest białym mężczyzną, w dodatku przymusowo pracującym dla tej organizacji. Jasne, ta sytuacja ma swoje uzasadnienie w materiale źródłowym, ale mimo wszystko faktycznie, oglądając serial biorąc poprawkę na ten problem chwilami można poczuć się nieswojo.

Podsumowując – serial przeszedł pewną metamorfozę. Inaczej rozłożone akcenty nie każdemu mogą przypaść do gustu, ale dla mnie nie są jakimś wielkim problemem, bo mimo wszystko kupuję tę estetykę. Niestety uproszczony obraz świata przedstawionego, zauważalnie gorsze dialogi i kilka innych problemów sprawiają, że całość nie wypada tak dobrze, jak poprzedni sezon. Bez obaw jednak – Daredevil nadal jest serialem bardzo dobrym, po prostu nie aż tak dobrym, jak wcześniej. Ja w każdym razie czerpałem z jego lektury dużo satysfakcji, nawet jeśli nie wszystko zagrało w nim tak, jak zagrać powinno.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

"Foggy, który – mimo posiadania modelowej urody, kondycji czy nadprzyrodzonych mocy" to chyba nie do konca prawda;)