piątek, 25 marca 2016

#2103 - I Hate Fairyland #1: Madly Ever After

 Autorem poniższej recenzji jest Krzysztof Tymczyński, a więcej tekstów jego autorstwa znajdziecie na jego blogu Image Comics Journal.

Skottie Young ostatnimi czasy coraz mocniej dzieli. Jest wiele osób, które niezmiennie uwielbiają jego bardzo specyficzny styl rysowania, inni zaś są nim jakby bardziej zmęczeni. Ja akurat należę do tych pierwszych, dlatego też wiedziałem że będę kupować w zeszytach "I Hate Fairyland" już od dnia momentu zapowiedzi tego komiksu. 



Nie spodziewałem się oczywiście przy tym żadnego wybitnego komiksu. Właściwie od początku byłem nastawiony na to, że fabuła będzie jedynie pretekstem do rysowania przez Younga naprawdę pokręconych rzeczy. I wiecie co? "I Hate Fairyland" okazał się dokładnie takim komiksem, jakiego się spodziewałem. Czy to dobrze?

Główną bohaterką komiksu jest Gertrude. Gdy była kilkuletnim brzdącem, w magiczny sposób trafiła do baśniowej krainy. By wrócić do swojego domu, musiała ona znaleźć klucz otwierający niezwykły portal. Początek niezwykłej przygody? Nic z tego! Mija bowiem kilkadziesiąt lat, a Gertrude nadal nie może wykonać swojego zadania. W tym czasie narasta w niej złość i frustracja, przez co staje się największym zagrożeniem baśniowej krainy. Czy wspomniałem o tym, że chociaż jej psychika się rozwija, to nadal jest uwięziona w ciele pięciolatki?

"I Hate Fairyland" nie udaje, że stara się być czymkolwiek więcej od typowego komiksu akcji. Skottie Young osadza wszystko w konwencji, w której już raz sprawdził się niesamowicie (cykl o Krainie Oz z Marvela – polecam!) i totalnie nie kryje się z tym, że jego komiks od samego początku miał być nierzadko kompletnie pozbawiony sensu, za to obfitujący w masę humoru i całkiem trafnej dekonstrukcji baśniowych krain. Nie mam najmniejszego zamiaru w tekście tym doszukiwać się czy dorabiać ukrytych przesłań zawartych w "I Hate Fairyland". To nie jest tego typu historia, dlatego też zasiadając do niej trzeba mieć na uwadze, że chociaż teoretycznie opowiada konkretną historię, to jednak kolejne twisty fabularne służą tylko i wyłącznie dodawaniu kolejnych, niezwykłych postaci czy miejsc, które zostaną unicestwione po nadejściu Gertrude.


Gdy już z odpowiednim nastawieniem zasiądziecie do tego komiksu, okaże się, że więziony przez Marvela artysta skrywał w sobie ogromne pokłady niczym nie skrępowanej fantazji, której mały tylko procent przedstawił w historiach o Rocket Racoonie czy Groocie, które pisał dla Domu Pomysłów. Tam, ograniczony przez konwencję komiksu dla młodszego czytelnika, a także odrobinę chociaż związany kanonem uniwersum Marvela, nie mógł sobie pozwolić na to, co zaserwował na łamach swojej ostatnie pracy. Swoją drogą tytuł ten jest dla mnie pewnym symbolem swobody w Image, ponieważ nie ma chyba drugiego takiego wydawnictwa, które zezwoliłoby na publikacje komiksu, który można opisać jako nic innego, jak tylko radosną i krwawą nawalankę bez większego sensu.

Niemniej jest parę rzeczy w dzisiaj opisywanym komiksie, na które warto zwrócić uwagę. Jak już przed chwilą wspomniałem, "I Hate Fairyland" to popis niczym nie skrępowanej fantazji Younga. Każdy kolejny zeszyt rzuca nas czasem nawet na jeden lub kadry w miejsca, których 95% z nas w życiu by nie wymyśliła. Twórca przy tym bawi się opowiadaną przez siebie historią, radośnie burząc większość schematów obecnych w baśniach, raz za razem podnosząc poziom absurdu na jeszcze wyższy poziom. Oczywiście nie każdemu może przypaść do gustu to, że jednocześnie robi on to w dość brutalny sposób, ale od samego początku "I Hate Fairyland" było zapowiadane jako komiks z duża ilością posoki. Tajemnicą nie jest, że Young na początku zaproponował tytuł "Fuck Fairyland". Ostatecznie udało się nakłonić go do nieco lżejszego potraktowania tematu, dzięki czemu na kartach serii pojawia się coś, za co ją uwielbiam.

"I Hate Fairyland" jest oczywiście oznaczone literą M, oznaczającą komiks dla dorosłych, więc teoretycznie swojskie fuck i inne tego typu słowa mogłyby spokojnie w nim lecieć, lecz Young wyrzucił je z komiksu i zastąpił najsłodszymi na świecie, obraźliwymi określeniami. Naprawdę trudno nie uśmiechnąć się, gdy Gertrude rzuca typowym muffin-fluffin zamiast innego określenia na m, a idąc drogą dedukcji już pewnie domyśliliście się, że wspomniane fuck zostało zastąpione przez fluff”. Już słyszę ten zgodny i donośny płacz tłumaczy komiksów, gdyby okazało się, że "I Hate Fairyland" zechciałoby wydać jakieś polskie wydawnictwo.


Wydanie zbiorcze zaplanowane jest na kwiecień i kosztować będzie dziesięć dolarów za pięć pierwszych odsłon cyklu, na których oparta jest moja recenzja. Nie podejmę się próby przewidywania tego, jak wyglądać będzie jakość wydania, ale zeszyty prezentowały się przyzwoicie. W każdym z nich znalazło się miejsce dla bonusów i wydaje mi się, że znajdą się one również w trejdzie.

Jeśli szukacie komiksu bez żadnych ambicji, przesłania, wartości dodanych, który z pewnością bawi, ale niewiele uczy i stanowi po prostu bardzo fajny sposób na poprawę humoru, a dodatkowo lubicie słodkie i cukierkowe prace Skottiego Younga, pierwszy tom "I Hate Fairyland" zdecydowanie powinien znaleźć się w waszej kolekcji. Nawet jeśli ostatecznie nie przypadnie Wam do gustu, ryzykujecie jedynie 10 dolarów. Ja z miejsca stałem się wielkim fanem Gertrude, a i udało mi się zachęcić do czytania tej serii także i osoby, które z komiksem nie obcują na co dzień. Dlatego recenzowanemu komiksowi wystawiam ocenę 5/6 z wyraźnym podkreśleniem, a zaraz będzie, że to miał być tylko i wyłącznie komiks-nawalanka i jedynie jako taki doskonale się sprawdza.

Brak komentarzy: