poniedziałek, 24 sierpnia 2015

#1938 - Sex #2: Supercool

Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.

Nie wiem czy jeszcze to pamiętacie, ale na pierwszy tom serii "Sex" narzekałem okrutnie i do dziś swoją opinię podtrzymuję. Patrząc po rozmaitych recenzjach komiks ten w naszym kraju został przyjęty raczej chłodno, chociaż faktem jest, że znalazły się także i osoby, którym pozycja ta (hue, hue, hue) przypadła do gustu. Dziś to stosunkowo (hue, hue, hue!) wąskie grono poszerzy się o kolejnego członka (HUE, HUE, HUE!). Po lekturze drugiej odsłony serii dostrzegłem w niej sporo plusów, chociaż nadal jest też na co ponarzekać.


Tym obfitującym w suche żarty wstępem chciałem podkreślić szok, jaki poczułem po zakończeniu lektury "Supercool". Kończąc czytanie dwóch stron dodatków, które uwierzcie mi - są naprawdę kluczowe - pomyślałem sobie wow, to wcale nie było takie złe! I sens jakiś się znalazł. Pytanie tylko, czy naprawdę trzeba było umieszczać wyjaśnienia scenarzysty, by po drugiej dawce konsekwentnie usypiającego komiksu znaleźć ideę stojącą za "Sexem"?

Fabularnie komiks jest to bezpośrednią kontynuacją "Letnich uniesień". Główny bohater to nadal do bólu nudny gość posiadający cały arsenał smutnych min i działający bez ładu i składu. Oprócz niego Joe Casey prowadzi równolegle kilka innych wątków i aż dziw bierze, jak różnią się między sobą jakością. Na minus wypada nadal Simon Cooke i jego kompletnie nieinteresujące losy. Emerytowany superbohater, który każdego dnia budzi się coraz bardziej sfrustrowany i nie robi nic, by to się zmieniło, naprawdę ma zadatki na stanie się interesującą postacią. Niestety, przez czternaście już zeszytów on po prostu chodzi i zrzędzi. Nie powiem że jest to nierealistyczne, ponieważ sam znam kilka osób, które po przejściu na emeryturę zajęły się zawodowo marudzeniem na wszystko dookoła, lecz nie oznacza to, że chce mi się o nich czytać komiksy. Na korzyść Simona nie przemawia także fakt, że scenarzysta napisał w omawianym dziś komiksie jedną scenę, w której aż prosi się o to, by postać ta pokazała, że naprawdę ma jaja (HUE!!! HUE!!! HUE!!!), ale do niej nie dochodzi. Są pewne granice cierpliwości i czekania na popis charakteru głównego bohatera. Moja pękła właśnie w tym momencie, gdy scenarzysta zdecydował, że jeszcze sobie na niego trochę poczekamy.

Na szczęście wokół Cooke’a kręcą się inne postacie, które w drugim tomie mocno zyskują. Akurat nie dotyczy to Annabelle, która po dość istotnej roli w pierwszej odsłonie cyklu w tym zajmuje się jedynie gdzieś w tle kwestią złego samopoczucia jednej z pracujących dla niej prostytutek czy też Warrena, który to z kolei... ech, szkoda pisać. To, co sprawiło iż lektura "Supercool" momentami naprawdę była interesująca, to postacie Keenana, braci Alfa oraz to, w jaki sposób twórcy przedstawiają Saturn City.

Zacznę od pierwszy dwóch, a raczej trzech wymienionych. Keenan oraz złowieszczy duet przestępców tak naprawdę uratowali ten tom. Czarnoskóry chłopak to chyba jedyna naprawdę bardzo wyrazista i charakterna postać w tym komiksie, jednocześnie mająca wiele widocznych gołym okiem wad. W mojej ocenie jest on dużo ciekawszym bohaterem od Simona i dlatego, gdy pojawiały się sekwencje z nim w roli głównej, odruchowo ożywiałem się w trakcie lektury. Wątek Keenana od samego początku ewidentnie do czegoś prowadzi i jest właściwie rozwijany: bez zbytniego pośpiechu, ale też i nie ospale. Z kolei bracia Alfa po tym, jak zapadli mi w pamięci głównie dzięki swojej kazirodczej relacji, wreszcie zaczynają działać. Co prawda nie można napisać, by ich plan był niebywale chytry, a scenarzysta wykazał się niesłychaną oryginalnością, ale dzieje się sporo. Fragmenty im poświęcone są po prostu żywsze, bardzo konsekwentne i logiczne, co na tle niesłychanie niemrawego głównego bohatera wyróżnia się pozytywnie.

Jest jeszcze to niesłychane Saturn City - muszę uczciwie przyznać, że sposób w jaki Joe Casey i Piotr Kowalski kreują miasto w swoim komiksie robi wrażenie. Śledząc fabułę obserwujemy w tle mechanizmy jego funkcjonowania i to, jak wpływa na bohaterów. Jak na dłoni widać rozwarstwienie etniczne i społeczne. Być może zasypiając nad tomem pierwszym tego po prostu nie dostrzegłem tego elementu, ale podczas lektury "Supercool" zacząłem łączyć pewne wątki. Bardzo pomocna i przy okazji całkiem udana była sekwencja z przeszłości Simona oraz Keenana, a później pełniejszy obraz dawały teoretycznie mało rzucające się w oczy smaczki.

Z kolei Kowalski dołożył do tego nie mniejszą cegiełkę, rysując Saturn City jako miasto z jednej strony futurystyczne, a z drugiej brudne i upadające pod ciężarem własnych błędów. Ogólnie warstwę graficzną "Sexu" oceniam dobrze. Nasz rodak dobrze radzi sobie z rozbudowanymi kadrami, każdy z nich dopieszcza sporą ilością szczegółów i chociaż nie należy on do ścisłej czołówki rysowników pracujących w USA, to nie mogę powiedzieć, by komiks wizualnie prezentował się słabo. W "Supercool" wspomagali go jeszcze dwaj inni artyści. Morgan Jeske na kilkunastu stronach swojego autorstwa poszedł odrobinę w stronę stylu Franka Quitely’ego (co osobiście uważam za minus), zaś Chris Petersom przypadł mi do gustu, ze względu na niewielki skręt w bardziej pulpowe rejony. W połączeniu z jego grubą i wyrazistą kreską dało to całkiem przyjemny dla oka efekt.

Na koniec wspomnę jeszcze o jednym, a mianowicie o tytułowym seksie. Podobnie, jak w przypadku poprzedniej odsłony, także i tu "momentów" nie brakuje, ale wydają się być wepchnięte na siłę. Większość z nich nie prowadzi do niczego, oczywiście za wyjątkiem pokazania golizny. Jestem zdania, że gdyby dwustronicową scenę masturbacji pod prysznicem w wykonaniu Simona Cooke’a zastąpić czymś, co miałoby faktyczne znaczenie dla fabuły, absolutnie nikt by nie narzekał. Zresztą we wspomnianym dodatku Joe Casey sam przyznaje, że motywy erotyczne stanowią tylko przynętę do sięgnięcia po komiks. Dziękujemy za szczerość, lecz nie zmienia to faktu, że przynęta ta jest wyjątkowo marna.

"Supercool" w mojej ocenie nie jest takim komiksem, jak sugeruje tytuł. Niemniej i tak wypada lepiej, niż pierwszy tom, którym zostaliśmy uraczeni w październiku zeszłego roku. Z tego powodu ocena idzie w górę i wynosi 3+/6.