piątek, 12 czerwca 2015

#1875 - MCU 12 - Agent Carter (sezon 1)

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy

Bardzo długo zwlekałem z obejrzeniem pierwszego sezonu "Marvel’s Agent Carter" - po rozczarowaniu, jakim był dla mnie "Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D." najzwyczajniej nie miałem najmniejszej ochoty na kolejny serial spod znaku Marvela od ABC. Tym bardziej, że jego założenia wydawały mi się mało atrakcyjne - dostaniemy serial o jednej z drugoplanowych postaci filmu "Captain America" osadzony w realiach, które właściwie wykluczają (a na pewno mocno utrudniają) jakieś nawiązania do szerszego uniwersum. No bo tak - S.H.I.E.L.D. nie istnieje, powstania Avengers nie ma nawet w najśmielszych planach, a superbohaterowie jako zjawisko społeczne nie są i jeszcze długo nie będą jakimkolwiek problemem. Jasne, nie to jest miarą dobrego serialu i pewnie da się zrobić fajną produkcję telewizyjną rozgrywającą się w świecie Marvela bez superbohaterów ale właściwie po co? To się przecież kompletnie mija z celem.



Wszystko to sprawiło, że do "Agent Carter" podchodziłem bez krzty entuzjazmu. I przeżyłem bardzo przyjemne zaskoczenie. Jasne, ten serial ma mnóstwo wad i nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej, ale jednocześnie posiada coś, co aż nazbyt często umyka większym, bardziej kompleksowym i dopracowanym produkcjom - jest przesympatyczny. "Marvel’s Agent Carter" jest bardzo fajny i ta jego fajność wylewa się z ekranu, maskując większość niedoskonałości. Nie żałuję, że go obejrzałem i z zadowoleniem przyjąłem wiadomość, że będzie on kontynuowany w przyszłym roku, bo według mnie zasługuje na to w znacznie większym stopniu, niż "Agents of S.H.I.E.L.D". Poetyka"Agentki Carter" przypomina mi seriale pokroju "Warehouse 13", "Sanctuary" czy "Librarians" - produkcje, które w pewnym stopniu starają się oddać ducha telewizyjnych produkcji przygodowych z lat dziewięćdziesiątych, z ich campowością, duchem beztroskiej przygody i mało przekonywującym (delikatnie rzecz ujmując) CGI. Ten serial jest cheesy, ale na ten dobry, przywołujący na twarz uśmiech, sposób.

Ważnym - i bardzo ciekawym - elementem serialu jest motyw walki, jaką Peggy prowadzi z mizoginistyczną, seksistowską, skrajnie nieprzyjazną kobietom normą społeczną Ameryki lat czterdziestych. Choć teoretycznie posiada status równorzędnej agentki SSR, w praktyce z uwagi na swoją płeć i związane z nią stereotypy jest sprowadzona do roli parzącej kawę i wypełniającej papiery sekretarki. Z drugiej strony jest dyscyplinowana przez wysoce pruderyjną właścicielkę hotelu dla młodych dam, w którym mieszka. Peggy Carter zmuszona jest lawirować w rzeczywistości, która stale rzuca jej kłody pod nogi i, przez większość czasu, wychodzi jej to znakomicie. Czasami nawet wykorzystuje obowiązującą normę społeczną na swoją korzyść - na przykład w sytuacji, gdy chce zyskać wolny dzień w pracy i jako uzasadnienie prośby sugeruje miesiączkę. Jej przełożony, wyraźnie skonsternowany, jak najszybciej daje jej wolne, by uniknąć krępujących szczegółów. Bohaterka bez skrupułów wykorzystuje też fakt, że mężczyźni na ogół zakładają, że jest od nich słabsza i głupsza. 
Oczywiście ten miecz jest obosieczny i norma społeczna równie często (a nawet częściej) jest to dla niej przeszkodą. Przesłanie jest wyraźne - czasem nawet za bardzo i emancypacyjny wydźwięk serialu jest wręcz przesadnie eksponowany, co prowadzi do jego karykaturalizacji. Mam tu na myśli choćby scenę, w której Thomson mówi Peggy, że współpracownicy nigdy nie będą jej traktować z respektem - ponieważ jest kobietą. Ta scena nie mówi nam absolutnie niczego, czego już wcześniej byśmy nie wiedzieli i służy chyba tylko temu, by najmniej rozgarnięci widzowie uświadomili sobie, jak bezsensownym, szkodliwym i krzywdzącym zjawiskiem jest seksizm.

Serial jest generalnie bardzo mało subtelny jeśli chodzi o moralizowanie, co męczy bo widz/widzka czuje się, jakby scenarzyści traktowali go/ją jak idiot(k)ę. Przecież widzimy tło społeczne, widzimy jakie trudności w prowadzeniu śledztwa ma Peggy z powodu kompletnych pierdół motywowanych seksizmem - nie trzeba nam tego co pięć minut wykładać w dialogach. Po pewnym czasie zaczyna to irytować. Czasami ten motyw jest traktowany w nieco bardziej subtelny sposób (choćby wątek tandetnego słuchowiska o Kapitanie Ameryka, w którym występuje wzorowana na Peggy etatowa damsela w distresie) i wtedy działa to doskonale. Podejrzewam, że wyrazistość wątku emancypacyjnego sprawiła, iż "Agent Carter" zdobył aż taką popularność wśród kobiecej widowni - idę o zakład, że niejedna widzka sama musiała zmagać się z podobnymi problemami, bo choć lata czterdzieste dawno minęły, to seksizm trzyma się zasmucająco dobrze. Jest zatem w serialu spory potencjał katarktyczny - Peggy w ramach postępów w fabule zyskuje szacunek współpracowników, wiarę w siebie i swoje umiejętności oraz ostatecznie zrywa z przeszłością i zaczyna patrzeć w przyszłość.


Jak już wspominałem, ten serial nie jest najmądrzejszy, jeśli chodzi o logikę prezentowanych w nim wydarzeń - bohaterowie notorycznie zachowują się głupio (czasami jest to usprawiedliwione, najczęściej jednak nie) i charakteryzują się pamięcią złotej rybki. Postaci mają dość kreskówkowe, niespecjalnie pogłębione osobowości - co bardzo by przeszkadzało, gdy ten serial był choćby odrobinę mniej przerysowany. Na szczęście nie jest i wszystko całkiem zgrabnie mieści się w konwencji wesołej przygodówki. Fabuła jest maksymalnie stockowa (pogoń za skradzionymi McGuffinami wyprodukowanymi przez Starka seniora) i bynajmniej nie poraża oryginalnością, ale nie jest to jakaś wielka wada, bo przez większość czasu Agent Carter udaje się utrzymać odpowiednie tempo i uwagę widza. Świetnie wypadły relacje pomiędzy postaciami - choć niekiedy były mocno naciągane (niech ktoś mi wyjaśni czemu właściwie Stark okłamał Peggy w kwestii krwi Steve’a Rogersa - poza sztucznym stworzeniem między nimi konfliktu, oczywiście). Wspaniale wypadł Jarvis jako dystyngowany lokaj, przyjaciel, powiernik i prawa ręka Starka i Peggy - jest szczególnie rozczulający w momentach, w których zostaje postawiony w niezręcznych sytuacjach. Generalnie dużym plusem jest fakt, że bohaterów na ogół da się lubić, nawet ci odpychający dostają z czasem trochę więcej miejsca na ekspozycję swoich motywów postępowania, co pozwala lepiej ich poznać i zrozumieć.

Jak na serial rozgrywający się dobre pół wieku przed pozostałymi tworami wchodzącymi w skład MCU Agent Carter posiada zaskakująco dużo nawiązań do uniwersum. Już w pierwszym odcinku pojawia się Anton Vanko, nieco później dostajemy też wgląd w początek radzieckiego programu szkolenia Czarnych Wdów. Powracają także znani z pierwszego "Captaina America" Howling Commandos. To cieszy - nawiązań jest chyba nawet więcej, niż w całym pierwszym sezonie "Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D." i są o wiele lepiej wkomponowane w strukturę fabularną. Fani szerszego uniwersum i tropiciele okołokomiksowych smaczków (moim skromnym zdaniem "Miss Union Jack" wygrywa) z pewnością będą usatysfakcjonowani.


Mimo braku nadprzyrodzonych mocy Peggy Carter to jedna z najciekawszych, najbardziej charyzmatycznych postaci w całym kinowo-telewizyjnym uniwersum Marvela - do tej pory pojawiła się w trzech filmach kinowych i dwóch serialach telewizyjnych. Jest niesamowicie inteligentna, błyskotliwa, niezależna i wyemancypowana, a jednocześnie pozostaje pełnokrwistą postacią z niepowtarzalny charakterem, a nie zlepkiem klisz popkulturowych. Sporo w tym zasługi Hayley Atwell, która brawurowo wcieliła się w tę postać - obserwowanie gry aktorskiej Atwell to prawdziwa przyjemność. Widać że ta aktorka doskonale czuje postać Peggy i znakomicie się w niej odnajduje.

Słowem - to absolutnie nie jest żaden wybitny serial, ale zawiera w sobie takie pokłady fajności i wygrywa tyloma drobnymi smaczkami, że nie umiem go nie lubić. "Marvel’s Agent Carter" warto jest dać szansę.

Brak komentarzy: