sobota, 23 maja 2015

#1869 - MCU 11 - Guardians of the Galaxy

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

Zanim zacznę tę notkę, konieczny jest pewien disclaimer. Może nawet nie tyle disclaimer, co przypomnienie wszystkim pewnych podstawowych prawd i najoczywistszych (wydawałoby się) truizmów. Cykl notek o filmach i serialach wchodzących w skład Marvel Cinematic Universe to seria mniej lub bardziej wnikliwych analiz pisanych z pewnej szczególnej perspektywy - mojej własnej. Oznacza to, że notki nie są próbą możliwie najbardziej obiektywnego opisu danego filmu lub serialu, tylko moją o nim opinię - opartą o moje preferencje, moje gusta, mój temperament i moją percepcję kultury. 






Kiedy coś mi się podoba albo nie podoba, zawsze staram się w miarę przejrzyście wyjaśnić, czemu tak uważam i co powoduje taką, a nie inną moją ocenę - ale nikt nie ma najmniejszego obowiązku się ze mną zgadzać. I jeśli twierdzę, że coś mi się nie podoba, to nie powoduje mną złośliwość wobec ludzi, którzy daną rzecz lubią, ani też jakaś hipsterska maniera parcia pod prąd dominującym trendom (bo czemu miałbym zniechęcać do oglądania czegoś, co uznaję za wartościowy twór?), tylko zwyczajna uczciwość intelektualna. Napisawszy to, mogę już teraz zdradzić, że "Guardians of the Galaxy" uważam za film fatalny, niewiele tylko lepszy od "Avengers". Zdaję sobie sprawę, że to bardzo niepopularna opinia i wiele osób będzie się ze mną nie zgadzać - do czego mają pełne prawo. To, że różnimy się w swoich opiniach o tekstach popkultury nie oznacza, że ktoś ma rację, a ktoś się myli - odbiór sztuki jest sprawą bardzo subiektywną, każda osoba ma nieco inne oczekiwania, inną tolerancję na uproszczenia fabularne, inne poczucie humoru i temperament. To, co dla jednej osoby będzie znakomitą rozrywką albo wręcz ósmym cudem świata, dla innej może być niestrawnym pulpetem. Dlatego jeśli dobrze bawiliście się na "Strażnikach Galaktyki", uwierzcie mi, że cieszę się Waszym szczęściem. Ja na tym filmie cierpiałem. I teraz będę starał się wytłumaczyć, dlaczego.

Jeszcze zanim przejdę do sedna, zaznaczę, że przed premierą wykazywałem wobec filmu Jamesa Gunna ostrożny, bo ostrożny, ale jednak - entuzjazm. Ostatecznie "Strażnicy Galaktyki" przed premierą filmu byli właściwie nieznani szerszej publice, a i spora część osób czytających komiksy co najwyżej słyszała tylko o tej drużynie kosmicznych superbohaterów. Uwagę przyciągała dość egzotyczna obsada ekipy - gadający szop i chodzące drzewo były haczykiem na który złapało się wielu widzów. To miało coś świeżego - zamiast wszechobecnego mroku i pozorowanej "dojrzałości" obiecano nam lekką, zabawną przygodę w Kosmosie w starym stylu, z charyzmatycznymi bohaterami i cudownie przegiętymi zagrywkami fabularnymi. Miało być fajnie, miło i z humorem. Przecież nie tak trudno jest zrobić lekki, rozrywkowy film, który wciąga, ściska serca w odpowiednim momencie, by za chwilę rozluźnić atmosferę rozbrajającym one-linerem czy slapstickowym gagiem. Prawda? Nieprawda. "Guardians of the Galaxy" to film strasznie słaby - pozbawiony jakiejkolwiek sensownej fabuły, mający płaskich, banalnych i (w kilku przypadkach) niesympatycznych bohaterów, żenujące, nieśmieszne żarty słowne i sytuacyjne, obnaża największe wady kinowego uniwersum Marvela (z Człowiekiem-Krzesłem w roli głównego antagonisty na czele) i budzi w widzu głębokie zażenowanie, które nie opuszcza jeszcze długo po zakończeniu oglądania.



"Guardians of the Galaxy" nie mają fabuły - mają coś na kształt scenariusza skeczu Benny’ego Hilla, w którym główny bohater ucieka przed goniącym go tłumem, a w czasie pościgu przytrafiają mu się zabawne wypadki, ukrywa się, tłum go dostrzega i wszystko zaczyna się od nowa. I tak do końca filmu. Brakuje płynniejszych przejść pomiędzy lokacjami, tak jakby każda kolejna planeta i stacja kosmiczna, którą odwiedzają Strażnicy była kolejnym odcinkiem serialu składającego się z dość luźno powiązanych ze sobą epizodów. Najgorsze, że jakieś tło fabularne jest zarysowane - konflikt Kree i Xandarian skutkujący kaskadą dramatycznych wydarzeń i konfliktów - ale film nie ma najmniejszego zamiaru nas w nie wprowadzić, tylko przywołuje jakieś offscreenowe wydarzenia po to, by usprawiedliwić toczącą się na ekranie kotłowaninę. Do samego końca nie byłem pewien, o co właściwie tam chodzi - nie ma to zresztą większego znaczenia, bo fabuła skupia się na tytułowych bunch of A-Holes i ich próbie przeżycia w sytuacji, w której wszyscy na nich polują. W filmie nie ma żadnego sensownego stopniowania napięcia, żadnych zaskakujących zwrotów akcji - tylko szamotanie się pomiędzy pachołkami Thanosa, członkami Nova Corps (których film strasznie skrzywdził, czyniąc z nich jakieś kuriozalne skrzyżowanie redshirtów i stormtrooperów) i grupą kosmicznych bandytów.

Szwankują również kreacje postaci. To chyba jeden z największych problemów filmu. W teorii i na papierze każde ze Strażników ma jakiś background charakterologiczny (śmierć rodziny Draxa, przeszłość Gamory, eksperymenty przeprowadzane na Rockecie), ale w praktyce albo kompletnie tego nie widać, albo kompletnie nie czuć. Problem polega chyba na tym, że o większości z tych faktów dowiadujemy się pośrednio, z dialogów, przez co nie mają one takiego oddziaływania. Wyjątkiem jest Rocket i jego traumatyczne doświadczenia, wywrzeszczane towarzyszom niedoli prosto w twarz, w czasie pijackiego załamania. To była jedna z (niewielu) fajnych, wartościowych scen w filmie, bo przynajmniej była w jakiś sposób nacechowana emocjonalnie i mówiła nam coś o postaci trochę bardziej subtelnie, niż tylko informując nas o czymś w dialogach. Reszta postaci dostała kilka linijek ekspozycji i niewiele więcej. Gdybyśmy zobaczyli jakieś retrospekcje z - na przykład - przeszłości Gamory, może ten jej konflikt z Nebulą nie byłby aż tak bezpłciowy i nudnawy, a walka pomiędzy nimi miała jakiś zauważalny ładunek emocjonalny. Generalne film wykłada się na nieprzestrzegani zasady show, don't tell.


W ogóle z Nebulą była śmieszna sprawa. Jej motywacją była zazdrość o Gamorę, którą faworyzował ich "ojciec". Fair enough, ale do dziś nie mogę pojąć, czemu Thanos wciąż wyraźnie stawiał Gamorę ponad Nebulą (i to w obecności tej drugiej) nawet po tym, jak Gamora go zdradziła i obróciła się przeciw niemu. Generalnie - o czym już kiedyś pisałem - Thanos w tym filmie popełniał błąd za błędem, zachowywał się jakby cała ta sprawa z Infinity MacGuffinami niespecjalnie go interesowała i ostatecznie skończył jako koleś, którego zdradzili dosłownie wszyscy z jego otoczenia, z obiema córkami włącznie. Właściwie było mi go trochę żal pod sam koniec. Ronan natomiast nie miał właściwie żadnej charakteryzacji poza byciem tak strasznie sztampowym ekstremistą, że to aż bolało w trakcie oglądania.

Jedyną z postaci, która dostała naprawdę dużą podbudowę charakterologiczną był oczywiście Peter "Star-Lord" Quill. Fajnie, szkoda tylko, że w filmie nie bardzo się to klei w jakąś sensowną ewolucję postaci. Wiemy, że bohater jest napędzany poczuciem winy z powodu tego, że rozczarował i zawiódł swoją matkę w ostatnich chwilach jej życia. Super, podoba mi się taka motywacja - jest niegłupia, oryginalna, pozwala na nawiązanie więzi emocjonalnej z bohaterem i ma niezły potencjał. Pod koniec filmu to wydarzenie zostaje przywołane w chwili, gdy Peter et consortes chwytają się za ręce i za pomocą Power Of Friendship udaje im się okiełznać niszczycielską moc Infinity MacGuffina. W jakim celu akurat wtedy pojawia się ta retrospekcja? Co ona ma nam mówić o postaci? Pojęcia nie mam. Że pogodził się w końcu ze śmiercią matki? Ale czemu akurat wtedy? To, że ma przyjaciół, którzy go kochają tak, jak kochała go matka? Z całym szacunkiem, ale miłość macierzyńska i nawet bardzo silne relacje przyjacielskie to są jednak bardzo nieporównywalne uczucia. Poza tym, biorąc pod uwagę, że w "wizji" Petera jego matka zmienia się w Gamorę, którą Quill przez cały film bardzo otwarcie chciał przelecieć taka interpretacja prowadzi do bardzo… niefortunnych implikacji. 

Przejdźmy w końcu do tego, na co pewnie niektórzy bardzo czekają - gag z podprowadzeniem protezy jednemu z więźniów na który często i długo narzekałem po obejrzeniu filmu. W jednej ze scen filmu główni bohaterowie planują wspólną ucieczkę z więzienia. Rocket wymienia kilka rzeczy, które są mu potrzebne do przygotowania całej akcji. Wśród nich jest sztuczna noga jednego z więźniów, po którą wysłał Quilla. Później okazuje się, że ta noga nie była absolutnie do niczego potrzebna - oprócz zrobienia Star-Lorda w balona, ponieważ wizja kalekiego więźnia bezradnie podskakującego na jednej nodze ubawiła Rocketa. Później, pod koniec trzeciego aktu, powtarza on ten (nieśmieszny) dowcip. Dobra, przyznać się - ręka w górę, kogo bawi myśl o niepełnosprawnej osobie, która zostaje pozbawiona środków do poruszania się i musi radzić sobie bez nich? To już wszyscy? Okej, wyjdźcie i nie wracajcie. Bo to kompletnie nie jest zabawne. W żaden sposób, pod żadnym pozorem i w żadnym kontekście. To sadystyczne, bezmyślne okrucieństwo, które pasuje bardziej jako establishing character moment dla jakiegoś podrzędnego, psychopatycznego złoczyńcy, a nie postaci, z którą w domyśle mamy empatyzować. W tym momencie Rocket stracił jakąkolwiek szansę na zyskanie sobie mojej sympatii.


A wiecie, co jest w tym wszystkim "najlepsze"? To, że ta scena jest kompletnie niespójna z historią Rocketa - który jest przecież wewnętrznie głęboko straumatyzowany z powodu okaleczenia, jakiemu został poddany w ramach przeprowadzanych na nim eksperymentów. Żadna osoba, którą coś takiego spotkało, nie będzie robić sobie dowcipów innych okaleczonych osób - tak jak zgwałcona dziewczyna nie będzie opowiadać rape jokes, ani śmiać się z tego typu żartów. Tak, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to jedynie poboczna scena niemająca większego znaczenia dla całości filmu, ale poirytowała mnie ona bardzo mocno i będę się upierał, że była obrzydliwa, niepotrzebna i szkodliwa zarówno dla filmu, jak i dla postaci Rocketa.

Film cierpi również na bardzo słabo zrealizowane walki - zarówno te w kosmosie, jak i w bezpośrednim starciu. Te pierwsze są strasznie nieczytelne, najczęściej z powodu barwnych, szczegółowych lokacji, na tle których się rozgrywają. W dodatku są nudne - mimo teoretycznego dynamizmu praca kamery sprawia, że ogląda się je z narastającym znużeniem. Te drugie są nieco lepsze - mają pewną dynamikę, kilka fajnych koncepcji (strzała Yondu), ale też są straszliwie pocięte, krótkie i generalnie nudnawe. Nie potrafię przywołać z pamięci ani jednego interesującego pojedynku z tego filmu. Sceny walk nie są może jakieś tragiczne, ale dobrego wrażenia też nie potrafią zrobić.


Pod koniec może wspomnę o tym, co mi się w "Guardians of the Galaxy" podobało. We wstępie napisałem, że uważam ten film za - niewiele, ale jednak - lepszy od Avengers. Jako, że trudno jest stworzyć coś gorszego od "Avengers", nie jest to żadnym wybitnym osiągnięciem, ale i tak należy pochwalić "Strażników" za przynajmniej próbę zindywidualizowania filmu. Zrobiono to ciekawie, bo za pomocą ścieżki dźwiękowej zawierającej utwory z lat osiemdziesiątych - to było coś fajnego, nowego i naprawdę oryginalnego, co wyróżnia obraz in plus. Podobały mi się też wyżej wspomniane sceny z pijackim załamaniem Rocketa i prolog filmu z młodym Peterem - bardzo fajnie opowiadały o głównych bohaterach i szkoda, że pozostali nie doczekali się podobnych fragmentów ukazujących głębię postaci. Świetna jest też wizualna strona filmu - takie sceny jak Groot wypuszczający fluorescencyjne zarodniki czy ciepłe, nasycone barwy niektórych lokacji (oraz skrzący się wyrazistymi kolorami Kosmos) robią odpowiednio dobre wrażenie.

Wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? To, że daliśmy sobie wmówić, iż jest to świeży, oryginalny film. Nie jest - jest bardzo mało kreatywny, bardzo źle skomponowany jeśli chodzi o rozłożenie akcentów fabularnych, ma papierowe postaci… Nie wystarczy wrzucić do filmu gadającego szopa i chodzące drzewo, by automatycznie uczynić go oryginalnym. Przed pierwszym seansem "Guardians of the Galaxy" liczyłem na fajną, zabawną i błyskotliwą przygodę w stylu tych lepszych sezonów "Power Rangers". Dostałem kolorową wydmuszkę, której za drugim razem nie byłem nawet w stanie obejrzeć do końca. To nie jest dobry film i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. I mały apel na koniec - przeczytajcie komiks "Guardians of the Galaxy", bo jest znacznie, ale to znacznie lepszy.

1 komentarz:

Kapral pisze...

Miałem podobnie, choć czułem raczej znudzenie niż zażenowanie. Teraz ten film zlał mi się w jedną kolorową magmę z "Jupiterem" Wachowskich i już kompletnie nie wiem co było gdzie. W obu filmach najbardziej przeszkadzał mi brak wyrazistych bedgajów - w zasadzie nie bardzo było wiadomo z kim i o co walczą bohaterowie. I po co? :)