piątek, 29 sierpnia 2014

#1725 - Strażnicy Galaktyki

- Peter Jackson Quill. He’s also known as Star Lord.- 
Who calls him that?
- Himself, mostly.

Pomimo, że pod względami „formalnymi” komiksom dużo bliżej jest do sztuki filmowej, niż literatury (wbrew popularnemu, deprecjonującemu skojarzeniu), to jednak z przełożeniem opowiadanych za ich pomocą historii na język własnego medium filmowcy mają permanentne problemy. Najbardziej cierpi na tym superbohaterszczyzna (w wersji papierowej pełna świetnych, dojrzałych opowieści), co głównie wynika chyba z tego, że dla definicyjnych jej elementów (odzianych w spandex koleżanek i kolegów latających po dachach w celu zwalczania zła i występku) wprawienie w ruch, obdarzenie głosem i prawdziwymi twarzami żywych ludzi jest trochę jak pstryknięcie palcami dla seansu hipnotycznego – wybudza, kończąc etap umowności i zabawy. Bez tego, w otoczeniu realnego świata, całe to kostiumowe zamieszanie jest jakieś takie, no… śmiesznawe.


Autorem tekstu jest Grzegorz Olszewski, który o filmach, komiksach i innych rzeczach, które skracają codzienną dawką snu pisze na swoim blogu.


Chętnym na dokonywanie takich międzygatunkowych transgresji potrzeba więc dobrego pomysłu i odpowiednich możliwości technicznych (to drugie można sobie darować, jeśli jest się Timem Burtonem), które miałyby szansę zagłuszyć ów uporczywy odgłos pstrykania. Ekranowi adaptatorzy przez długi czas pozbawieni byli zarówno jednego jak i drugiego. Zmianę przyniosła tu dopiero pierwsza dekada XXI wieku – z jednej strony, rozwój wspomnianych technologii pozwolił właścicielom praw do popularnych postaci na tworzenie produkcji wizualnie już nieżenujących, z drugiej – biznesowo pozbierał się Marvel (jedno z dwóch największych wydawnictw komiksowych w USA), powołując do życia swoją filmową odnogę.

(W tym momencie zaznaczyć należy, że proces tych zmian ku lepszemu gładko nie przebiegał, okupionym będąc okrutnymi ofiarami złożonymi z obiecujących filmowo postaci. Daredevil..! Elektra..! Ghost Rider..! CATWOMAN!!! Spoczywajcie w pokoju, kinoman pamięta.)

I dopiero ta „nowa fala” superbohaterszczyzny zaczęła w większych ilościach przynosić obrazy naprawdę udane – pierwsze części „X-Men”, oba Hellboy’e, „Watchmen”, „Kick-Ass” czy „The Dark Knight” są tu przykładami dość jednoznacznymi. Zauważcie, że wszystkie wymienione wywodziły się spoza Marvel Studios. W filmach Domu Pomysłów – technicznie już świetnych – wciąż coś, moim zdaniem, nie domagało. A to problemem był brak scenariusza („The Incredible Hulk”), a to nienajlepsze decyzje obsadowe (denerwujący Chris Hemsworth w „Thorze”), schematyzm (praktycznie każda postać „dorasta do bohaterstwa”, potem nadchodzi „Avengers” i dorastają raz jeszcze, tym razem w sesji grupowej), nadmiar wysilonego luzactwa (dwa pierwsze „Iron Many”) czy regularnie nawracające fale patosu (wszystkie, ze szczególnym wskazaniem na „Kapitana Amerykę”).


I nie zrozumcie mnie źle, po kinie tego typu nie spodziewam się bergmanowskiego spojrzenia na stosunki pomiędzy Lokim a jego autorytarnym ojcem czy rewizjonistycznych manifestów, w których powojenny Steve Rogers gra w rosyjską ruletkę z ex-nazistami. Marvelowskie produkcje ogólnie złe nie były. Ale jednak wciąż coś (mnie) w nich uwierało i nie pozwalało w stu procentach napawać się dwiema godzinami uczciwie eskapistycznej, nieprzerywanej zniecierpliwionym przewracaniem oczyma, rozrywki.

Tego typu niewygody mam już na szczęście z głowy. Sierpień 2014 przyniósł albowiem „Strażników Galaktyki”.

(A dalsza część tego tekstu przyniesie – śladowe, ale jednak – spoilery)

Nad fabułą dziełka Jamesa Gunna nie ma się w zasadzie co rozwodzić – w ujęciu ogólnym jest dość standardową wariacją na temat (1.) pojawienia się Wielkiego Zła, (2.) niełatwego procesu formowania się ekipy, która ma z nim walczyć, (3.) pierwszych, w większości przegranych, potyczek z jego oddziałami. I w końcu (4.) Ostatecznej Konfrontacji, zwycięskiej, mimo wszelkich możliwych losu przeciwności. Czyli w zasadzie powielającą sporo z tego, co przed chwilą zarzucałem innym filmom. Twórcy „Guardians of the Galaxy” nasycili jednak ów schemat spójną koncepcją, która sprawiła, że zapominamy o wszystkich ewentualnych wtórnościach i bezkrytycznie zagłębiamy się w opowiadaną przez nich historię.

Jednym z głównych, robiących różnicę zabiegów jest unikalne połączenie futurystycznej fantastyki z konwencją retro przełomu lat 70 i 80. Na najbardziej oczywistym poziomie oddaje to oparta na hitach tamtego okresu ścieżka dźwiękowa i ziemskie pamiątki przywódcy drużyny – Petera Quilla. Widok klasycznego kaseciaka zamontowanego pośród wyrafinowanych wykwitów pozaziemskich technologii czy zwiedzanie najdziwniejszych zakątków galaktyki w rytmach „Cherry Bomb” lub „Spirit in the Sky” znakomicie oswaja przedstawiany w filmie świat i buduje świetny, komfortowy dla jego odbioru klimat. Na poziomie bardziej ogólnym hołdem dla wspomnianych dekad jest w ogóle sam film, jednoznacznie odwołujący się do ówczesnych, ikonicznych przedstawicieli tzw. „kina nowej przygody”. Szalone tempo, dynamiczne zwroty akcji, nieprawdopodobne ewolucje i efektowne sceny walk – „Strażnicy Galaktyki” to w zasadzie współczesna wersja „Poszukiwaczy zaginionej Arki” czy innego „Powrotu do przyszłości”. Tyle, że teraz wszystko dzieje się w kosmosie (tak, tak, wiem, to było i w „Star Wars”). A pogłowie charyzmatycznych bohaterów przypadających na centymetr kwadratowy ekranu znacznie wzrosło.


To ostatnie, dość ryzykowne w swej konstrukcji zdanie, prowadzić ma do kolejnego z najmocniejszych elementów filmu – głównych bohaterów właśnie. Drużyna dobrana jest doskonale. Zgodnie z prawidłami gatunku każdy z jej członków reprezentuje odrębny zestaw umiejętności, dzięki którym idealnie się uzupełniają. Dodatkowo, wszyscy charakteryzowani są jedną, specyficzną dla siebie cechą, regularnie eksponowaną w różnych momentach filmu. Charyzmatyczny i cwany Quill (pokłony dla Chrisa Pratta, znanego dotychczas z zupełnie innego emploi) obsesyjnie zasłuchuje się więc w kasetach nagranych mu przez matkę, a zabójcza Gamora zmaga się z efektami swojej reputacji. Podobnie jest z innymi – preferującego bezpośrednią konfrontację Draxa napędza oślepiające pragnienie zemsty (i zupełne nierozumienie metafor), będący technicznym geniuszem Rocket to cięty język i dość specyficzne poczucie humoru, a mający tendencje do zaskakiwania swoimi możliwościami (w najlepszych ku temu momentach) Groot jest typem o dość wstrzemięźliwym stosunku do zdań wielokrotnie złożonych.

Daje to dwa istotne dla oceny filmu efekty. Z jednej strony wiąże nas z postaciami, pozwalając równocześnie uniknąć przegadan którejkolwiek z nich (dla dwugodzinnego filmu o dość licznej drużynie to trik kluczowy), z drugiej – owocuje niemal mimowolnym (na poziomie odbioru przez widza) pogłębieniem profili bohaterów. Dobrze widać to na przykładzie Rocketa – zabawnego, sprytnego, mającego najlepsze linijki dialogowe. Ale też zgorzkniałego, prowokacyjnie zadziornego i generalnie raczej mało stabilnego, co jasno sugeruje problemy stworzenia, które wyraźnie nie jest na swoim miejscu i każdy dzień mu o tym przypomina. Widz pozostaje więc zaciekawiony a scenarzyści mają wolną rękę dla przyszłego pogłębienia wątku, jeśli uznają to za stosowne. I tak jest z każdym z członków drużyny. Proste? Proste. Ale działa.

Działa też celowe i ostentacyjne unikanie patosu, tej zmory podtruwającej większość superbohaterskich tworów filmowych. Wszystkie momenty, w których mogłaby ona zza węgła wychynąć, są w „Strażnikach…” prewencyjnie pacyfikowane – zwróćcie choćby uwagę na znany z trailerów moment identyfikacji Starlorda, drobne gesty towarzyszące postaciom w scenie prezentacji drużyny (do bólu teoretycznie oklepanej) czy całkowicie surrealistyczny, „ostateczny cios” zadany Ronanowi przez Quilla.


Jeśli ten zerwany ze smyczy entuzjazm wydawałby się Wam wręcz podejrzany, to teraz nadchodzi czas na Akapit Balansu. Otóż: film idealny nie jest, wady odnotowano. Największą z nich jest postać głównego Złego, Ronana Oskarżyciela (mhm..). Nieprzekonująca, z głupkowato mglistymi motywacjami, grozę budująca za pomocą pojedynczego gestu mimicznego, obowiązkowo zepsutego uzębienia (czy co mu się tam z ust ulewa) oraz polipu na strunach głosowych. Ach, no i służyć ma też temu kwatera główna, stylem wystroju bogato czerpiącą z estetyki przeciętnej jaskini, z urozmaiceniem w postaci kamiennego tronu pośrodku. Jak widać, nie w każdym punkcie udało się uniknąć klisz i kalek.

Ale „Poszukiwacze zaginionej Arki” też mieli wady – i co z tego? Każdy z nas oglądał po 12 razy, a duża część uwielbia do dziś. Trudno mi aktualnie powiedzieć, czy ze „Strażnikami Galaktyki” będzie podobnie – zapewne nie, z wielu powodów, również (przede wszystkim?) pozafilmowych. Zupełnie natomiast nietrudno mi ich Wam serdecznie polecić, o ile jakimś cudem jeszcze nie widzieliście. Jeżeli lubicie komiksy, superbohaterszczyznę, błyskotliwy (acz nieprzeintelektualizowany) humor i Indianę Jonesa – na 99% będziecie się dobrze bawić. Jeśli natomiast wartości związane z rozrywką wywodzicie z innych źródeł, wówczas – fakt – takie prawdopodobieństwo spada. Do procent mniej-więcej 95-ciu.

Ścieżka na poseans:



Generalnie, w oderwaniu od samego filmu (gdzie, jak wspominałem wyżej, sprawdzają się idealnie), dźwięki składające się na „Awesome Mix Vol. 1″ to raczej nie moja „cup of tea” – ale o The Runaways wspomnieć warto. Z tego choćby powodu, że była to bodaj pierwsza w pełni kobieca kapela zajmująca się szeroko rozumianym „rockiem”. Konkretnie punk rockiem, którego łoiły całkiem, jak na tamte czasy, przyzwoicie, w takiej np. Japonii (gdzieżby indziej) zdobywając nawet dość kultowy status (doczekały się też filmu). Wokalistkę kojarzycie pewnie z dalszej, solowej już kariery, kiedy tworzyła hiciory takie jak ten lub tamten.

Pokrewne sprawy: wszystkie części "Indiany Jonesa" (z wyjątkiem czwartej), "Powrót do przyszłośc"i I-III (1985/89/90, reż. Robert Zemeckis), pierwsza (chronologicznie) trylogia "Star Wars""Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły" (2003, reż. Gore Verbinski), "The Lego Movie" (to nie żart, to jedno z większych zaskoczeń tego roku) (2014, reż. Phil Lord, Christopher Miller).

Brak komentarzy: