poniedziałek, 4 sierpnia 2014

#1690 - MCU 05 - Captain America: The First Avenger

„Captain America: First Avenger” to mój ulubiony film z kinowego uniwersum Marvela. Mimo, iż „obiektywnie” nie uważam by był to najlepszy obraz z tego cyklu, to jednak pierwszego „Capa” lubię najbardziej z dotychczasowych filmów o superbohaterach rodem z Domu Pomysłów. I to nie tylko z powodu tego, czym jest, co – w równej mierze – z powodu tego, czym szczęśliwie się nie stał.



Przede wszystkim – strasznie, ale to strasznie podobała mi się dieselpunkowa estetyka filmu. Te całe retro-futurystyczne bronie, czołgi i motocykle Hydry, wolfensteinowskie dekoracje, zasnute dymem i ciemnymi chmurami niebo nad polem walki. Niesamowicie oddziałuje to na wyobraźnię i sprawia, że film nabiera unikalnego charakteru wizualnego. Jasne, widzieliśmy już na kinowym (i nie tylko) ekranie zaawansowanych technologicznie nazistów, ale jak do tej pory to wizja z „Kapitana Ameryki” najmocniej przemówiła do mojego zmysłu estetycznego. Szczególnie oparta na technologii mieszkańców Asgardu broń miotające błękitne pociski energetycznie, tak ładnie wyglądające na tle szaro-burych lokacji. No i nie należy też pominąć wystawy, jaką zorganizował Howard Stark, gdzie cały ten retrofuturyzm dosłownie kapał z każdego kadru. Ostatnim filmem, który tak mnie zachwycił wizualnie był chyba „Sucker Punch”.

Najbardziej jednak zachwyciło mnie w tym filmie to, w jaki sposób uniknął tego, czego przed seansem obawiałem się najbardziej – typowego dla Amerykanów patriotyzmu celebrowanego w sposób groteskowo patetyczny. W obrazie, którego głównym bohaterem jest żołnierz ubrany w amerykańską flagę, właściwie taki ton narzucał się w niemożliwy do uniknięcia sposób. A jednak – twórcom udało się wybrnąć z tej sytuacji w sposób, który pozwala widzom spoza USA oglądać ten film bez poczucia zażenowania. Zmieniła się – względem komiksowego pierwowzoru – motywacja głównego bohatera. Steve chce iść na wojnę nie z powodu swojego patriotyzmu, co wysoko rozwiniętego poczucia moralności. Rogers w pewnym momencie mówi nawet, że naziści to brutale znęcający się nad bezbronnymi i dlatego trzeba ich powstrzymać. Zatem empatycznie przenosi własne doświadczenia (brak tężyzny fizycznej i niski status społeczny brooklyńskiego członka klasy robotniczej powodują, że sam był częstokroć ofiarą prześladowań większych i silniejszych od siebie) na sytuację geopolityczną. Postrzega ją w strasznie prosty, czarno-biały sposób, ale – raz, że sytuacja II Wojny Światowej była chyba najbardziej czarno-białym konfliktem w najnowszej historii, dwa – taki prosty idealizm zwyczajnie pasuje do tego typu postaci i pomaga nam z nią sympatyzować. 



Marvel, który utracił prawa do ekranizacji Spider-Mana, poszedł tu właśnie w stronę klasycznego motywu „wielkiej mocy i wielkiej odpowiedzialności”, zastępując Petera Parkera Steve’m Rogersem, a wujka Bena doktorem Abrahamem Erskine. To chyba właśnie zręczne uniknięcie pułapki patetycznego patriotyzmu sprawiło, że tak bardzo lubię ten film. Uwielbiam, jeśli jakieś dzieło tak cudownie rozwiewa moje największe obawy (bo ja w ogóle jestem strasznym czarnowidzem i każdą zapowiedź czegokolwiek traktuję jak potencjalną katastrofę) i niemal puszcza do mnie oczko, sygnalizując „spoko, tego akurat nie będziemy przerabiać”. Bo wtedy jest i ulga, i relaks, i ogląda się z błogim poczuciem, że zarówno widz, jak i twórca uniknęli wdepnięcia w leżącą na chodniku kupę.

W związku z powyższym, niesamowicie podoba mi się częściowa dekonstrukcja mitu Kapitana, który po – stosunkowo zgodnym z komiksowym kanonem – otrzymaniu serum super-żołnierza nie trafia na front, tylko staje propagandowym człowiekiem-symbolem. Świetny zabieg pozwalający spojrzeć na tę postać trochę z poziomu meta (w pewnym momencie na ekranie pojawia się nawet komiks „Captain America #1”, ze słynną okładką, na której główny bohater nokautuje Hitlera) i generalnie dość niespodziewany wątek w superbohaterskim blockbusterze. W ramach tego motywu dostaliśmy chyba najlepszą (dla mnie) scenę w całym filmie, kiedy Steve występuje dla żołnierzy walczących na froncie i zostaje wyśmiany, zaś wojacy domagają się jak najszybszego występu tancerek. Oni doskonale wiedzą, jak wygląda wojna i to ich w dość brutalny sposób uodporniło na propagandowy kit, którego symbolem jest Kapitan Ameryka.

Bezsprzecznie świetnym zabiegiem było silne osadzenie filmu w realiach MCU, co było przecież dosyć trudne, zważywszy na ramy czasowe akcji. A jednak udało się zawrzeć kilka nawiązań do „Thora” (Cosmic Cube robiący za głównego McGuffina filmu), „Iron Mana” (strzałem w dziesiątkę było uczynienie Howarda Starka jednym z twórców super serum i, nieco później, sidekickiem Capa, a swoją drogą  – ile on musiał mieć lat, kiedy spłodził Tony’ego, sześćdziesiąt?) i, na swój sposób, „Hulka” (bo Bruce Banner eksperymentował z odtworzeniem serum w „swoim” filmie, czego rezultatem było powstanie Hulka). Było – przezabawne – cameo Stana Lee. Pojawili się Howling Commandos. I znów – pomysł, że na czele tej drużyny stanie nie, jak w komiksach, Nick Fury, tylko Rogers, było strzałem w dziesiątkę, choć niestety rzeczone komando robiło tylko za tło dla Steve’a.



Czy ten film ma jakieś wady? Jasne, bardzo dużo. Choćby nieco naciągany w niektórych miejscach scenariusz – czemu wojsko nie wysłało Steve’a na front, gdzie przysłużyłby się wygranej znacznie lepiej? Przecież równie dobrze w estradowy kostium Captaina mogli wsadzić jakiegoś zawodowego aktora, nie było potrzeby, by dysponujący nadludzkimi umiejętnościami żołnierz musiał robić z siebie idiotę zamiast, czy ja wiem, brać udział w specjalnych misjach dywersyjnych? Jasne, wtedy nie mielibyśmy tego wątku, który chwaliłem powyżej, ale i tak logicznie rzecz biorąc wypada to słabo. Głupia była scena, w której agentka Carter stoi z pistoletem przed jadącym w jej stronę samochodem kierowanym przez szpiega, który wykradł super serum. Oddaje kilka strzałów i z kamienną twarzą czeka aż… co? Samochód ją przejedzie? Gdyby nie Rogers, tak by się z pewnością stało. Takich idiotycznych, bezsensownych scen jest zresztą znacznie więcej, ale raczej nie przekraczają one średniej, więc nie przeszkadzają jakoś wybitnie.

Najgorsze jest jednak to, co się dzieje w ciągu ostatnich dwudziestu, trzydziestu minut filmu. Wszystkie wątki magicznie znikają, cała dramaturgia siada i obserwujemy pospiesznie opowiedziany finał. Wygląda to mniej więcej tak, jakby „First Avenger” tworzony był z myślą o sequelu rozgrywającym się w realiach II Wojny Światowej, ale że na horyzoncie majaczyło się „Avengers”, trzeba było upchnąć przetrzymanie bohatera w zamrażalce, aż do czasów współczesnych. Albo jakby twórcy zorientowali się, że zmarnowali zbyt wiele czasu na przedstawienie postaci Steve’a i jego „drogę na front” i musieli chybcikiem pozamykać wszystkie wątki i doprowadzić do finału. Według mnie film powinien się skończyć tą prześliczną wizualnie sceną, w której Steve i uwolnieni przez niego żołnierze idą drogą, wynurzając się powoli zza mgły. Właściwie wszystko po tej scenie wygląda już tylko, jak suche realizowanie szkieletu opowieści. Nawet (domniemana, jak się w sequelu okaże) śmierć Bucky’ego wypadła bezpłciowo i w zasadzie mniej uważnemu widzowi mogła zwyczajnie umknąć.

Aktorsko film jest zrealizowany naprawdę porządnie. Ja miałem dodatkowy bonus z racji bycia fanem słuchowisk „New Eighth Doctor Adventures”, w których występowała zarówno Hayley Atwell, jak i Toby Jones, i to bardzo przyjemnie mi interferowało w czasie seansu. Oczywiście weterani – Hugo Weaving i Tommy Lee Jones – dali radę i nie przynieśli sobie wstydu. Weaving już chyba na dobre przywykł do grania postaci w maskach, choć szczęśliwie w „Captain America” miał trochę scen do zagrania twarzą i mimiką. Sam Chris Evans, odtwórca głównej roli, również spisał się świetnie, kreując bohatera, którego lubi się właściwie od samego początku. W ogół obsada jak najbardziej daje radę.


Jak już wspomniałem – bardzo lubię ten film. Jest szybki, dynamiczny, ma sporo świetnych pomysłów (dzieciak w wodzie krzyczący do Captaina „umiem pływać, goń go!” zrobił mi dzień), mistrzowsko zrealizowany pod względem wizualnym i całkiem nieźle – do pewnego momentu – rozegrany scenariuszowo. Żadna kultowa opowieść to oczywiście nie jest, ale sympatyczny film do obejrzenia w niedzielne popołudnie – jak najbardziej. Oglądałem ten film już trzy razy i z pewnością jeszcze będę do niego wracał.

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy. Grafika prezentowana w nagłówku pochodzi stąd.

Brak komentarzy: