piątek, 25 lipca 2014

#1675 - Incognito

Trend na sięganie do pulpowych tradycji w komiksowym mainstreamie ciągle trwa. Dynamite Entertainment produkuje masowo tytuły ze swoimi bohaterami na licencjach w rolach głównych, jak i nie rezygnuje z bohaterów obecnych w tzw. public domain. Z większymi i mniejszymi sukcesami bawiło w to i DC („First Wave”) i Marvel („Marvels Project”, „Mystery Men”, „The Twelve”). 




Większość tych serii to przyjemne próby oddania hołdu dla przeszłości współczesnego komiksu, jednak niestety w wielu wypadkach mało kreatywne. Całe szczęście między tymi tytułami pojawili się twórcy, którzy wykorzystali pulpowe sentymenty dla stworzenia własnych i ciekawych marek, które potrafią działać w obrębie konwencji bez korzystania z istniejącej już galerii postaci.

Za najbardziej reprezentatywne możemy uznać cztery pozycje: „Hellboy” Mignoli, „Atomic Robo” Clevingere i Wegenera, „Elephantmen” Starkingsa i „Incognito” duetu Brubaker-Phillips. Co ciekawe, każdy z tych tytułów traktuje o innej części pulpowej spuścizny, a każdy z ich twórców potrafił podejść w sposób twórczy do tematu. Ale tylko w jednym z nich pierwsze skrzypce gra antybohater nie starający się w żadnym momencie być dla czytelnika sympatyczną i łatwą w odbiorze postacią. Brubaker i Phillips podjęli dialog z klasycznym motywem i wyszło im to świetnie.


„Incognito” jest w pewnym sensie sequelem do „The Sleeper”, który ten sam duet twórców prowadził kilka lat wcześniej w barwach WildStorm. Tu, wolni od obostrzeń, jakie idą w parze z pisaniem postaci należących do wielkiego wydawnictwa, poszli jeszcze dalej ze swoją interpretacją schematu antybohatera.

Oczywiście „Incognito” to nie tylko „The Sleeper” 2.0. Ten drugi tytuł mimo bycia pewną wariacją na temat thrillerów szpiegowskich, tkwił jednak mocno w świecie konwencjonalnych superbohaterów (a właściwie superzłoczyńców). „Incognito” w to miejsce wkłada jeszcze bardziej barwny świat pulpowych inspiracji, ze swoją własną interpretacji świata i jego historii. Jesteśmy wolni od następnych wariacji na temat superbohaterskich drużyn, alternatywnych wersji postaci udających, że są Batmanem, Supermanem, czy innym Kapitanem Ameryką. I mimo, że znajdujemy wiele nawiązań do innych klasycznych kreacji, nie są to tak oczywiste i ograne wzory jak w uniwersum znanym z „The Sleeper”.

W „Incognito” Brubaker i Phillips prezentują nam świat z perspektywy ex-złoczyńcy. Zack Overkill objęty programem ochrony świadków zmuszony jest do udawania zwykłego człowieka. Antypatyczny villain na lekach tłumiących jego moce spędza całe dnie w nudnej, biurowej pracy. Trudno mu się dziwić, że nienawidzi całego świata i nawet w jednym kadrze nie próbuje w jakikolwiek sposób przekonać do siebie czytelnika. Zero sympatii, zero współczucia. To, co widzieliśmy w „The Sleeper”, czyli wpływ toksycznego środowiska, na skądinąd pozytywnego bohatera, zostaje odwrócone. Tutaj to szary świat i pewne sploty okoliczności próbują, z bardzo małym efektem, wykrzesać z bohatera choć odrobinę ludzkich (i społecznie akceptowalnych) zachowań. Gdzie „The Sleeper” był drogą bohatera uwalniającego się od klasycznie rozumianego społeczeństwa, tak tu bohater przechodzi proces socjalizacji. Proces, który wcale nie jest łatwy, nie przynosi efektów, których można się spodziewać i jest ostatnią rzeczą, której Smith chce się poddać.


W połączeniu ze światem, który jest wariacją na temat „co by było gdyby bohaterowie groszowej literatury lat trzydziestych nie zniknęli” daje to wspaniały efekt. Operując znanymi kliszami, mieszając to z całą masą martwych już dziś inspiracji, dostajemy historię, która w równym stopniu jest niczym nie skrępowaną zabawą, ale ciągle nie pozbawioną logiki i faktycznej treści. Te sześć zeszytów „Incognito” pokazuje człowieka w wojnie z normami społecznymi i własną wizją siebie, wykorzystując do tego absurdalny świat czerpiący z postaci takich jak The Shadow, Doc Savage, jak i złoczyńców znanych z historii o The Spider (którego galeria przeciwników mogłaby, moim zdaniem, wprawić w kompleksy antagonistów z komiksów o Batmanie).

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że część (jak nie większość) wspomnianych tu przeze mnie inspiracji jest niekoniecznie widoczna dla polskiego odbiorcy. Nazwy mogą być zasłyszane, ale przez brak tych pozycji na rodzimym rynku i w naszej kulturze czytelnik, który nie szukał dalej może obawiać się zagubienia. Ale nie powinien. Z jednej strony historię da się czytać nie widząc w niej kopalni kryptocytatów i mrugnięć okiem mniejszych (np. postać Lazarusa) i większych (imiona i pseudonimy części z postaci). Z drugiej strony pulpowa estetyka (na całe szczęście) tak przeżarła komiks superbohaterski i bardziej komercyjne przykłady literatury sensacyjnej (co za tym idzie też i filmu), że poczucie zagubienia się w tak dobrze skonstruowanym świecie, jak w komiksie Bru i Phillipsa, jest niemożliwe. Sama kwestia odbioru tych inspiracji będzie ułatwiona dla osób znających kilka komiksów, którym udało się zaistnieć w Polsce, od „Planetary” Warrena Ellisa, przez Lobstera Johnsona z Hellboya („Czerw Zdobywca”), po całe kompendium tych inspiracji, jakie przewinęło się przez strony „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów”.



W żadnym momencie tego tekstu nie mam zamiaru napisać Wam streszczenia wydarzeń, nie mam zamiaru prowadzić nikogo za rękę, aby wmawiać mu, że bez wyłapania pewnych smaczków nie zrozumie historii w pełni. Duet Brubaker-Phillips zadbał o to, żeby dać czytelnikowi współczesny komiks, gwarantujący ten sam poziom doznań, które w swoim czasie zapewniały 10 centowe zbiory pulpowych nowel. To nie jest komiks stworzony dla koneserów, ludzi poprzedniej epoki. To bardzo skuteczna próba ożywienia pewnej estetyki w formie przede wszystkim rozrywkowego komiksu. Scenarzystę bardziej interesuje tu zapewnienie czytelnikowi pewnych doznań, niż stworzenie dzieła, które mamy widzieć jako ambitny i estetyczny dialog z estetyką, która swoje wielkie lata ma już bardzo daleko za sobą.

I tu znów ciśnie mi się na klawiaturę „Hellboy”. Tak, jak do lektury przygód Piekielnego Chłopca nie trzeba było najpierw poznawać całej spuścizny Lovecrafta, ani wertować albumów Franka Frazzety, aby móc zobaczyć skąd Mignola czerpie, tak i przy lekturze „Incognito” nie trzeba posiadać prenumeraty przedruków opowiadań o The Shadow z „Nostalgia Ventures”. Ale jedno jest pewne: „Incognito”, tak jak wspomniany „Hellboy”, jest produktem, który najpewniej zachęci Cię do poznania lepiej tych inspiracji, szukania tych klasycznych jak i współczesnych interpretacji pulpowych bohaterów… No i do przeczytania „Bad Influences” – jego kontynuacji, o której też pewnie coś napiszę.

Autorem powyższego tekstu jest Jakub Górecki, a jego pierwotna wersja ukazał się na jego stronie Pulp Warsaw.

Brak komentarzy: