piątek, 18 lipca 2014

#1665 - Spawn (the movie)

Był rok 1997, gdy do kin weszła pierwsza w historii ekranizacja komiksu ze stajni Image Comics. Na wielkim ekranie nie mógł zagościć kto inny, jak wymyślony przez Todda McFarlane`a bohater, cieszący się w tamtym czasie olbrzymią popularnością. Fani tłumnie ruszyli do kin - w weekend otwarcia tylko "Air Force One" Wolfganga Petersena zarobiło więcej. Ale po seansie ze świecą można było szukać kogoś, komu filmowy "Spawn" przypadł do gustu. Szok, niedowierzanie, zawód – te trzy słowa opisują doskonale to, co czuł właściwie każdy po poświęceniu swojego cennego czasu na seans. 



Nie można powiedzieć, żeby film nie okazał się sukcesem pod względem finansowym - obraz wyprodukowany przez studio założone przez samego McFarlane`a za 40 milionów dolarów zarobił ponad 87 milionów. Dziś wśród fanów uchodzi za jeden z najgorszych adaptacji komiksowych, a krytycy nie zostawili na nim suchej nitki. Co ciekawe, Rogert Ebert ocenił go bardzo wysoko, dając mu trzy i pół (na cztery) gwiazdki w swojej recenzji, chwaląc "doświadczenia wizualne". Ja po latach ponownie zmierzyłem się z tym dziełem, na potrzeby dzisiejszego tekstu. Czy moja perspektywa się zmieniła, od czasu gdy oglądałem go po raz pierwszy? Tak, oczywiście. Ale tylko na jeszcze gorszą.

"Spawn" to koncertowy przykład na to, jak można spieprzyć w komiksowej adaptacji absolutnie wszystko. Przede wszystkim film został "ugrzeczniony". Todd McFarlane przyznał po latach, że producenci obrazu kazali mu tak przepisać historię, by obniżyć próg wiekowy i tym samym zwiększyć ilość potencjalnych widzów. Próba poszerzenie widowni miała opłakane skutki, które odczuwa się podczas całego seansu. Z ducha oryginału, mrocznej, krwawej i brudnej historii, pozostało niewiele. Postacie pozbawione są swojego pazura, brakuje nieco brutalności i makabry, a atmosfery grozy się gdzieś ulotniła. W celu zwiększenia grona widzów filmu, zabito w nim wszystko to, co było cechą charakterystyczną marki, a w zamian dano nam coś, co przypomina chińską podróbkę – niby wygląda podobnie, tak samo się nazywa, ale jest zepsute już przy pierwszym użyciu.

Co z fabułą? Niech ci z Was, którzy nie oglądali dotąd tego filmu nie oczekują wiernego przeniesienia historii Ala Simmonsa na wielki ekran. Owszem, w podstawowych założeniach historia jest ta sama, ale... zostaje streszczona przez lektora na początku filmu! Nie widzimy morderstwa Ala Simmonsa i jego odrodzenia, jako Spawna. Na początku filmu postać ta snuje się już po ulicach, a potencjalnie bardzo interesujące sceny zdradza nam głos z tła. Słowem, jeden duży zawód. Jednym słowem - geneza zostaje pominięta, aby skupić się na kiepskim, sensacyjnym wątku związanym z machinacjami Jasona Wynna i niecnych planach Malebolgii. A ciekawej reinterpretacji umowy Fausta można zapomnieć. Całość jest schematycznie poprowadzona, pozbawiona dramaturgii i okraszona okrutnie słabym finałem. 


Dobór aktorów, którzy grali najważniejsze role, odbywał się na zasadzie "im tańszy tym lepszy". W główną rolę wciela się znany ze znajomości wielu sztuk walk Michael Jay White. Aktor ten sprawdza się doskonale, gdy nie musi za dużo grać, a więcej się bić, ponieważ jego warsztat do bogatych nie należy. Widać to było w większości scen, gdy od Simmonsa w wykonaniu White’a biła straszliwa sztuczność. Nie potrafił on oddać żadnych emocji, co jest chyba podstawą do grania użalającego się nad sobą herosa. Do jego poziomu dostosowali się także inni aktorzy, w tym także ci, o których z cała pewnością można powiedzieć że potrafią grać. Zarówno John Leguizamo jako Clown/Violator oraz Martin Sheen odtwarzający Jasona Wynna byli niestety cieniami samych siebie, a grane przez nich postacie ocierały się wręcz o parodię. Zwłaszcza ten pierwszy nie jest ani przerażający, ani właściwie nawet nie próbuje sprawić wrażenie tego, że jest dla Spawna jakimś wyzwaniem. Postać Wynna z kolei została tak spłaszczona, że wszyscy fani komiksów powinni być wdzięczni losowi, iż z fabuły wypisano większy udział tak znanej fanom komiksu postaci jak Billy Kincaid.

Skoro już wspomniałem o sztuczności i płaskości, nie mogę nie napisać paru zdań o scenografii, charakteryzacji i efektach specjalnych. Będzie krótko – wszystko leży i kwiczy. Właściwie każda lokalizacja nawet nie stara się udawać, że nie była umieszczona w hali jakiegoś studia, ponieważ bije od niej coś takiego, że nie można uwierzyć iż jest to prawdziwy plener. To i tak nic przy charakteryzacji. Najwięcej potrzebowali jej Al Simmons oraz Clown i obaj wyglądają, jakby mieli po prostu plastikowe maski na twarzach (co, jakby tak chwilke pomyśleć, w sumie było prawdą). Na głowę i tak biją wszystko efekty specjalne. Te, nawet jak na 1997 rok, wyglądają po prostu badziewnie. Przyczepić nie można się tylko do wyglądu Violatora. Ale tylko jego design jest niezły, ponieważ gdy specom od animacji kazano pokazać postać tę w ruchu, całe pozytywne wrażenie sypało się jak domek z kart. Także prezentowanie możliwości Spawna wypadało bardzo słabo, zresztą część z tego możecie spokojnie zobaczyć w powyższym trailerze.


Czy jest coś dobrego w tym filmie? Tak! To muzyka oraz wydany z okazji premiery obrazu soundtrack. Zdradzę, że jest to o tyle ciekawe doświadczenie, że napisze o nie osobną notkę.

Zaryzykuje stwierdzenie, że dziś Todd McFarlane wstydzi się tego filmu i chęcią nie promowałby go swoim nazwiskiem. Obraz właściwie od początku do końca jest porażką i na szczęście nie doczekał się kontynuacji. Bardzo mocno i stanowczo odradzam wejście ze "Spawnem" w jakiekolwiek bliższe interakcje, a zaoszczędzony czas proszę poświęcić lekturze komiksu lub serialowi animowanemu. 1/6

Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.

Brak komentarzy: