poniedziałek, 30 czerwca 2014

#1637 - Witchblade

Telewizyjna wersja „Witchblade” wciąż prześladuje mnie po nocach i bynajmniej nie wiąże się z tym nic przyjemnego. Produkcja TNT na ekranach zadebiutowała w lecie 2001 roku, ale wszystko rozpoczęło się wcześniej, wraz pełnometrażowym obrazem z sierpnia 2000 roku, który posłużył jako pilot serialu. 



Jak się łatwo domyślić wprowadza on nas w historię detektyw Sary Pezzini, która w swojej telewizyjnej wersji dość mocno różni się od swojego komiksowego pierwowzoru. Bohaterka grana przez Yancy Butler wraz ze swoim partnerem prowadzą śledztwo przeciwko niejakiemu Tony’emu Gallo. Nieuchwytny morderca podejrzany jest o prowadzenie szemranych interesów. W dodatku Pezzini ma z nim do wyrównania osobiste rachunki, bo jest on winien śmierci ojca i siostry głównej bohaterki. Właśnie te wydarzenia stały się powodem wstąpienia Sary w szeregi policji. Podczas jednego z nie do końca rutynowych, a już na pewno przepisowo zabronionych przesłuchań, bohaterka wdaje się w strzelaninę z jednym z pomagierów Gallo i przypadkowo wchodzi w posiadanie niezwykłego artefaktu, zwanego Witchblade. 

Od tego momentu, detektyw Pezzini będzie dysponowało kilkoma nadnaturalnymi moami, które z czasem wykorzysta w walce ze złem. Rękawica Witchblade jest magiczną bronią, która łączy się tylko z wojownikami, których uzna za godnych tego zaszczytu. Tak się składa, że w ciągu kilku ostatnich dekad były to tylko kobiety. Scena "originu" nowej posiadaczki artefaktu, z obowiązkową śmiercią jej partnera (która jest bodaj jedyną w miarę dynamiczną sceną w całym filmie) zostały przedstawione bardzo schematycznie, ale i tak bledną wobec tego, co działo się później...

Jeśli się dokładnie przyjrzeć pilotowi „Witchblade”, to naprawdę wszystko w nim zostało wykonane źle. Z powodu mojej marudnej natury nie wspomnę tu nawet o takich mało istotnych detalach jak to, że przez trzy czwarte odcinka Sara porusza się wszędzie w dokładnie tych samych spodniach, podczas gdy fabuła filmu posuwa się przynajmniej o kilka dni do przodu. Twórcy postarali się, bym zapamiętał pilot serialu na długo i to bynajmniej nie z sentymentem. Wszystko zaczyna się od aktorów. Grająca główną rolę Butler ma tylko jedną, niewątpliwą zaletę – jest bardzo przyjemną dla oka panną. Reszta nie jest już tak satysfakcjonująca.


W jej przypadku wyrażenie emocji, takich jak strach, zadowolenie czy złość, ogranicza się to do odpowiedniego zgięcia dość sporych brwi, więc jak się pewnie domyślacie nie jest to aktorka aspirująca do nagród Akademii. Ale można na nią przynajmniej popatrzeć. Reszta obsady spisała się źle, lub bardzo źle. Cały film to półtoragodzinne rąbanie drewna, gdyż absolutnie żaden aktor nawet nie próbuje udawać, że kamera mu zwyczajnie przeszkadza. Nie wiem czy taki był zamysł twórców serialu, ale zbiorowy szczękościsk i kij wsadzony w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, to nie jest najlepszy pomysł na to, by zainteresować odbiorcę i na dłużej przykuć go przed ekrany monitora.

Jako jedyny swoją rolę całkiem nieźle odegrał David Chokachi, jako Jake McCartey. Jest to o tyle dziwne, że aktor ten swoja karierę rozpoczynał w „Słonecznym Patrolu”, a tam bynajmniej ciężko szukać dobrych, aktorskich rzemieślników. Cały film to półtoragodzinne rąbanie drewna, gdyż absolutnie żaden aktor nawet nie próbuje udawać, że kamera mu zwyczajnie przeszkadza. Podsumowując aktorsko jest bardzo źle, ale spróbuję usprawiedliwić odtwórców głównych ról w filmie, ponieważ... 

...twórcy pilota nie dali im zagrać nic ciekawego. Role Gallo czy Kennetha Ironsa zostały napisane tak, jakby za scenariusz i reżyserię zabrali się specjaliści od najbardziej oklepanych stereotypów. Wyobraźcie sobie najbardziej typowego, bogatego megalomaniaka jakiego potraficie, wrzućcie to do krzywego zwierciadła i bum! Macie Kennetha Ironsa. Gdy człowiek ten pojawił się na ekranie, wyobraziłem sobie scenę, w której twórcy scenariusza biorą encyklopedię, otwierają na haśle „przerost ego” i na podstawie zawartej tam definicji tworzą jego sylwetkę. Tylko nieco lepiej wypada wierny giermek tej postaci, czyli Ian Notthingam. Ten przynajmniej potrafił przez moment zaciekawić widza w momentach, gdy pojawiał się na ekranie. Sztuka ta nie udała się przecież nikomu więcej. Oczywiście efekt ten znika mniej więcej w połowie filmu, gdy dociera do nas że i ta postać nie oferuje sobą nic, poza możliwością stania się magnesem do dalszego oglądania dla damskiej części widowni. Dodatkowa bura należy się za dialogi między tą dwójką, od których momentami bolały uszy. Jest tu nuda, obrzydliwy manieryzm, jeszcze więcej nudy, sztuczność i deser w postaci kolejnej dawki nudy. Ale to nie wszystko.


Tytułowy artefakt, a więc bodajże najważniejszy element fabuły, na pojawienie się którego w pełnej krasie czekałem od samego początku seans, to nic innego jak... metalowa rękawica z bransoletką. I tyle. Jeśli ktokolwiek z Was zasiądzie do tegoż filmu z nadzieją, że Yancy Butler chociaż przez moment pojawi się w kostiumie znanym z komiksów o Witchblade, lub w czymś ten strój przypominającym, naprawdę srogo się zawiedzie. I to mnie właśnie boli, ponieważ film jest najsłabszy w tym elemencie, wobec którego ja, a i zapewne większa ilość widzów wiązała spore nadzieje. Naprawdę ciężko jest określić zawód, jaki mnie spotkał. Sądzę nawet że wymyka się on wszelkim znanym mi skalom.

Pilot „Witchblade” oceniam jako bardzo słaby. Tymczasem serial spodobał się na tyle, że otrzymał jeszcze 22 epizody. Cieszył się całkiem niezłą oglądalnością i nawet jakieś nagrody! Za co? Nie mam pojęcia. Ja ze swojej strony odradzam Wam zarówno pełen metraż, jak i serial (o którym jeszcze napiszę), do którego był wprowadzeniem. Moja ocena - dwója.

Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.

Brak komentarzy: