czwartek, 29 maja 2014

#1610 - Gilles McCabe (część 1)

„Postapo” ze scenariuszem Daniela Gizickiego i rysunkami Krzysztofa Małeckiego było dla mnie zaskoczeniem. Pozytywnym zaskoczeniem. Po albumie spodziewałem się, zgodnie z jego tytułem, gatunkowej historyjki odwołującej się do ogranego do bólu motywu postapokalipsy. Dokładnie to dostałem, ale byłem pod wrażeniem kunsztu Gizickiego, który choć ograniczony konwencją, umiał wycisnąć z tematu zaskakująco dużo.

Fabuła poprowadzona została więcej, niż sprawnie. Postacie, choć nie było zbyt wiele miejsca, aby móc je szerzej przedstawić, zostały dobrze zarysowane i były przekonujące w tym, jak postępowały. Całość trzymała w napięciu jak trzeba, a unosząca się nad komiksem refleksja o ludzkiej naturze w obliczu zagłady podana została ze smakiem i bez łopatologii. Jednym słowem – więcej, niż solidna robota. Na „Postapo” nie czekałem z niecierpliwością, ale po jego lekturze w stosunku do kolejnego, większego projektu Gizickiego, czyli „Gillesa McCabe`a”, miałem już określone oczekiwania. Całkiem spore. I, niestety, rozczarowałem się.

„Gilles McCabe” to rzecz nie tylko gatunkowa (znowu), ale odwołująca się do jednej z klasycznych figur obecnych w kulturze popularnej. Komiks jest utrzymanym w mrocznym klimacie Londynu końca XIX wieku kryminałem i jak pewnie się już domyślacie Gizicki (w pewien przynajmniej sposób) bierze na warsztat Kubę Rozpruwacza. W dziesięć lat po ostatnim zabójstwie dokonanym przez najsłynniejszego brytyjskiego seryjnego mordercę w ciemnych zaułkach Whitechapel policja znajduje zmasakrowane zwłoki prostytutki. Sprawa trafia w ręce tytułowego bohatera, inspektora Gillesa McCabe`a. Nielubiany przez swoich przełożonych pół-Szkot, pól-Francuz wpada na trop i rozpoczyna śledztwo. Jednak jego efekty zaskoczą wszystkich (łącznie, z czytelnikiem)...


Niestety, tym razem nie udało Gizickiemu uciec od sztampy. „Gilles McCabe” jest boleśnie schematyczny właściwie w każdym swoim aspekcie. Czyta się go dosłownie jednym tchem, ślizgając się przez te 52 strony. Pośród dziesiątek podobnych kryminalnych pozycji tej brakuje czegoś, czym mogłaby się wyróżnić pośród innych. Czegoś, co czyniło by ją godnym czytelniczej uwagi. Śledztwo? Poprowadzone w sposób absolutnie banalny, zupełnie nieciekawy. Fabuła? Pozbawiona dramaturgii. Suspens? Rozczarowujący (przynajmniej do lektury części drugiej). Może więc kreacja głównego bohatera? Skąd. McCabe, klasyczny noirowy antyheros, jest papierowy, a jego oponent zbyt dziwaczny i groteskowy, jak na mój gust. Całość mnie nie przekonuje. Komiksowi, choć pod względem warsztatowym wszystko dopięte jest na ostatni guzik, brakuje głębi, treści, mięcha. Z drugiej strony to pozycja płynąca z głównym nurtem, więc niektórzy mogą stwierdzić, że moje zarzuty są zupełnie bezpodstawne...

Akcja komiksu rozwija się raczej niespiesznie, ciężar narracji spoczywa na dialogach, a jego atmosferę podkreśla grafika. Barbara Okrasa, która zgłosiła się do zilustrowania projektu po apelu Gizickiego na Ziniolu, trzyma się bardzo blisko postaci, często skupiając się na detalu. Warto zaznaczyć, że dla rysowniczki „Gilles McCabe” był pracą dyplomową bronioną na Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi na Wydziale Grafiki i Malarstwa. Pod względem warsztatowym rzeczywiście trudno jest coś jej zarzucić, ale jednak mam z nią problem.

Rozumiem pomysł na oprawę  wizualną, która odchodzi od realizmu w stronę przerysowania budującego napięcie. Ograniczona właściwie do czerni, plam szarości i bieli, upstrzona gdzieniegdzie czerwonymi akcentami kolorystyka oraz specyficzne kadrowanie pogłębia jeszcze poczucie duszności, niepokoju, strachu. Zatem niby wszystko jest na swoim miejscu, ale ciarek na plecach jakoś brak. Wiem, że Okrasa to, było nie było, debiutantka (albumowa - tak, wiem ma na koncie kilka zinowych występków, czy to w „Bicepsie” czy w „Deus ex Machina”) i porównywanie jej do twórców klasy Kevina O`Neilla czy Junjiego Ito to trochę chwyt poniżej pasa, ale operując w podobnej stylistyce i próbując osiągnąć podobne efekty, sama się o to prosi...


Wydawnictwo Komiksowe swoim zwyczajem przyłożyło się do warstwy edytorskiej albumu. Jest więc twarda okładka, szyty grzbiet, świetny papier o wysokiej gramaturze, a całość sprawia bardzo solidne wrażenie. Niestety, jakość ma swoje odbicie w cenie. Obawiam się, że 45 złotych z tyłu okładki za 52-stronnicowy komiks w europejskim formacie będzie dla wielu czytelników ceną zaporową. Nawet po zniżkach. A nie dało się spuścić nieco z kolekcjonerskiego tonu zbijając cenę, szczególnie, że termin premiery drugiego tomu uzależniony jest od sprzedaży pierwszego? Zupełnie do mnie nie trafia snobowanie się na wypasioną edycję w przypadku komiksu, było nie było, mainstreamowego, dla którego wydanie w formacie taurusowym w niczym by nie ujęło. W swoich dywagacjach zakładam oczywiście, że słabsza jakość wydania równa się niższa cena, co wcale nie musi być zgodne z prawdą...

Jasne, czekam na drugi tom, bo chciałbym zobaczyć jak Gizicki z Okrasą poradzą sobie z cliffhangerem, który pojawia się w zakończeniu pierwszego. Czekam, ale jakoś bez ekscytacji, z cichą nadzieją na to, że zostanę pozytywnie zaskoczony...

4 komentarze:

Jaroslaw_D pisze...

Pisząc o obniżeniu jakości wydania miałeś też na myśli papier? Jeśli tak to zupełnie się nie zgodzę z Tobą. W wypadku rysunków takich jak Barbary Okrasy ten papier sprawdza się wybornie. Zresztą cała oprawa albumu pasuje do siebie idealnie. Zabierając choć jeden element z niego, całość zostałaby zburzona, a komiks utraciłby bardzo dużo nazwijmy to uroku.

Kuba Oleksak pisze...

Pisząc to, co pisałem, miałem na myśli "snobowanie" się na "kolekcjonerskie" wydanie komiksu, który spokojnie mógłby zostać wydany w niższym standardzie i w niczym by mu to nie uwłaczała. Nie umiem powiedzieć czy rysunki Okrasy traciłyby na jakości, bo nie mam tego jak porównać, ale wydaje mi się, że zwykły offset dałby radę.

Zresztą, moja uwaga dotyczyła nie tylko "GM" czy W. Komiksowego, ale trendy obecnego na rynku, kształtowanego na równi przez wydawców, jak i fandom. Cały ten ciąg do "ekskluzywności" zalatuje mi mocno z jednej strony leczeniem kompleksów, a z drugiej - podbijaniem ceny. Zresztą, to nie jest tylko polska przypadłość, bo majorsi w USA przynajmniej od lat 70-tych uczą, jak powinno doić się klienta.

Tomek pisze...

Zgadzam się z Kubą. Chętnie kupiłbym ten komiks, ale nie w takiej formie i za taką kasę. Za cztery dychy to wolę sobie kupić książkę w twardej oprawie o objętości 600 stron. Ceny komiksów stały się absurdalne, a wszystko wydawane w twardej oprawie na super kredowym papierze to nie jest pozycja dla szarego pracującego ludu. Nie sprzedaje się nam już opowieści z ilustracjami, tylko ekskluzywne wydania. A ja wolę komiksy do czytania, niż podziwiania na półeczce, pod tym względem tęsknię do TM Semic, który chociaż wydawał na "srajtaśmie", to człowiek mógł swobodnie kilka tytułów miesięcznie kupować i przemielać całe tony superbohterskich potyczek.

Jaroslaw_D pisze...

Tomek, Kuba tak, z tym się zgodzę. Co prawda lubię miec na półce ustawione bardzo ładnie wydane albumy, które się miło czyta i, które jeszcze lepiej wyglądają, ale macie rację, że niekiedy następuje przerost formy nad treścią.
W przypadku tego komiksu, być może zbędna jest twarda oprawa, ale sam papier uważam za genialny i tego akurat bym nie zmieniał.
Dla mnie takim przykładem, o którym piszecie są "Wieże", które równie dobrze sprawdziłyby się w miękkiej okładce i wolałbym wydać mniej kasy, żeby przeczytać komiks bez tego "ozdobnika".
Problem jest moim zdaniem w czym innym. "Urban" w miękkiej oprawie kosztuje 38 zł i "Wieże" w twardej kosztują tyle samo. Problem jest w tym o czym piszecie, że ceny komiksów są zdecydowanie za wysokie i tak naprawdę wychodzi na to, że jakość wydania ma na to niewielki wpływ.
To jest zgubne o tyle, że tytułów jest ostatnio na rynku bardzo dużo i tak wysokie ceny powodują, że nie da się kupić wszystkiego czego by się chciało.