czwartek, 22 maja 2014

#1606 - Durango t.1: Psy zdychają zimą

Już pierwszy rzut oka na samą okładkę „Durango” zdradza z jakim komiksem będziemy mieli do czynienia. Yves Swolfs stawia swojego czytelnika oko w oko z ćmiącym cygaro rewolwerowcem uzbrojonym w nieodzownego colta. Jego zarośnięta, parszywa gęba mocno przypomina fizjonomię Clinta Eastwooda, czy raczej Bezimiennego ze słynnej trylogii dolarowej Sergio Leone. Trudno więc spodziewać się czegoś innego, niż opowieści spod znaku spaghetti western.

I tak jest w istocie, choć trop Leone nie do końca jest słuszny, ale o tym później. Akcja albumu „Psy zdychają zimą” rozgrywa się w zasypanych śniegiem równinach stanu Wyoming, w lutym 1896 roku. Na początkowych kadrach widzimy wyłaniającego się z zimowych krajobrazów bohatera jadącego na koniu. Tajemniczy rewolwerowiec zwany Durango zmierza właśnie do małego miasteczka White Valley na prośbę swojego brata. Nie wie jeszcze, że przyjdzie mu odegrać znaczącą role w konflikcie pomiędzy lokalnym senatorem, a tamtejszymi hodowcami bydła. Jak to na Dzikim Zachodzie bywa, chciwy i bezwzględny polityk umacnia swoje interesy eliminując tych, którzy stają mu na drodze. Brat Durango, Harry Lang, jest jedną z ofiar „polityki” Howletta. Ciąg dalszy możecie sobie dopowiedzieć...

„Psy zdychają zimą” to silnie skonwencjonalizowany komiks gatunkowy. Sklecony dość niedbale z klisz charakterystycznych dla spaghetti westernów nie potrafi w żadnym momencie zaskoczyć i nie wyróżnia się niczym specjalnym. Z pewnością, koneserów włoskiego kina klasy B „Durango” ucieszy bardziej, niż mnie. Dużo radości sprawi im dostrzeganie podobieństw pomiędzy tekstem Swolfsa, a obrazami Sergio Corbucciego, drugim, po wspomnianym na wstępie Leone, najwybitniejszym przedstawicielu tego gatunku. Inspiracje „Człowiekiem, zwanym ciszą” i pozostałymi filmami wchodzącymi w skład tzw. „trylogii krwi i błota” są nadto widoczne nawet dla takiego laika, jak ja. Ale pulpa, która w rękach Corbucciego zamieniała się w coś więcej (żeby nie uderzać w zbyt artystyczne rejestry i mówić o "sztuce"), niż tylko brutalną opowieść o Dzikim Zachodzie, w której trup ściele się gęsto, w wykonaniu Swolfsa pozostaje jedynie brukową, przerysowaną historyjką pełną strzelanin i krwi. Poprowadzą schematycznie, zmontowaną prostacko i w dodatku dość kiepsko narysowaną.


Pod względem wizualnym komiks, utrzymany w konwencji eurpejskiego realizmu, prezentuje się co najwyżej przeciętnie. Miłośnikiem kreski Swolfsa nie jestem, ale w „Księciu nocy” czy „Vladzie” potrafię docenić jego solidny warsztat. W „Durango” jego styl, jak i warsztat, dopiero co się kształtują. Czy raczej – rodzą w bólach. O ile jeszcze w przypadku scenografii i tła belgijski twórca radzi sobie całkiem nieźle, tak z twarzami i scenami dynamicznymi idzie mu naprawdę słabo. Ale miejmy na uwadze, że Swolfs rysując ten album miał był artystą bardzo młodym. 

Pierwsza część „Durango” ukazała się na rynku frankofońskim w 1981 roku. Dla Yvesa Swolfsa był to debiutancki album, który okazał się całkiem sporym sukcesem i stał się początkiem jego komiksowej kariery. Dziś, seria liczy sobie tomów szesnaście, a Swolfsowi w pracy nad nią pomaga Thierry Giroud, który od 2006 roku wyręcza go z obowiązków rysownika. Decyzja wchodzącego na rynek wydawnictwa Elemental, aby postawić na „Durango” wydaje mi się mocno dyskusyjna. Western, jako komiksowy gatunek nie cieszy się specjalną sympatią polskiego czytelnika. Najlepiej świadczy o tym sytuacja dwóch, kultowych i klasycznych przecież tytułów, „Blueberry`ego” i „Lucky Luke`a”. Oba niespecjalnie przyjęły się nad Wisłą, skoro jeden znajdują się w edytorskim limbo, a drugi - zdegradowany do formatu pomniejszonego integrala - sprzedaje się bardzo powoli. Swolfs to nazwisko co prawda rozpoznawalne, ale chyba pozbawione magii Van Hamme`a czy choćby Dufaux, dzięki której da się sprzedać nawet słabszy album. 


Zastanawiam się czemu Elemental w swoim debiucie nie zdecydował się na cykl „Jeremiah”. Poza tym, że to znacznie bardziej rozpoznawalna marka na naszym rynku, a i koniunktura zdaje się sprzyjać Hermannowi, to w porównaniu z „Durango”, seria do którego niegdyś przymierzał się Amber, prezentuje się po prostu lepiej.

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Nie wiem, czy we "Vladzie" kreska jest 'solidna' czy nie, ale na pewno nie jest to kreska Swolfsa.
A mówiąc już zupełnie poważnie, to "Durango" rzeczywiście jest typowym 'średniakiem', ale takie same stany średnie reprezentuje też tasiemiec "Jeremiah", tutaj tak przez Ciebie chwalony, nie bardzo rozumiem aż tak skrajnych ocen tych pozycji.
pzdr tucoR

Kuba Oleksak pisze...

Poprawione, nie skojarzyłem, że we Vladzie Swolfs robił tylko skrypt.

Rzeczywiście, po lekturze tomów z Amberu i "Psów" wychodzi na to, że wolę "Jeremiaha", ale nie żebym go wychwalał. To produkcyjniak, jasne, ale przynajmniej o jedną klasę wyższy, głównie dlatego, że dla Hermanna konwencja post-apo nie służy tylko mieleniu tych samów schematów, jak to jest w przypadku "Durango".

No, ale o "Jeremiahu" mam zamiar rozpisać się w osobnej recenzji...

Anonimowy pisze...

Jeśli Durango i Jeremiah to średniaki, to które serie frankofońskie, wg. was są czymś więcej niż średniakami? I czy te co wydaje Taurus, np. Skorpion, Orbital, czy Murena, to też średniaki, gorzej niż średniaki, a może lepiej niż średniaki? Pytam serio, z czystej ciekawości?

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

"Decyzja wchodzącego na rynek wydawnictwa Elemental, aby postawić na „Durango” wydaje mi się mocno dyskusyjna. Western, jako komiksowy gatunek nie cieszy się specjalną sympatią polskiego czytelnika. Najlepiej świadczy o tym sytuacja dwóch, kultowych i klasycznych przecież tytułów, „Blueberry`ego” i „Lucky Luke`a”. "

Z recenzją się zgadzam*, ale musisz pamiętać , że to jest pierwszy tom i że seria pewnie się rozkręca. U mnie ma kredyt zaufania jak stąd to Łajoming. Ja trzymam kciuki za Durango.

A co do wymienionych przez ciebie serii westernowych to musisz pamiętac, że obie pozycje pochodzą z jednej stajni. Dużej stajni. Podejrzewam że seria która jest rentowna dla małego wydawnictwa, może nie byc rentowna dla Egmontu z racji kosztów jakie ponosi ten moloch (zatrudniają więcej osób itd).

*Przy czym podkreślę że dla mnie ta brukowa historyjka to kawał znakomitej rozrywki, i to że jest brukowa jej niczego nie ujmuje. Włoskie westerny też były "brukowe". Przeczytałem ten komiks już trzy razy i będę pewnie do niego wracał przy zakupie następnych tomów.

Kuba Oleksak pisze...

@Anonim

"Jeremiah" to nie średniak według mnie, tylko coś więcej. Jak sądzę Tuco sądzi inaczej. Ostatniej "Mureny" nie czytałem, więc nie wiem czy nie za bardzo przekombinowano tam z wątkami, ale uważam, że to więcej, niż solidna pozycja mainstreamowa. Mnie z oferty Taurusa podeszli "Wartownicy", a "Asgard" był bardzo ciekawy. To tak z grubsza. Generalnie po wypowiedzi KRW widać, że rozne rzeczy podchodzą różnym czytelnikom...

@KRW

Pamiętaj, że Blueberrye`go próbował wydawać też Podsiedlnik i też mu jakoś nie szło. Ale racja - co nie opłaca się Egmontowi, może opłacać się innym wydawnictwom.

Anonimowy pisze...

Może rzeczywiście nie najlepiej się wyraziłem. Fakt: 'średniak' średniakowi nierówny. Chodzi mi o to, że oba wspomniane tytuły (Durango i Jeremiah) to typowe produkcje serialowe, których podstawowym sensem istnienia jest podtrzymanie serii; oczywiście - każdy z nich ma swoją fabułę, ale to z reguły stereotypowe dla każdego z gatunków klisze; nie dostajemy nic oryginalnego. I w tym sensie dla mnie to "średniak", po prostu żaden ósmy cud świata, przeczytasz piętnaście zeszytów, czy też może pięć - i w zasadzie nie ma to większego znaczenia dla odbioru całości, pamiętasz tylko imię głównego bohatera i scenografię. Ale oczywiście wśród takich produkcji można znaleźć również miernoty, średniaki i rzeczy wyróżniające się. I tu się zgadzam, obydwa tytuły "czymś" wyróżniają się z tłumu; na pewno "grają" w lepszej lidze niż..... no dobra, wolę nie wskazywać konkretów, bo znów się znajdzie jakiś urażony wielbiciel. Podsumowując: po przemyśleniu, zgadzam się z kolegą Kubą.
@KRW
Nie bardzo rozumiem termin "brukowy" w odniesieniu do włoskich westernów, tzn. sądzę, że wiem, o co CI chodzi, ale to określenie zupełnie mi do wspomnianych filmów nie pasuje.

@Kuba
Podsiedlikowe Blueberry miało bardziej "pod górkę" niż egmontowe, 4 pierwsze zeszyty Blueberryego to zupełnie inna bajka, niż te z połowy lat 70. Poza tym Podsiedlik popełnił też niewybaczalne błędy dystrybucyjne. No i mimo wszystko, dziś te komiksy są poszukiwane, a niektóre z ich (i ich konkurencji z tamtych czasów) komiksów wala się do dziś po wyprzedażach.
tucoR

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

"Nie bardzo rozumiem termin "brukowy" w odniesieniu do włoskich westernów, tzn. sądzę, że wiem, o co CI chodzi, ale to określenie zupełnie mi do wspomnianych filmów nie pasuje."

"Brukowy" możesz wymienić na "pulp". Polskie odpowiedniki tego słowa są raczej pejoratywne np szmira.


Włoskie westerny to w 99% klasa B, kino eksploatacji, eurośmiecie. "Trylogia krwi i błota" też - może prócz "Człowieka zwanego ciszą", lecz nawet ten nosi cechy pulpy.

Nie ma w tym nic złego. Kocham takie kino.