środa, 7 maja 2014

#1593 - Wartownicy t.02: Wrzesień 1914 Marna

W pierwszym tomie serii, zatytułowanym „Lipiec-sierpień 1914: Stalowe żniwa”, czytelnik był świadkiem powstania Taillefera, francuskiego super-żołnierza. Była to typowa historia „originowa”. W obliczu wybuchu I Wojny Światowej młody wynalazca, Gabriel Faraud, zostaje zmobilizowany i rusza na front. Jego służba jednak nie trwa zbyt długo. Po trafieniu niemieckim pociskiem moździerzowym staje przed wyborem – może do końca życia być pozbawionym kończyn kalekę lub dalej służyć swojej ojczyźnie, jako cybernetyczny superżołnierz, członek tytułowych „Wartowników”, elitarnej jednostki zarządzanej przez pułkownika Alphonse’a Mirreau. 



Faraud (oczywiście) zgadza się na ryzykowną operację. Mając jego pozwolenie i nowe źródło zasilania genialny (i ciut szalony) doktor Kropp konstruuje hybrydę człowieka i maszyny, która jest ostatnią nadzieją Francji na odwrócenie losów wojny. Natomiast fabuła drugiego tomu osnuta jest wokół tytułowej bitwy nad Marną z 1914 roku. Była to kluczowa dla losów wojny potyczka, która zatrzymała marsz Niemców na Paryż i zniweczyła plan „wojny błyskawicznej” generała Alfreda von Schlieffena. Czytając „Wrzesień 1914: Marnę” dowiemy się, że kluczową rolę w tej bitwie odegrał oddział dowodzony przez Taillefera, pół-człowieka, pół-maszynę...

Scenarzysta Xavier Dorison i rysownik Enrique Breccia na kartach „Wartowników” piszą alternatywną historię Wielkiej Wojny. Pomimo obecności steampunkowych akcesoriów i chwytów typowych dla konwencjonalnego science-fiction komiks jest bardzo mocno osadzony w historycznych realiach. Można wręcz powiedzieć, że to opowieść kostiumowa, z tym, że ów kostium zrobiony jest ze stali i napędzany baterią radową. Sam pomysł na wprowadzenie ludzkich maszyn bojowych na fronty Wielkiej Wojny uważam za przedni, a podjęcie klasycznego motywu nauki, która dla realizacji swoich celów zrywa z tradycyjną moralnością, pogłębia bardzo pesymistyczną wymowę tego komiksu.

Bo pomimo swojego rozrywkowego charakteru i fantastyczno-naukowej otoczki „Wartownicy” pozostają w gruncie rzeczy ponurą opowieścią o okrucieństwach wojny. Dorison opisuje konflikt między ententą, a państwami centralnymi bez jakichkolwiek śladów heroizmu i szlachectwa, skupiając się na jego okropieństwach, pokazując całą jego przerażającą grozę. Okopowe piekło, kalectwo, wszechobecną śmierć, cynizm dowodzących... W tym kontekście postawienie na scenografię I Wojny Światowej, to prawdziwy strzał w dziesiątkę. To nie tylko pożegnanie z pięknymi czasami „Belle epoque” i początek zupełnie nowego okresu w dziejach, ale również przykład, jak straszne mogą być skutki wykorzystywania najnowszej technologii przez przemysł zbrojeniowy.


Doskonale podkreśla to oprawa graficzna autorstwa Enrique Brecci. Jeśli to nazwisko kojarzy Wam się z Alberto Breccią, klasykiem komiksu argentyńskiego, autorem „Mort Cinder” i „Ernie Pike`a”, jednym z najważniejszych twórców w historii obrazkowego medium to słusznie, bowiem Enrique to jego syn. W Polsce zadebiutował na łamach antologii „Batman: Black and White II” w 2003 roku, lecz dopiero w 2006 błysnął „Lovecraftem”. Album, otwierający egmontową kolekcję „Obrazów Grozy” stanowił prawdziwy popis komiksowego kunsztu urodzonego w Buenos Aires artysty. Breccia w tej zmyślonej biografii samotnika z Providence urzeka malarskim rozmachem swoich dopieszczonych w najdrobniejszym szczególe prac. 

W „Wartownikach” zobaczyliśmy jednak jego inne oblicze – mniej rozbuchane, swobodniejsze, przystosowane do potrzeb komiksu seryjnego i goniących terminów. Jego kreska nie jest może więc tak efektowna, ale doskonale podkreśla grozę wojny, o której pisałem powyżej. Breccia ilustrując paryskie zaułki, zrujnowane wioski czy linię frontu odwołuje się do przerysowanej estetyki horroru. Wojna w wieku wykonaniu jest do przesady brutalna, ociekająca krwią, pełna śmierci, sugestywna, momentami wręcz ekspresjonistyczna. Sprawdza się to znakomicie, choć przyznam, że kilka razy zdarzyło mi się pogubić w jego narracji. Rytm opowieści wydaje się czasami rwany, ale nijak nie może to rzutować na wysoką ocenę warstwy wizualnej.


Porównanie Tailleferów z amerykańskimi superbohatrami nasuwa się niejako samo z siebie. Faraud przypomina trochę Kapitana Ameryką (koncept super-żołnierza, który ma odwrócić losy wojny i/lub podnosić ducha w narodzie), trochę Iron-Mana (genialny naukowiec zamknięty w „zbroi”, bez której niemożliwa jest jego dalsza egzystencja), ale tak naprawdę bardzo daleko mu do obu tych marvelowskich ikon. Ubrany we francuski mundur pół-człowiek, pół-maszyna niewiele ma wspólnego z odzianym w kolorowy trykot radosnym pogromcą zbrodni, tak samo, jak „Wartownikom” daleko do konwencjonalnego (podkreślam - konwencjonalnego) komiksu super-hero. Bo to nie bohater, który „ratuje świat” albo, od biedy, nokautuje Hitlera. To żyjący (o ile jego egzystencję można jeszcze w ogóle nazywać życie) dowód wojennego bestialstwa. W swojej recenzji Jakub Syty bardzo trafnie porównał Taillefera do RoboCopa. Tak samo jak Alex Murphy, Gabriel Faraud nie tylko musiał poświęcić swoje człowieczeństwo, ale również własną wolę i stać się narzędziem, bronią w cudzych rękach. Zostawiając całe swoje dotychczasowe życie staje się pionkiem w wojnie, w której tak naprawdę nie ma wygranych.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

"Była to kluczowa dla losów wojny potyczka"

Nie chcę być złośliwy, ale pierwsza bitwa nad Marną nie była "potyczką". Straty po obu stronach wyniosły prawie 900 tysięcy zabitych i rannych.

Kuba Oleksak pisze...

Słowa potyczka użyłem, jako synonimu do bitwa i absolutnie nie chciałem umniejszyć jej roli. Jesli zabrzmiało to źle - przepraszam.

Anonimowy pisze...

Tylko że potyczka nie jest synonimem bitwy

Anonimowy pisze...

słownik synonimów:
http://synonimy.ux.pl/synset.php?id=6262

Anonimowy pisze...

To źle piszą: potyczka jest czymś mniejszym od bitwy. A nazywanie bitwy nad Marną potyczką s pewnością nie jest prawidłowe.