środa, 4 grudnia 2013

#1447 - Opowieści graficzne

Julian Antonisz to niewątpliwie jeden z najciekawszych artystów epoki PRL-u. Ten rozkochany w absurdzie, surrealizmie i grotesce satyryk, przez Jana Strękowskiego trafnie nazwany Stanisławem Bareją filmu animowanego, sztuce poświęcał się bez reszty. Dzięki świeżo wydanym "Opowieściom graficznym" okazuje się, że był nie tylko reżyserem, scenarzystą, plastykiem, kompozytorem i wynalazcą. Był (a przynajmniej zdarzyło mu się bywać) również komiksiarzem.

Pierwsze lata twórczości upłynęły mu głównie pod znakiem realizacji prześmiewczych filmów oświatowych. Wtedy też stworzył swój najlepszy, po dziś dzień popularny obraz "Jak działa jamniczek" (1971). Następnie, jak mówił, eksperymentował poszukując formy doskonałej, by wreszcie poświęcić się animacjom non camera, tworzonym poprzez rysowanie (i nie tylko) bezpośrednio na taśmie projekcyjnej. Choć nierzadko tworzył filmy, gdzie pogodność spotykała się z gorzką ironią - a i kilka razy sięgnął po tematykę wcale pesymistyczną - w jego twórczości dominowała tonacja lekka jak piórko. "Był bardzo poważnym człowiekiem ze wspaniałym poczuciem humoru" - wspominała po latach jego córka, Malwina Antoniszczak.

Charakterystycznym dowcipem i lekkością cechują się też komiksowe dokonania osobliwego artysty. Co najważniejsze, "Opowieści graficzne" stanowią bardzo ciekawe uzupełnienie jego filmografii. Przede wszystkim ze względu na różnice między językiem komiksu a językiem kina. Wszak autor znakomitej "Fobii" (1967) tworzył filmy niezwykle specyficzne nie tylko ze względu na treść, ale też formę. Tym samym historie wyzbyte typowych dlań pulsujących obrazów, zapętlanych ujęć oraz rytmicznej muzyki - środków całkiem przecież obcych medium, które u swojej podstawy ma bezruch i dźwięki, które można sobie tylko wyobrażać - pozwalają spojrzeć na twórczość Antonisza z nieco szerszej perspektywy.

Najstarszy ze znajdujących się tu utworów, "Przygody Hitlera", datowany jest na 1954 rok, kiedy autor miał zaledwie 12 lub 13 lat. Jak we wstępie do zbioru informuje druga z jego córek, Sabina Antoniszczak, narysował go dla młodszego brata Ryszarda (również przyszłego twórcy filmów animowanych). Dzieło to było zaś rezultatem fascynacji komiksami francuskimi, które pożyczał im szkolny kolega, oraz popularnej wówczas zabawy, której uczestnicy wymyślali rozmaite sposoby na skrzywdzenie Hitlera. Przygody dyktatora, który podąża tropem zbiega z obozu koncentracyjnego, są tu więc ciągiem slapstickowych gagów ukazujących go jako przygłupiego niedorajdę i wiecznego pechowca. A to go pszczoła użądli i spadnie w przepaść, a to go piorun trafi i jeszcze pies obsika. Nie ma lekko.


"Przygody Hitlera" to pod pewnymi względami całkiem wyraźny zwiastun przyszłej twórczości Antonisza. Po pierwsze, rzecz ma charakter mocno przewrotny i kpiarski, tak jak większość jego dokonań. Po drugie, stanowi ona popis wyobraźni obfitującej w niezliczone pomysły oscylujące wokół ledwie jednego tematu, co fani jego animacji znają z imponujących kreatywnością tytułów pokroju "Filmu o sztuce... biurowej" (1975). Po trzecie, inspiracją dla historii była przecież najzwyklejsza codzienność autora i jego kolegów z podwórka. A w podobny sposób powstała niemała część jego filmografii. "Idę sobie ulicą i naraz widzę surrealistyczną scenkę, czasem jestem świadkiem zdumiewającej wymiany zdań, innym razem oglądam niesłychany graficznie czy merytorycznie plakat" - mówił dziennikarzowi magazynu "Film".

Codzienność była też inspiracją dla fotograficznego komiksu "Jak powstało Muzeum Filmu Noc-Camera" z 1984 roku. W zamierzeniu pomysłowego surrealisty utwór ten miał niejako dokumentować przerobienie zbudowanego przezeń domku letniskowego na obiekt, który promowałby jego działalność. W nim znaleźć się miały jego liczne wynalazki ułatwiające mu pracę nad tworzeniem filmów bez użycia kamery (jedynych filmów, które oferowały mu całkowitą niezależność, a widowni "pierwotny, autentyczny pomysł autora" zamiast "odtwórczej już formy dzieła"). Co niekoniecznie spodziewane, "Jak powstało..." to kompilacja zwykle niepowiązanych ze sobą zdjęć. Artysta połączył fotografie upamiętniające go z rodziną reklamującą planowany przybytek, niedowołane czy niedoświetlone odbitki z różnych sesji oraz amatorskie prace jednej z córek.

Z jednej strony ten zaskakująco spójny komiks jest hołdem dla samego aktu tworzenia (dopiero kreatywność czyni rzeczywistość ciekawą), z drugiej stanowi dowód miłości autora do rodziny (jej zostało poświęcone najwięcej miejsca). Nie znalazło się tu zaś ani jedno zdjęcie upamiętniające któryś z jego wynalazków, co zresztą posłużyło Antoniszowi do typowego dlań autoironicznego żartu: "Szkoda tylko, że ani jeden samochód się nigdy jeszcze nie zatrzymał (co prawda w muzeum nie ma eksponatów, to może i lepiej, bo unikamy kompromitacji)". Niestety beztroska, pełna wigoru opowiastka nagle się urywa i pozostawia spory niedosyt.


Pozostałe dwa tytuły wypełniające "Opowieści graficzne" to z kolei parodie. Publikowany w latach 80. na łamach "Gazety Krakowskiej" cykl "Z życia smoka" jest jedną wielką parafrazą legendy o Smoku Wawelskim. Prosty, lakoniczny i dynamiczny, przypomina zagraniczne kreskówki w stylu "Strusia Pędziwiatra" (1966-1973), przy czym cechuje się charakterystycznym dla artysty karykaturalnym stylem. Największą uwagę zwraca sam bohater tytułowy. Antonisz, jak to nierzadko czynił ze swoimi postaciami, upodobnił go bowiem do samego siebie poprzez dorysowanie mu brody i okularów. Szkoda tylko, że seria jego przygód składa się z ledwie trzech epizodów. Odnoszę wrażenie, że twórca nie zdążył się jeszcze "rozkręcić" i te powstałe historyjki były ledwie rozgrzewką przed czymś więcej.

Zamykające całość "Pierony" to rysunkowy scenopis do nigdy niezrealizowanej animacji. Podstawą tej wcale ostrej satyry na socrealizm jest totalna, a więc sztuczna heroizacja jej bohaterów, przywołująca na myśl to, co w znakomitym dokumencie kreacyjnym "Wanda Gościmińska. Włókniarka" (1975) zrobił Wojciech Wiszniewski. Fabuła Antonisza przedstawia losy dwóch górników, którzy otrzymali zadanie przekopania się przez jądro Ziemi aż do Australii, co miało miejsce w latach 50., kiedy "pracowano wyłącznie dla idei i wykonywano lekko na przykład 3500% normy albo i więcej". Oczywiście ich sukces jest nieunikniony. Rzecz w tym, że "tamci z NATO" wykopany przez górników szyb zaczęli wykorzystywać do szerzenia "propagandy burżuazyjnego stylu życia". Zaczęli wrzucać doń "bardzo obleśne zdjęcia porno-graficzne-kolorowe chcąc (...) rozerotyzować proletariat i położyć nam plan 6-cio letni". A to nie wszystko - nie zabrakło też stonki ziemniaczanej, a nawet starych kalesonów.

"Pierony", które doprawdy ciężko mi wyobrazić sobie w formie filmu, którym miał być, to zdecydowanie najmocniejszy punkt kompilacji. Po ich lekturze szybko do głowy przychodzą pytania typu: Jak wyglądały powstałe filmy Antonisza w formie scenopisów? Jak duże były różnice między nimi a już ich zrealizowanymi wersjami? Osobiście chętnie przekonałbym się w drugim tomie "Opowieści graficznych". Nawet jeśli miałby być pozycją jeszcze bardziej hermetyczną. Wszak dla fanów, do których zbiór jest skierowany, nie będzie to stanowiło najmniejszego problemu. A przecież nasz jedyny w swoim rodzaju surrealista zapisywał wszystkie swoje pomysły. To oznacza, że do scenopisów można by i dorzucić coś więcej.

Brak komentarzy: