poniedziałek, 21 stycznia 2013

#1227 - Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

W popkulturze liczy się kasa. Kiedy jakieś dzieło, o przepraszam - produkt - odniesie sukces, a nie daj Bóg dorobi się (słusznie lub niesłusznie) łatki "kultowy" i grupki fanów, cwani marketingowcy już kombinują jakby tu na nim zarobić kilka dodatkowych dolców. Pół biedy, jeśli marka nie stanie się pożywką dla najgorszych rodzajów merchandisingu w rodzaju otwieraczy do konserw, piórników szkolnych i zestawów w McDonaldzie. Trylogii Stiega Larssona na szczęście do tego daleko. Co więcej, kolejne reinterpretacja i adaptacje szwedzkiej powieści trzymają poziom.

Tak było z filmowymi wersjami "Millenium" i tak jest z powieścią graficzną. Zabierając się album "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" bałem się dostać kolejnego, żeby nie szukać daleko, "Assasin`s Creeda". Typowego żerowania na znanej marce, obliczonego na jak największe zyski, uzyskane jak najmniejszym kosztem. Na szczęście stempel Vertigo jeszcze zobowiązuje - Karen Beger potwierdziła swoją redaktorską klasę, pilnując, żeby logo jej imprintu nie firmowało kompletnego gniota. Do zrealizowania tego projektu zaangażowano Denise Minę, Leandro Manco i Andreę Muttiego. Twórców solidnych, skądinąd znanych (z runu w "Hellblazerze", na przykład), znających się na swojej robocie, ale jednak drugoligowych. Ale wspinając się na wyżyny swoich talentów stworzyli wspólnymi siłami stworzyli komiks wyjątkowy - choćby dlatego, że bardzo mało amerykański. Za wielką wodą, gdzie dominuje masowa produkcja, gdzie rysownicy są ciągle poganiani, co boleśnie odbija się na jakości ich pracy, a scenarzyści muszą upychać fabułę w kilku zeszytach, nieładnie skracając wątki i oszczędzając na psychologii, powstał album, któremu znacznie bliżej do europejskiego myślenia o komiksie środka.

Przede wszystkim scenarzystka dostała odpowiednią ilość stron na ekspozycje. Denise Mina pozwala swojemu czytelnikowi stopniowo zanurzać się w świecie wykreowany przez Larssona i przepuszczonym przez jej własną wyobraźnię. Zimnym, pełnym nienawiści, rozbitych rodzin i wielkich pieniędzy. Konsekwentnie buduje specyficzną atmosferę, cierpliwie zarysowuje całkiem interesującą intrygę. Zaprzyjaźnia nas z Mikaelem Blomkvistem i Lisbeth Salander, dwójką głównych bohaterów. On jest dziennikarzem śledczym, który po frajersku wpadł w sidła finansowego potentata i teraz, aby ratować swoją reputację musi podjąć się rozwiązania tajemniczej zagadki sprzed lat. Jej rola w tej aferze nie jest jeszcze do końca wyjaśniona, ale ekscentryczna hakerka ma swoje własne problemy. Ale ich ścieżki niechybnie się skrzyżują...

W tego typach produkcjach skróty są jak najbardziej pożądane, bo niemożliwym jest, aby przełożyć z jednego medium na inne wszystko. Mina tnie, ale robi to z głowa. Bez uszczerbku dla kompozycji historii, bez charakterystycznej dla amerykańskiego mainstreamu łopatologiczności,zręcznie łącząc wątki kryminalne z obyczajowymi, w delikatnej, socjologicznej polewie. Autorka odgraża się, że jej komiks naładowany jest feministyczną ideologią, ale póki co są to dość delikatny akcenty, które ładnie komponują się z całością. Zresztą, zatrudnienie kobiety do opowiedzenia takiej historii uważam za świetny pomysł.

Autorzy oprawy graficznej Andrea Mutti i Leonardo Manco odwalili kawał dobrej roboty. Obaj wywiązali się ze swojego zadania sumiennie, rysując od początku do samego końca na równym, wysokim poziomie. Włochowi w udziale przypadły sceny z udziałem Blomkvista, natomiast Argentyńczyk zilustrowała część, w której pierwsze skrzypce gra Salander. Te pierwsze są nieco bardziej "komiksowe", przerysowane, ale w nowoczesnym stylu, przypominającym kreskę Briana Azzarello Eduardo Riss. Druga część natomiast skręca ku brudnemu fotorealizmowi, przynoszącemu z kolei na myśl dokonania Lee Barmejo, który nota bene przygotował znakomitą okładkę.

Osobny akapit warto poświęcić jakości polskiego wydania. Wydawnictwo Czarna Owca debiutując tą powieścią graficzną na niwie komiksowej pokazała, że da się wydać album w dość wysokim standardzie edytorskim za przystępną cenę. Za 144 strony komiksu na kredzie w twardej oprawie, z czernią, która jest naprawdę czarna, wystarczy zapłacić niecałe 50 złotych. Nie sposób przyczepić się do przekładu Marcina Wróbla, choć spolszczenie pewnych elementów graficznych może budzić kontrowersje i się nie podobać. Spotkałem się również z narzekaniem na wytrzymałość szwów łączących okładkę z zawartością, ale inni czytelnicy zapewniają, że wszystko jest w porządku.

Jakieś wady? Nic nie przychodzi mi do głowy - w swojej klasie jest to komiks bardzo dobry, ale z ostateczną oceną muszę wstrzymać się do premiery drugiego tomu. Mina zawiesza akcje w kluczowym dla dalszego rozwoju akcji momencie - tu akurat pokazuje starą szkołę amerykańskiego cliffhangeryzmu. Czarno Owca zapowiedziała, że premiera drugiej księgi będzie odbędzie się równocześnie (!) z tym, jak Vertigo wyda komiks na rynku amerykańskim, a więc w maju tego roku. Czekam.

2 komentarze:

Maciej Pałka pisze...

"w nowoczesnym stylu, przypominającym kreskę Briana Azzarello" - WUT???

Kuba Oleksak pisze...

I już Cię miałem odsyłać do "110 Naboi" żeby wziął i porównał, bo przecież analogią, której użyłem dość dobrze obrazuje styl, w jakim utrzymana jest część "Męźczyzn...", kiedy zdałem sobie sprawę, że to przecież nie Azzarello rysuje, tylko Eduardo Risso :)