piątek, 30 listopada 2012

#1188 - Daredevil wg Stana Lee

Daredevil w komiksowym świecie pojawił się na fali popularności pierwszych bohaterów Srebrnej Ery, którzy zaczęli zaludniać komiksy Marvela. Był kolejną z kreacji Stanley`a Martina Liebera, znanego lepiej, jako Stan Lee i nieco zapomnianego dzisiaj rysownika Billa Everetta. Matthew Murdock, bo to on krył się za szkarłatną, rogatą maską, po raz pierwszy na łamach historyjki obrazkowej pojawił się w pierwszym numerze swojej solowej serii, w kwietniu 1964 roku.

(tekst pierwotnie został opublikowany na łamach serwisu Marvelcomics.pl

Jako trzeciego z „ojców” DD często wymienia się także Jacka Kirby`ego, który miał nie do końca sprecyzowany wkład w jego powstanie. Na pewno wpadł na pomysł wielofunkcyjnej laski i prawdopodobnie był autorem oryginalnego czerwono-żółtego uniformu, a reszta to jedynie mniej lub bardziej prawdopodobne domysły. Na upartego w gronie rodziców można jeszcze umieścić równie legendarnego, co Król, Steve`a Ditko, który tuszował pierwszy numer (na spółkę ze Stanem zresztą) i Sola Brodsky`ego, odpowiedzialnego za tła. „Daredevil” bardzo szybko, bo już po pierwszym numerze, został częściowo osierocony. Z powodu nawału innych obowiązków Everett musiał zrezygnować z pracy nad komiksem, a oprawą graficzną zajęli się inni twórcy. Piętno na postaci ślepego herosa odcisnął John Romita Senior, dla którego „Daredevil” było powrotem do komiksu super-bohaterskiego po kilku latach rysowania romansów. Swoje cegiełki do legendy Śmiałka dołożyli także słynący z wszechstronności Gil Kane, wspomniany Kirby oraz Wallace Wood, który był twórcą najbardziej charakterystycznego i ikonicznego szkarłatnego kostiumu bohatera.

Ale z początkami kariery DD należy kojarzyć przede wszystkim Gene Colana. Po krótkiej przygodzie z DC Comics, rysownik urodzony w nowojorskim Bronksie pod pseudonimem Adam Austin rozpoczął pracę w Domu Pomysłów. Zanim zabrał się za Daredevila zaliczył staż w „Tales to Astonish” i „Tales of Suspense”. Przy pierwszym on-goingu Colan pracował nieprzerwanie przez osiem lat, rysując 81 kolejnych numerów (#20-#100). Na łamy „Daredevila” powracał jeszcze dwukrotnie – na dziesięć numerów (1974-79) i na osiem (całkiem niedawno, bo w 2007). W przeciwieństwie do dziesiątek innych rysowników nie próbował kopiować stylu Kirby`ego czy Ditko, tylko sam ciężko pracował nad wyrobieniem własnej, rozpoznawalnej kreski, dzięki czemu stał się jednym z klasyków Silver Age`a, dziś nieco zapomnianym. Seria ukazywała się regularnie, miała stałe grono czytelników, ale kiedy komiksową branżę dopadł kryzys wydawało się, że Matt Murdock dołączy do wielu zapomnianych dziś bohaterów. Na szczęście w latach osiemdziesiątych stało się coś, dzięki czemu po dziś dzień możemy ekscytować się przygodami człowieka, nieznającego lęku.

Powtórne narodziny

Odnoszę wrażenie, że Daredevil zawsze stał w drugim szeregu klasycznych herosów, którzy narodzili się podczas Silver Age. W przeciwieństwie do Fantastycznej Czwórki, Spider-Mana, Hulka, Doktora Strange`a czy Iron-Mana przy swoich narodzinach nie został wyposażony w sporą część kanonicznych elementów swojej mitologii. W tym względzie podobny jest nieco do X-Men, którzy dopiero po rewolucji Chrisa Claremonta z połowy lat siedemdziesiątych stali się tym komiksem, który znamy dziś. Ale inaczej, niż w wypadku mutantów dla człowieka, nie znającego strachu, ten proces był bardziej ewolucyjny. DD miał szczęście trafiać w swojej karierze na twórców, którzy zamiast mielić ciągle jeden i ten sam koncept Stana the Mana, dokładali do jego legendy coś od siebie. Coś nowego, coś oryginalnego. Pierwszym i zdecydowanie najważniejszym autorem, owym daredevilowym Claremontem, okazał się Frank Miller. Jego praca dla późniejszych twórców, okaże się conajmniej tak samo inspirująca, jak dokonania Stana Lee.

Matt Murdock w latach osiemdziesiątych odrodził się na nowo. Dosłownie i w przenośni. O klasycznym i kultowym runie, który dla Franka Millera okazał się początkiem wspaniałej kariery, będę pisał w kolejnym tekście, teraz wspomnę tylko tyle, że dzięki niemu DD stał się herosem kompletnym. Ze znakomitych, zrevampowanym originiem, wzbogaconym o tragiczną miłość (Elektra) i nowe wątki (część z nich pojawiła się w wydanej w 1993 roku mini-serii „The Man Without Fear”, wydanej w Polsce przez TM-Semic). Dorobił się wreszcie galerii rasowych villainów, z Bullseye`em i Kingpinem na czele, jego przygody nabrały z jednej strony noirowego (mroczna nowojorska dzielnica Hell`s Kitchen jako równoprawny bohater opowieści, postać Bena Uricha, fatalny romans z Karen Page), a z drugiej strony wschodniego (postać Sticka, organizacja The Hand i cała ta ninja-otoczka) smaczku. Po tym, jak Miller opuścił serię, pałeczkę przejęła Ann Nocenti najpierw pisząc jeden numer (#236), a potem przejmując tytuł na ponad cztery lata (#238 – #291), współpracując między innymi z Johnem Romitą Młodszym. Scenarzystka, zgodnie z trendami obowiązującymi na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pokazała jeszcze inne oblicze Matta, skupiając się na kwestiach społecznych. Poruszała takie problemy, jak rasizm, seksizm i rosnący poziom przestępczości. W numerze 254. wprowadziła postać Typhoid Mary, schizofrenicznej kochanki/przeciwniczki Daredevila, która stanie się kolejnym, ważnym elementem jego mitologii.

Kolejny kryzys i kolejny renesans

W latach dziewięćdziesiątych dla strażnika Hell`s Kithcen nastały ciężkie czasy. Zresztą nie tylko dla niego. Ostatnia dekada ubiegłego wieku uchodzi obecnie za okres największego kryzysu obrazkowego przemysłu, tak finansowego, jak i artystycznego. Po niezwykle owocnych latach osiemdziesiątych nastały mroczne czasy dla komiksowego mainstreamu, dziś ze swoimi „liefeldami” będącymi synonimem największej superbohaterskiej tandety. Dan Chichester, Karl Kessel, Joe Kelly i inni scenarzyści dosyć brutalnie sponiewierali DD – zgodnie z obowiązującą modę sprezentowali mu techno-kostium, wyprali mózg, dali nową (z francuską brzmiącą) tożsamość i kazali pracować dla S.H.I.E.L.D., pozwolili odzyskać wzrok, aby potem natychmiast mu go odebrać. No i przywrócili Elektrę wbrew prośbie jej „ojca”. Daredevil nigdy nie był tak zagubiony, jak wtedy. Próbując dopasować jego postać do obowiązujących trendów zatracano wszystko to, co czyniło go wyjątkową postacią.

Lepsze czasy dla Śmiałka przyszły dopiero w 1998 roku, kiedy Joe Quesada, postanowił zrestartować serię pod szyldem redagowanego przez siebie imprintu Marvel Knights. Przyszły redaktor naczelny Domu Pomysłów zajął się rysunkami, a do napisania scenariusza namówił Kevina Smitha. Tak powstała historia „Guardian Devil”, znana polskiemu czytelnikowi z egmontowej edycji „Diabeł Stróż”, dzięki której Daredevil dostał swoją kolejną szansę. Swój renesans przeżył za sprawą twórcy kojarzonego głównie ze sceną niezależną, w którym Quesada dostrzegł wielki talent. Brian M. Bendis podczas swojej czteroletniej przygody z Mattem Murdockiem podniósł komiks superbohaterski na zupełnie inny poziom, podobnie jak wcześniej zrobili to Lee i Miller. Odwołując się do kryminalnej estetyki i konstrukcji nowoczesnych seriali nie bał się ożenić ślepego superherosa z Millą Donovan, wyjawić jego tożsamość całemu światu i posunąć się do kilku innych kontrowersyjnych posunięć. Matt wreszcie był tą postacią, którą pokochały rzeszy czytelników, a nie marną mieszanką Batmana i Spider-Mana. Dla wielu run Bendisa (#26 - #81) uchodzi za najlepszy w historii.

Godnymi kontynuatorami pracy BMB okazali się Ed Brubaker i Micheal Lark, którym udało utrzymać się wysoki poziom serii. Ich epoka zakończyła się jednak wraz z powrotem „Daredevila” do starej numeracji, koniecznym do świętowania jubileuszowego 500 zeszytu w październiku 2009 roku. Kolejny scenarzysta Andy Diggle zmienił całkowicie status quo niewidomego bohatera czyniąc go przywódcą Hand. Podążając jednak śladami swoich poprzedników zabrnął w ślepą uliczkę. Kontrowersyjny run Diggle`a prowadzący do crossoveru „Shadowland”, w którym opętanym przez demona Matt próbuje przejąć władzę w Nowym Jorku zostaje powstrzymany przez swoich przyjaciół i sojuszników nie spotkał się raczej z entuzjastycznym przyjęciem. Redaktorzy Marvela boleśnie przekonali się, że „Daredevil” nie jest dobrym materiałem na letni event. Po tych wydarzeniach bohater na krótko opuszcza pokład swojego on-going i rodzinne miasto, zostawiają Hell`s Kitchen pod opieką Black Panthera. Sam zalicza kolejne, któreś z kolei odrodzenie na łamach mini-serii „Reborn”.

Współczesny powrót do klasyki

Wreszcie, jego seria zostaje po raz trzeci zrelaunchowana i oddana na ręce Marka Waida, kolejnego znakomitego scenarzysty, i niemniej utalentowanego rysownika Paolo Riviery. Do tej pory ukazało się osiem zeszytów, które szturmem zdobyły serce krytyki. Wśród wielu noworocznych podsumowań wymienia się nowego „Daredevila” wśród najlepszych komiksów 2011 roku. Człowiek bez strachu powrócił do wysokiej formy, a przy okazji Waid pokazał, że jeszcze się nie skończył. Jego wersja nawiązuje nie do tradycji millerowsko-bendisowskiej, ale czerpie dużo z oryginału Stana Lee, pokazując znacznie jaśniejsze, bardziej superbohaterskie oblicze Matta Murdocka.

Daredevil, jako jeden z niewielu przebierańców miał szczęście do kilku naprawdę wybitnych scenarzystów, którym w jego serii udało się opowiedzieć wiele ważnych dla historii amerykańskiego komiksu i po prostu dobrych historii. W przeciwieństwie jednak do Batmana czy Spider-Mana, którym również poszczęściło się przecież w tym względzie, szefowie Marvela nigdy nie próbowali zrobić z Matta Murdocka maszynki do zarabiania pieniędzy na fanbojach, wokół której robi się dużo medialnego hype`u. Przynajmniej to może być jakąś rekompensatą za to, że w filmowej roli człowieka, nieznającego strachu obsadzono Bena Afflecka…

czwartek, 29 listopada 2012

#1187 - 28 Days Later: London Calling

Przepraszając za niedopatrzenie - autorem poniższego tekstu jest oczywiście Krzysztof Tymczyński. Pierwotnie został opublikowany na łamach serwisu Independent Comics, na którą przy tej okazji zapraszamy. Na Kolorowych prezentujemy jego nieco przeredagowaną wersję.

W 2002 roku na ekrany kin wszedł kolejny horror opowiadający o inwazji zombie. Wydawało się, że „28 Dni Później” będzie kolejnym, nastawionym na sukces konwencjonalnym filmidłem, ale obraz Danny`ego Boyle`a zaprzeczył tym przewidywaniom. Trzymający w napięciu film zaskoczył sporą świeżością w podejściu do tematu i niezłą grą aktorską. Film udał się na tyle, że doczekał się pięć lat później kontynuacji pod tytułem „28 Tygodni Później”. Nie doczekaliśmy się w nim powrotu trójki bohaterów znanych z końcówki pierwszego filmu, ale dostaliśmy kolejny niezły horror. Parę lat temu Boyle zapowiedział trzecią cześć, jednak od tego czasu sprawa ucichła (albo ja o tym nic nie wiem). Pustkę trzeba było jakoś zapełnić i przy pomocy wydawnictwa Boom! Studios udało się to zrobić.

I tak oto w maju 2009 roku na półkach sklepowych znalazł się pierwszy zeszyt serii nazywającej się po prostu „28 Days Later”, która w założeniu miała wypełniać przestrzeń pomiędzy jedynym, a drugim filmem. Nie było to jedna pierwsze podejście do tematu, ponieważ już dwa lata wcześniej niewielkie wydawnictwo Fox Atomic próbowało podobnego zabiegu. Jednak ich komiks nie odniósł spodziewanego sukcesu, więc Boom!, nota bene świetnie obeznane w materii przenoszenia filmów na karty komiksu, wiedziało, jakich błędów popełniać. Na stanowisku scenarzysty obsadzono Michael Alan Nelson, który zna się na swojej robocie, jak mało kto, będąc jednym z najbardziej eksploatowanych twórców w wydawnictwie.

Pierwszy tom zbiorczy serii zbiera pierwsze cztery i niemal od razu wrzuca nas w sam środek akcji. Oto bowiem jesteśmy świadkami samobójczej misji grupy reporterów, którzy postanawiają udać się do samego serca zainfekowanej Wielkiej Brytanii. By ich szanse wzrosły maksymalnie, z gryzipiórkami udaje się czarnoskóra Selena – jedna z ocalałych, bohaterka pierwszego filmu. To właśnie ona staje się główną bohaterką pisanej przez Nelsona opowieści.

Dla czytelnika tajemnicą pozostaje to, co działo się pomiędzy ostatnią sceną filmu, a pierwszy kadrem komiksu. To nutka tajemniczości dodaje uroku Selenie, ale postać przez pierwszą część zbioru pisana jest dość dziwnie. Zupełnie nie trafiły do mnie argumenty przemawiające za tym, by zgodziła się ona powrócić w zarażone tereny. Potem, gdy jej rola ogranicza się praktycznie do krzyczenia na wszystkich i wywijania maczetą, przypomina ona nieco bardziej swoją filmową wersję. Oprócz tego autor stara się nam nieco przybliżyć każdego spośród stworzonych przez siebie dziennikarzy, lecz nie mamy ani przez moment wątpliwości, że nie każde z nich doczeka szczęśliwego zakończenia własnego wątku.

„28 Days Later” na pierwszy rzut oka przypomina nieco „Żywe trupy” z wydawnictwa. Jednak gdy przyjrzymy się nieco bliżej obu pozycjom, zauważymy znaczące różnice. Owszem, Nelson nawet nie ukrywa, że bardziej lub mniej przypadkowo czerpie z podejścia Roberta Kirkmana do tematu zombiaków, ale przede wszystkim stara utrzymać się w komiksie specyficzny klimat znany z obu części filmu. W przeciwieństwie do wielkiego przeboju Image Comics większy naciska kładzie na akcje, co daje bardzo dobry efekt.

Cały zbiór „London Calling” narysowany został przez debiutującego Declana Shalvey’a. Trzeba przyznać, że świetnie wybrnął on z postawionego przed nim zadania. Jego rysunki są mroczne, ale jednocześnie bardzo dynamiczne i wyraziste. Najwyraźniej nie tylko ja tak uważam, ponieważ praca przy tej serii stała się dla Shalvey’a trampoliną do lepszych zleceń i obecnie jego prace możemy obserwować w komiksach z Marvela. Jednak najmocniej w pamięć zapadają świetne okładki autorstwa Tima Bradstreeta. Niemal każda z nich z powodzeniem mogła by zostać powieszona na ścianie w moim pokoju, jako osobny plakat.

Blisko jedna trzecia zbioru to dodatki. Nie ma w nich szukać jednak niczego ponad galerię okładek do poszczególnych zeszytów składających się na „London Calling” i krótkiego wstępu. Mimo to, zwłaszcza te pierwsze, mogą się podobać (a zwłaszcza stworzone przez Bradstreeta). Wśród ich autorów przewijają się ciekawe nazwiska, z Seanem Philipsem na czele.

Jeśli podobał się Wam film lub lubicie wszystko, co związane jest z zombiakami komiks nie powinien zawieść oczekiwań. Osobiście uważam, że jest to jeden z lepszych tytułów licencjonowanych, jakie miałem okazje przeczytać. Z drugiej strony jednak komiks nie oferuje nic ponad to i stanowi jedynie łącznik pomiędzy oboma filmami, więc ich znajomość jest niejako wymagana. Mimo wszystko polecam się zapoznać z tym komiksem i samemu przekonać się, czy nowe przygody Seleny warte są wydanych na nie pieniędzy. Według mnie jak najbardziej i „London Calling” otrzymuje ode mnie solidną czwórkę.

środa, 28 listopada 2012

#1186 - Oda do Laury

Przygotujcie się na sążnisty blok tekstu - Michał Ochnik napisał obszerny artykuł przybliżający postać X-23, jednej z najciekawszych kreacji w komiksowym mainstreamie. Postać Laury Kinney jest tyle nieznana szerszemu gronu czytelników, co warto przedstawienia. Tekst pierwotnie ukazał się na autorskiej stronie Michała, pod tym adresem.

W komiksowym mainstreamie za Oceanem kobiety bardzo często traktowane są jedynie, jako miły dla oka dodatek do historii. Scenarzyści, rysownicy i redaktorzy stereotypowo, czy wręcz seksistowsko traktują ich rolę, nie próbując ukryć nawet, że epatowanie erotyką podnosi sprzedaż. Zgoła inaczej sprawa ma się z X-23. Bohaterka, którą można w dwóch słowach skrzywdzić określeniem „klon Wolverine’a”, choć X w jak najbardziej dosłownym sensie jest klonem szponiastego X-Mana.

Ponieważ Laura Kinney, tak bowiem naprawdę nazywa się główna bohaterka, stała się dla mnie modelowym przykładem, jak wiele mogą dać mainstreamowi zarówno kobiece bohaterki, jak i kobiety-scenarzystki. Ale po kolei. Z góry ostrzegam przed delikatnymi spoilerami, ale zapewniam, że warto się na nie narazić, bo poniższa opowieść jest naprawdę pasjonująca.

X-23 przydryfowała do świata komiksów z kreskówki „X-Men: Evolution”. Nie jest to praktyka bardzo częsta, ale takie migracje zdarzają się, gdy na ekranie bohater radzi sobie na tyle dobrze, by z powodzeniem móc go zaadaptować do regularnego uniwersum. Historia tej postaci – w dużej mierze snuta przez ceniony duet Craig Kyle-Chris Yost – rozpoczyna się w laboratoriach organizacji Facility, będącej spadkobiercą niesławnego Weapon X. Jest ona w posiadaniu próbki DNA Logana i usiłuje – bez powodzenia – wykorzystać ją do nadania innym ludziom mocy regeneracji, jakimi charakteryzuje się członek X-Men. Przełom nastąpił dopiero po dołączeniu do kadry pracujących nad tym naukowców dr Sary Kinney, która uzgodniła, że najlepszą metodą na osiągnięcie oczekiwanych rezultatów będzie sklonowanie obiektu. Jako, iż odzyskany od Wolverine’a chromosom Y był uszkodzony, stworzenie męskiego klona było niewykonalne. Chromosom X był jednak nienaruszony…

Eksperyment się udał – dziewczynka oznaczona numerem kodowym X-23 (poprzednie dwadzieścia dwa obiekty nie przetrwały implementacji genów Logana) przejęła właściwą pierwowzorowi mutację, łącznie ze szponami (które zostały trochę inaczej rozmieszczone – po dwa w dłoniach i po jednym w stopach). W toku projektu Laura – jak nazwała X-23 jej „matka” – poddana została morderczemu treningowi, aby stać się idealną maszynę do zabijania. By zapewnić sobie całkowitą kontrolę nad poczynaniami X-23 stworzono specjalną substancję, na zapach której Laura reaguje wybuchem agresji. Dziewczynka oddelegowana była do skrytobójczych zadań, jakie zlecali Facility zbrodniarze pokroju Kingpina. Jej powierzchowność była doskonałym kamuflażem dla jej prawdziwej natury, więc odnosiła na tym polu sukcesy, przynosząc zysk swoim twórcom. Nie trwało to długo. Na wskutek machinacji niektórych członków Facility X-23 miała zostać zabita. Dzięki pomocy jej „matki” dziewczynce udało się uciec, nim do tego doszło, ale Laura zabija Sarę na wskutek kontaktu tej ostatniej z substancją wyzwalającą szał X-23. Dziewczyna w stanie bliskim katatonii ucieka z Facility. Można o tym poczytać w mini-serii „X-23: Innocence Lost”.

Klon Wloverine`a ląduje w Nowym Jorku, gdzie trafia pod „opiekę” sutenera Big Daddy’ego. Z tej matni wyrywa się dzięki pomocy grupy bezdomnych nowojorskich mutantów, do której dołącza na pewien czas. Te wydarzenia rozgrywają się na łamach „NYX” autorstwa Joe’go Quesady, którą bardzo lubię, choć generalnie oceniana jest jako średnia. Fakt, iż Laura po raz pierwszy w życiu trafia gdzieś, gdzie inni traktują ją po ludzku sprawił, że dziewczyna wyrywa się z otępienia i rusza na spotkanie z siostrą doktor Kinney, której córkę uratowała z rąk pedofila. „Ciocia” i „kuzynka” przygarniają ją pod swój dach. Sielanka nie trwa jednak zbyt długo, ponieważ w Facility przypominają sobie o X-23 i wysyłają za nią Kimurę, jedną ze swoich agentek. Sytuacja ponownie staje na krawędzi, tym razem jednak obywa się bez ofiar wśród bliskich Laury. Dziewczyna rozumie jednak, dlaczego nie może zostać w domu Debbie i Megan, ostatecznie trafiając więc tam, gdzie powinna – do Instytutu Xaviera Dla Uzdolnionej Młodzieży. To wszystko przeczytać można – i należy – w mini-serii „X-23: Target X”.

W szkole mutantka nie ma łatwo. Ciągle prześladują ją demony przeszłości, a jej pobyt w Instytucie przypada na okres po M Day, który zdziesiątkował populację mutantów. Homo sapiens superior stają się zagrożonym gatunkiem. Podczas „Messiah CompleX” Laura wcielona zostaje do oddziału X-Force, który miał uratować Hope Summers z rąk Marauders i Mr. Sinistra. W tajnym oddziale Logana pracuje aż do „Second Coming”. Dopiero wtedy, po raz pierwszy w życiu Laura nie musi walczyć, nie ma nad sobą bezdusznych naukowców, alfonsa ani Cyclopsa, który wykorzystywać ją będzie w ten czy inny sposób, jako narzędzie pozbawione wolnej woli. I tu dochodzimy do właściwej części tekstu.

Do tej pory Laura była w rękach mężczyzn – opisywaniem jej perypetii zajmowali się scenarzyści, którzy narządy płciowe mają na zewnątrz, nie zaś w środku. Wychodziło im to bardzo dobrze, bo zarówno Kyle, jak i Yost są znakomitymi scenarzystami, a Quesada… cóż, Quesada, podczas pisania „NYX” miał akurat zwyżkę formy. Jednak pierwsza regularna skupiająca się na postaci X-23 została napisana przez kobietę. Marjorie Liu to popularna pisarka urban fantasy i romansów paranormalnych oraz autorka skryptów komiksowych. W solowej serii o X-23 udało się wykreować postać zaskakująco złożoną, zarazem rozwijając te cechy charakteru bohaterki, które opisywali poprzedni scenarzyści, jak i dodając własne pomysły. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania – otrzymaliśmy historię nadzwyczaj oryginalną, inteligentną, nietuzinkową oraz zaskakująco odmienną od tego, do czego przyzwyczaił nas Marvel. Słowem - bardzo kobiecą. W swoim on-goingu Laura zostaje postawiona przed dylematem „co ja mam ze sobą właściwie zrobić?”. Wojna się skończyła, przyjaciele ze szkoły odwrócili się od niej, rozczarowani tym, że nie ufała im na tyle, by zdradzić im istnienie X-Force. Nie ma już miejsca, w którym mogłaby się odnaleźć maszyna do zabijania, jaką jest ciemnowłosa, małomówna nastolatka, toteż wyrusza w podróż mającą umożliwić jej – jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało – odnalezienie samą siebie.

Na szlaku nie jest sama. Towarzyszy jej Gambit, popularny onegdaj członek X-Man, na którego od dawna nikt nie miał pomysłu, przez co ta postać przez większość czasu robiła za tło. I to był fabularny strzał w dziesiątkę – obie postaci tworzą niesamowity duet, którego wzajemne relacje to istny majstersztyk. Remy LeBeau towarzyszy Laurze w podróży niezupełnie, jako mentor, nie jako obrońca (bo kto jak kto, ale Laura nie potrzebuje obrony), a raczej jako przyjaciel, opiekun, trochę nauczyciel – bo dziewczyna wiele musi się nauczyć o sobie, o innych, o tym, jaka naprawdę jest. O tym, co straciła i o tym, co ze zniszczonego dzieciństwa może jeszcze odzyskać. O tym, że – wbrew temu, co myślą i sądzą inni – nie jest maszyną, jest świadomą swoich postępków, czującą ludzką istotą. Zresztą, nie jest to relacja jednostronna, bo i sam Gambit w podróży zmuszony jest pod wpływem Laury zrewidować część swoich poglądów na życie. Ten nietypowy w komiksie superbohaterskim duet owocuje wieloma wspaniałymi scenami, choćby tą, w której Remy opowiada śpiącej Laurze o swojej ulubionej książce – jeszcze nigdy nie widziałem, by tak mało statycznych kadrów niosło ze sobą tak duży ładunek emocjonalny. To właśnie stanowi o wyjątkowości tej serii.

„X-23” – mimo charakterystycznego dla superhero dynamizmu – jest bardzo introspektywna, momentami ociera się nawet o metafizykę i nie jest to metafizyka w duchu „zabij demona, który siedzi ci w głowie”, a przynajmniej – nie tylko na takim poziomie. Laura nie ratuje świata, kolejne jej potyczki z demonami przeszłości (a niekiedy i demonami czasów obecnych) nakierowują ją raczej na deklarację niezależności, podejmowanie własnych decyzji, a nie wykonywanie poleceń innych. Gambit zawsze jej dopinguje i służy pomocą, jednak rozumie, jak ważne jest, by dziewczyna nauczyła się indywidualizmu. Dlatego też seria bardzo luźno trzyma się w ramach tego, co zwykliśmy nazywać kanonem amerykańskiego mainstreamu komiksowego. Ale to dobrze. Seria skończyła się na dwudziestym pierwszym numerze. Stało się to z powodu delikatnej korekty strategii marketingowej Marvela, która pociągnęła za sobą śmierć kilku całkiem ciekawych, lecz niedostatecznie dobrze sprzedających się serii – między innymi właśnie X-23.

Co jakiś czas komiksowy mainstream dopada kryzys. Popularność komiksów spadła, scenarzyści nie są w stanie zdobyć się na choćby minimum kreatywności, tłukąc bez przerwy te same motywy i wątki. Tonącej barce z trykociarzami na pomoc przyszli scenarzyści z Wysp Brytyjskich, którzy wprowadzili superhero w nową erę, odświeżając i reorganizując kanon. Dziś rynek jest w podobnej kropce – fani skarżą się, że ekranizacje przygód ich ulubionych bohaterów są lepsze fabularnie, niż obecne komiksy. Trudno się z nimi nie zgodzić – od jakiejś dekady komiksy krążą od jednego „epickiego, zmieniającego wszystko eventu” do drugiego, co powoduje zrozumiały przesyt. Kryzys, zamiast ograniczyć liczbę wydawanych serii na rzecz ich jakości przyniósł trend odwrotny – rynek jest zalewany komiksami jakości, delikatnie rzecz biorąc, wątpliwej. Co mogłoby tym razem podźwignąć rynek z marazmu? Może kobiety?

Kobiety to raczej niewielka grupa nabywcza tradycyjnych komiksów superbohaterskich. A szkoda, bo może im więcej kobiet czytałoby komiksy, tym więcej kobiecych scenarzystek pisałoby regularne serie superbohaterskie, a to zrobiłoby dobrze całemu rynkowi. Jeśli już jakaś kobieta chwyta za scenopisarskie pióro, to raczej w ramach projektu raczej ambitniejszego, niż rozrywkowy komiks o ludziach w pelerynach noszących majtki na wierzchu. I tu mi zaczyna świtać, że jakiś komiksowy parytet mógłby okazać się zbawienny, ale rozumiem, że wygłaszanie takich opinii może się skończyć linczem, toteż skończę w tym miejscu. A komiksy o X-23 polecam wszystkim.

wtorek, 27 listopada 2012

#1185 - Komix-Express 163

Kultura Gniewu ciągle w ofensywie. W zapowiedziach warszawskiego wydawcy pojawiły się dwie nowe pozycje - "Kroniki jerozolimskie" autorstwa Guya Delisle'a oraz "Dzień zmarłych" (to na razie tytuł roboczy) stworzony przez Rutu Modan. Jak sam tytuł wskazuje nowy travelog Delislea traktuje o jego rocznym pobycie w Ziemi Świętej. "Jerusalem: Chronicles from the Holy City" na rynku francuskim ukazał się w 2011 roku (za sprawą wydwanictwa Delcourt), a w kwietniu 2012 miał swoją premierę w Stanach (za sprawą Drawn and Quarterly). Liczący sobie 320 stron album będzie już czwartym albumem Delisle`a wydanym w naszym kraju - po "Phenianie" (który czeka na swój dodruk), "Kronikach birmańskich" i "Luisie na plaży". Jeśli zaś chodzi o komiks Modan to nie wydedukowałem o jaką pozycję może chodzić. Izraelka w swojej bibliografii oprócz "Exit Wounds" ma jeszcze trzy inne albumy komiksowe - "Jamilti and Other Stories" z 2007 roku, zbierające siedem krótkich nowelek komiksowych, "The Murder of the Terminal Patient", czyli zbiorcze wydanie serialu komiksowego przygotowanego dla "New York Times Magazine" oraz "Mixed Emotions" zbierające prace z bloga na "NY Times". Wielkim znawcą twórczości Modan nie jestem, ale nic mi z tego grona do "Dnia zmarłych" nijak nie pasuje...

Zza Oceanu - Marvel wreszcie zapowiedział "Age of Ultron". Pogłoski o wielki evencie z jednym z największych i najważniejszych villainów Avengers w roli głównej pojawiały się już od ponad dwóch lat, a pierwsze ślady tej epickiej historii można znaleźć w komiksach z 2007 roku i wreszcie wiemy więcej. Dziesięć zeszytów (i pewnie mrowie tie-inów - przynajmniej siedem sztuk), epilog, start w marcu, a finał w lipcu. Brian M. Bendis odpowiedzialny za scenariusz, a Bryan Hitch (pierwsze pięć zeszytów), Carlos Pacheco i Brandon Peterson (reszta) - za rysunki. Bendis obiecuje, że historia będzie bardzo zwarta - jej konstrukcja będzie przypominać "House of M" albo "Infinity Gauntlet". Nie jest żadną tajemnicą, że Ultronowi uda się zdobyć władze nad naszą planetą, a jednym z najważniejszych wątków tej historii ma być jego związek ze swoim "ojcem", czyli Hankiem Pymem. On, oraz Vision i prawdopodobnie Wasp i Iron-Man będą odgrywali główne roli w tej historii. Swoje pięć minut dostanie również Moon Knight. Podobno zakończenie "Age of Ultron" jest wielką tajemnicą Domu Pomysłów - zaledwie kilka osób wie, co znajdzie się na ostatnich kadrach i jak wielki wpływ będzie miało na kształt Ziemi 616.

To będzie smutny dzień. Najdłużej wydany tytuł z logiem Vertigo na okładce kończy swój żywot. Wraz z jubileuszowym, 300-tnym numerem "Hellblazer" zostanie skasowany i zastąpiony nowym on-goingiem, którego akcja będzie umiejscowiona w nowym uniwersum DC. John Constantine dołączył do DCnU jeszcze podczas "Brightest Day" i do tej pory udawało mu się funkcjonować w dwóch wcieleniach - teraz z jednego będzie musiał zrezygnować. Szkoda, że w taki sposób "ginie" ikona amerykańskiego komiksu - nie wierzę, że w świecie zamieszkałym przez Batmana i Supermana zobaczymy starego dobrego Constantine`a. Nie przekonuje mnie scenarzysta nowej serii, Roberto Venditti, zapewniający że w jego komiksie pojawi się ta sama postać, którą pokochałem. Co więcej - DC Comics rezygnuje z szyldu "Hellblazer" na rzecz prostszego tytułu - "Constantine". Mówię się, że szykowany jest grunt pod nową ekranizajce jego przygód i trzeba odpowiednio rozpromować nieco zapomnianą przez kinomanów i czytelników markę. Start nowej serii zaplanowano na luty 2013 roku.

Centrala informuje - premiera "Dzikich" Lucie Lomovej będzie miała miejsce 27 listopada w warszawskim klubie Bazar (przy ulicy Okrzei 26). To będzie prawdziwie czeski wtorek - Michał Słomka z wydawnictwa opowie o czeskim komiksie, artystka komiksowa Beata Sosnowska pokaże proces powstawania komiksu - narysuje go przed Waszymi oczami. A sam komiks to opowieść biograficzna oparta na autentycznych wydarzeniach, które przedstawił w swoich zapiskach młody czeski podróżnik i botanik Alberto Vojtěch Frič. Zimą 1908 roku przywozi on z Paragwaju do Europy indianina Czerwiusza, którego plemię dziesiątkuje nieznana choroba. Lomova stworzyła ujmującą historię o spotkaniu dwóch ludzi z zupełnie innych światów i kultur. "Dzicy" zostali docenieni na festiwalu Komiksfest 2011 (najlepszy czeski komiks 2011, najlepszy scenariusz 2011) i uzyskali nominację do Prix Artemisia 2012.

Taurus Media przejmuje od Egmontu dwie serie europejskie. Ze "Skorpiona" i "Mureny" największy polski edytor komiksowy zrezygnował z powodu kiepskich wyników sprzedaży. Przygodowa seria spod znaku płaszcza i szpady autorstwa Stephena Desberga (scenariusz) i Enrico Mariniego (rysunki) została przerwana na tomie piątym (a de facto szóstym, bo ostatnia publikacja zbierała dwa oryginalne epizody) a historyczna opowieść z dziejów starożytnego Rzymu pióra Jeana Dufaux i ołówka Philippe`a Delaby`ego dobiła jedynie czwartego tomu, który ukazał się dość dawno temu, bo w 2003 roku. Kolejny album "Mureny", czyli "Czarna bogini" ukaże się w lutym 2013 roku, natomiast nowy "Skorpion" - w styczniu. Z komiksu Desberga i Mariniego cieszę się mniej, bo to dość konwencjonalna opowiastka przygodowa, natomiast "Murena" to kawał solidnej lektury, nieco w stylu serialowego "Rzymu" albo literackich osiągnięć Roberta Graves`a. Obyczajowo-historyczna opowieść na wysokim poziomie.

Tomasz Biniek jest o krok od skończenia drugiej części komiksu "Hard". Tego samego, który stał się bohaterem najsławniejszej wideorecenzji w historii polskiego komiksowa (do zobaczenia tutaj), sfilmowanej w pewnym przedziale pociągu wracającego z MFK (wtedy jeszcze bez iG) w 2008 roku. Artysta nad kontynuacją swojego "hitu" pracował aż cztery lata - tak długo, że niektóre plansze zdążyły się zestarzeć i trzeba je rysować od nowa. Choć do końca liczącego sobie 75 stron komiksu została jeszcze do narysowania tylko jedna, Biniek zapowiedział, że chce przejrzeć całość i zrobić odpowiednie poprawki. Została jeszcze okładka, dymki i teksty - co wydłuży prace nad komiksem do nieustalonego jeszcze terminu w 2013 roku, kiedy "Hard 2" ma trafić wreszcie na sklepowe półki.

Marzena Sowa wraca do kraju swojego dzieciństwa - autorka "Marzi" i "Dzieci i ludzi" będzie bohaterką trzech spotkań w grudniu. Najpierw odwiedzi Poznań, 10 grudnia. Spotkanie odbędzie się na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, w Collegium Novum, sala C2, przy Al. Niepodległości 4. Dzień później, czyli 11 grudnia trafi do Warszawy, ale jeszcze nie wiadomo gdzie dokładnie, a na koniec zawita do Krakowa. 13 grudnia zjawi się przy ulicy Rajskiej 12 w Małopolskim Ogrodzie Sztuk, prawdopodobnie w ramach spotkań Małopolskiego Studia Komiksu.

czwartek, 22 listopada 2012

#1184 - Haunt vol.1

Poniższy tekst pierwotnie został opublikowany na łamach serwisu Independent Comics, na którą przy tej okazji zapraszamy. Na Kolorowych prezentujemy jego mocno przeredagowaną wersję. Autorem recenzji jest Krzysztof Tymczyński.

Robert Kirkman, Todd McFarlane, Ryan Ottley, Greg Capullo – taki zestaw twórców powinien zagwarantować sukces każdemu komiksowemu projektowi. Dlaczego więc "Haunt" okazało się tak wielkim niepowodzeniem, niegodnym czytelniczego zainteresowania? No cóż, powód jest bardzo prozaiczny.


Głównymi bohaterami serii "Haunt" są ojciec Daniel Kilgore oraz jego brat, Kurt. Obaj są tak daleko od pojęcia "przykładnych obywateli", jak tylko to możliwe. Daniel regularnie pali, pije i odwiedza domy publiczne. I to bynajmniej nie po to, by nawracać pracujące tam panienki. Jego brat z kolei zamieszany jest w podejrzane interesy. Gdy Kurt zginie, nie dostawszy rozgrzeszenia od swojego brata, wraca na ziemski padół, jako duch i nawiedza Daniela. Wkrótce, na wskutek pewnej intrygi, Daniel i duch Kurta muszą się połączyć. Tak właśnie narodzi się Haunt – nowy superbohater w mieście, który bynajmniej nie planował przyjąć tego, na co skazał go los. Typowe, prawda?

Już nieraz przerabialiśmy scenariusz, w którym obowiązki superbohaterskie spadają na osobę, zupełnie się do tego nie nadającą. "Haunt" również realizuje tym schemat i w niczym nie zaskakuje. To, co naprawdę potrafi zadziwić, to fakt, że twórcy wierzyli, że w ten sposób mogą odnieść sukces. Już pierwszy rzut oka na edycję zbierającą pierwsze pięć zeszytów serii, pozwala zauważyć, że "Haunt" stanowi pokłon dla typowego stylu starego Image. I tak oto naszym oczom ukazują się niemal wyłącznie twardzi, wyglądający jak góra mięśni mężczyźni oraz niemożliwie seksowne kobiety, z atrybutami przeczącymi prawom grawitacji. Sama postać Haunta na pierwszy rzut oka przywołuje nieprzypadkowe skojarzenia z Venomem i ze Spawnem. Notoryczne opóźnienia, doprowadzające do szewskiej pasji czytelników, dobry scenarzysta piszący straszliwą papkę i zaskakująco wysoka sprzedaż – to kolejne analogie z tym, co było najgorsze w amerykańskich komiksach w latach dziewięćdziesiątych.

Roberta Kirkmana można kochać i wielbić po wsze czasy za takie tytuły jak "Invincible" czy "The Walking Dead". Ale znajdą się też tacy, którzy nigdy nie zapomną mu sieczki, jaką zafundował czytelnikom marvelowskiego "Ultimate X-Men". Czy "Haunt" przysporzy Kirkmanowi nowych fanów? Wszystko wskazuje na to, że bynajmniej mu nie zaszkodzi. Przeglądając zagraniczne fora i strony tematyczne nie zauważyłem, by komuś przeszkadzała wtórność, kopiowanie ogranych pomysłów, brak zajmującej fabuły czy wreszcie rysunki, które mogą przejść do historii jako najgorsze prace w karierze znakomitych przecież grafików. Amerykanom przypadło do gustu wszystko to, co mnie się nie podobało.

Skoro już wspomniałem o oprawie wizualnej – naprawdę ciężko uwierzyć w to, że Ryan Ottley narysował wszystkie plansze, które możemy podziwiać w pierwszym wydaniu zbiorczym serii "Haunt". Artysta, który niemal czarował na łamach "Invincible" i wypracował swój własny, rozpoznawalny z daleka styl, tu musiał diametralnie go zmienić. Przy tworzeniu poszczególnych plansz Ottley dzielił się pracą z Gregiem Capullo. Na początku nie do końca rozróżniłem który z nich odpowiadał za sam proces rysowania. Efekt ten trwał raptem przez kilka pierwszych stron, ale z pewnością nie zrobił na mnie dobrego wrażenia.

W zasadzie od samego początku tej recenzji narzekam na "Haunt" vol. 1. Czas jednak wspomnieć o jedynym plusie, jaki udało mi się odnaleźć w tym komiksie – nie da się obok niego przejść obojętnie. Fani starego Image po lekturze na pewno będą usatysfakcjonowani, reszta – niekoniecznie. Ale nawet część z nich sięgnie do kolejnych wydań zbiorczych, chociażby z czystej ciekawości. Bo ten komiks ma to coś, co sprawia, że ciężko jest się z nim jednoznacznie rozstać i zapomnieć.

Teraz wypadałoby wspomnieć o materiałach dodatkowych, które znalazły się w albumie – problem jest taki, że takowych nie umieszczono wcale. Nie znajdziecie w nim nawet wszystkich okładek do poszczególnych zeszytów, co uważam za skandal. Ten fakt rekompensuje nieco to, że wydanie zbiorcze kosztuje zaledwie dziesięć dolarów, co w dzisiejszych czasach jest ceną bardzo atrakcyjną.

Nie mogę polecić komiksu "Haunt" vol.1, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie jest to pozycja dobra. Ale cóż z tego, skoro i tak się dobrze sprzeda? Magia Kirkmana i innych „wielkich nazwisk” znów zadziałała. Ja tymczasem wystawiam dwóję z plusem.

#1183 - Komix-Express 162

"Uncanny X-Men" nie zginie. Restartem najbardziej zasłużonego dla mutantów miesięcznika zajmie się kręcący x-światem Brian M. Bendis. W pracy nad nową-starą serią pomoże mu Chris Bachalo, odchodzący z "Wolverine and the X-Men". Ilustracja promocyjna wskazuje, że tytuł skupi się na poczynaniach Cyclopsa, Magneto, Magik i Emmy Frost, którzy wciąż wierzą, że ich sprawa nie jest przegrana. Wyjęci spod prawa, ścigania zarówno przez swoich dotychczasowych przyjaciół, jak i wrogów, werbują do swojej "rewolucji" młodych ludzi z uaktywniającym się genem X. Po tym, co zobaczyłem na ostatniej stronie "All New X-Men", która wyciekła (w sposób zapewne przez Dom Pomysłów kontrolowany) jestem pełen obaw co do podejścia Bendisa do spraw mutantów. Nie wygląda to dobrze. Zresztą, scenarzysta chce pójść w ślady Granta Morrisona i przeprowadzić kolejną rewolucję w życiu Scotta Summersa - czyżby to oznaczało koniec związku z Jean Grey? "Romans jest skończony" - mówi Bendis w wywiadzie na oficjalnej stronie Marvela. "Będzie im bardzo trudno wrócić do siebie, po tym co wydarzyło się na kartach "Avengers Vs. X-Men". Rzeczy zostały powiedziane, moce skradzione i jak odkryjemy w pierwszym numerach "UXM" pewne rzeczy, które się pomiędzy nimi wydarzyły, nie mogą zostać cofnięte". Już pojawiają się zakłady czy Bendis zdecyduje się na miłosny trójką Scott młodszy-Scott starszy-nieletnia Jean Grey. I kto z nich będzie na górze. Nowe wcielenie "Uncanny X-Men" zadebiutuje w lutym przyszłego roku.

To jeszcze nie koniec zapowiedzi w ramach Marvel NOW! Paul Cornell odchodzi z DC Comics (i zostawia bardzo fajną serię "Demon Knights") i przenosi się do Marvela. W Domu Pomysłów wraz ze swoim rodakiem, Alanem Davisem dostanie prawdopodobnie kolejny on-going z Wolverinem. Teaser "Snikt!" wskazuje raczej na Logana, choć może okazać się, że bohaterką nowego on-going zostanie X-23 (odgrywającą podobno wiodącą rolę w "Avengers Arena") lub Daken (obecnie pełniący funkcję przywódcy własnego Brotherhood of Evil Mutants). Start nowej serii zaplanowano na marzec, a jak już przy Rosomaku jesteśmy - już wkrótce na łamach "Wolverine and the X-Men" ma pojawić się Dog, znany z kart wydanego w Polsce przez Mandragorę "Originu". Brat Logana, który mignął w kilku numerach, ma stać się prominentnym villainem w serii Jasona Aarona.

Kultura Gniewu chce zakończyć mocny akcentem rok 2012. W zapowiedziach wydawnictwa pojawiły się trzy pozycje, który premiera planowana jest na grudzień. W skład świątecznego pakietu wejdą dwie pozycje polskie i jedna zagraniczna. Długo oczekiwani "Rycerze świętego Wita" czyli "Epileptic" z angielskiego Davida B. będą kosztować 119,90 zł i liczyć 392 strony. "Człowiek Paroovka. Gorące głowy" Marka Lachowicza i Tomasza Kuczmy to 52 strony/29,90 złotych, a pojawiający się niespodziewanie "Niedźwiedź, kot i królik" Michała i Marii Rostockich - 70 stron/69,90 złotych. Tyle suchych liczb, przyjrzyjmy się opisom poszczególnych komiksów:

Opus magnum Davida B., uważanego za jednego z najważniejszych i najoryginalniejszych europejskich twórców komiksu. Ta tworzona przez siedem lat autobiograficzna historia o zmaganiach rodziny z epilepsją brata autora, podobnie jak "Maus" Arta Spiegelmana, uznana została za arcydzieło nie tylko komiksowe, a swemu twórcy przyniosła liczne wyróżnienia na całym świecie, w tym laury za scenariusz na festiwalu w Angoulême oraz prestiżową amerykańską nagrodę Ignatz.

David B. urodził się w małym miasteczku w pobliżu Orleanu we Francji. Jego dzieciństwo upływało na beztroskich zabawach z dzieciakami z sąsiedztwa oraz starszym bratem, Jean-Christophe’em, z którym wspólnie dokuczali młodszej siostrze – Florence. Ich świat drastycznie się zmienia, gdy w wieku 11 lat Jean-Christophe dostaje pierwszego ataku padaczki. Poszukiwaniom leku na tę chorobę cała rodzina poświęci się całkowicie. Pomocy szukali będą u lekarzy, szamanów, znachorów, tajemniczych guru i w makrobiotycznych komunach.

David B., opowiadając o swojej rodzinie, zabiera czytelnika w niezwykłą podróż po Francji lat 60. i 70., ale też do głowy przyszłego wizjonera komiksu. Autor "Rycerzy świętego Wita" z niezwykłą szczerością dzieli się swoimi wspomnieniami z tamtego czasu, gdy jedyną ucieczką przed koszmarem, który spotkał jego ukochanego brata, była wyprawa w świat dziecięcej wyobraźni. Jest on zaludniony przez niezwykłe stworzenia, samurajów i wojowników, którzy jako jedyni mogą wygrać wielką bitwę z wyniszczającą chorobą. Oszałamiające wizualnie dzieło Davida B. ukazało się pierwotnie we Francji w sześciu częściach. Polska edycja zbiera je wszystkie w jeden tom.

Człowiek Parówka, Grand Banda i Gang Wąsaczy ponownie w jednym albumie! Najsłynniejsi bohaterowie z uniwersum stworzonego przez Marka Lachowicza (i poko­loro­wanego przez Tomka Kuczmę) wracają w najbardziej epickiej przygodzie od czasu wprowadzenia podwyżki biletów ZKM!

"Gorące głowy", w przeciwieństwie do albumów "Człowiek Paroovka vs. Grand Banda" i "Dorysuj mu wąsy", to już nie tylko zbiór krótkich komiksowych opowieści. Tym razem łączą się one w jedną historię pełną hitchcockowskiego suspensu, zaskakujących zwrotów akcji, humoru oraz pojedynków z superłotrami! Wśród adwersarzy Parówki znajdą się m.in. Liga Pogromców Robotów, magister Szczut czy Człowiek Żelazko. By zwycięsko wyjść z opresji, nasz bohater nie tylko będzie musiał odkryć, kto na barze "Bara" zostawił napis "zabójcy parówek!!!", ale także stanąć pewnej nocy na dachu magla i poznać sekret trójwymiaru!

Niedźwiedź, kot i królik wyruszają w podróż przez niezwykły, tajemniczy las. Z jednej strony kuszący obietnicą przygody, z drugiej budzący niepokój. Co czeka na nich za następnym drzewem? Nie wiemy, gdzie zwierzęcy bohaterowie zmierzają, ani co jest celem ich podróży. Ale zachowują się, jakby była to najważniejsza wyprawa w ich życiu. Taka, która zadecyduje o ich przyszłych losach. Stopniowo odkrywamy ich skomplikowane osobowości i grę, jaką między sobą prowadzą. Jeden jest despotą, drugi krętaczem, a trzeci uśmiecha się tylko, zaglądając do butelki. Ale czy tak będzie też na końcu ich wyprawy.Niezwykły, malarski komiks Marii i Michała Rostockich to bajka, jaką Ezop mógłby opowie­dzieć współczesnym dorosłym. Z morałem, który dla każdego może być inny.

"Niedźwiedź, kot i królik" wydany został w koprodukcji polskiego wydawnictwa kultura gniewu i francuskiego Éditions Michel Lagarde. Ukaże się jednocześnie w Polsce i Francji.

Do sieci trafił 72. numer magazynu Kazet. Tym razem jego temat przewodni poświęcony jest restartowi DC Comics, znanemu szerzej jako „New 52”. Obok tekstu Łukasza Chmielewskiegoo przybliżającego to wydarzenie, w numerze znajduje się szereg recenzji najnowszych historii superbohaterskich z wydawnictwa DC, w tym obszerne omówienia komiksów Scotta Snydera oraz Paula Cornella. Nie braknie również innych ciekawych tekstów - wywiadu z Dave’em McKeanem, niedawnym gościem tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, wnikliwego spojrzenia na komiks „Marvelman”, w którym palce maczali między innymi Alana Moore’a i Neila Gaimana, tekstu o „Asterios Polyp” Davida Mazzuchelliego, wprowadzenie do mang shōjo, recenzji książki analizującej „The Invisibles” Granta Morrisona oraz obszernego omówienie najnowszego filmu o Asteriksie. Ponadto Mateusz R. Orzech wprowadza przybliża postać Spidera, pulpowego dziadka Batmana, a Maciej Wycinek drobiazgowo rozprawia się z cywilnymi obliczami superbohaterów Marvela.

Jest to również ostatni numer, w którym obowiązki redaktora naczelnego pełni Michał Chudoliński, który został zastąpiony przez Patrycję Janiszewską. Jak sama pisze o tym wydarzeniu (zachowałem oryginalną pisownię):

Nie jestem znana w środowisku komiksowym. Przeprowadziłam jednak badania teoretyczne nad komiksem internetowym i opowiedziałam o tym zjawisku w trakcie Sympozjum Komiksologicznego w Łodzi w 2011 roku. Informacje na ten temat zawarłam w pracy licencjackiej. W pracy magisterskiej zaś będę porównywać czytelników komiksów internetowych i komiksów tradycyjnych. Ukończyłam studia dziennikarskie i obecnie studiuję socjologię.
Pod moją opieką KaZet w dalszym ciągu będzie ukazywał się jako dwumiesięcznik i nie zmieni swojej formy. W planach na przyszły rok mam odświeżenie strony oraz omówienie w poszczególnych numerach zagadnień takich jak: zakazany komiks, miasto w komiksie, wojna w komiksie, komiksy pulpowe a także przybliżenie postaci Flasha, X-menów i Krzysztofa, Gawronkiewicza. Dodam również dwa nowe działy z gadżetami dla geeków oraz z cosplay'em. Poza tym chciałabym, żeby w KaZecie było więcej artykułów o mangach i webkomiksach.


Centrala z początkiem listopada wzięła polski komiks kobiecy w trasę. Anglojęzyczny projekt prezentujący dorobek damskiej sztuki obrazkowej zatytułowany "Double Portrait - Polish Female Comics" do tej pory zawitał w austriackim Linzu i litewskim Kownie. W każdym z tych miast zaprezentowano wystawę, na którą składa się 20 autobiograficznych komiksów autorstwa polskich rysowniczek. Ekspozycji towarzyszyły jednodniowe warsztaty prowadzone przez Marię Inez Gul oraz Beatę Sosnowską. Kolejnymi przystankami na trasie będą łotewska Ryga i węgierski Budapeszt. A nie dalej jak wczoraj, w Krakowie odbył się wernisaż wystawy "Double Portrait". Ci, którzy nie wybierają się za granice mogą w mieście królów polskich zobaczyć owe prace. Ekspozycję będzie można oglądać do 5 grudnia 2012 roku. Zapraszamy do Galerii Łącznik zlokalizowanej na Placu Matejki 4/12. Będzie to również świetna okazja, aby kupić album "Double Portrait - Polish Female Comics" w specjalnej cenie. Takiej, którą są w stanie przygotować tylko poznaniacy dla (skąpych, jak sądzę) krakusów!!! Tutaj możecie znaleźć fotorelację, a na Alei naprawdę dużo przykładowych plansz.

Jak podaje komiksowy oddział Poltera w każdy grudniowy czwartek na antenie Ale Kino+ komiksiarze będą mogli wygodnie rozsiąść się w fotelach i rozkoszować filmowymi obrazami będącymi adaptacjami lub interpretacjami komiksowymi. W ramach cyklu "Kino mówi komiks" będzie można obejrzeć następujący filmy:

"Człowiek ciemności" reż Sam Raimi - czwartek 06 grudnia, godz. 20:10
"Sin City – Miasto grzechu" reż. Frank Miller, Robert Rodriguez, Quentin Tarantino - czwartek 13 grudnia, godz. 20:10
"Tatsumi" reż Eric Khoo - czwartek 20 grudnia, godz. 20:10


Przed premierą każdego z filmów emitowane będą rozmowy o związkach filmu i komiksu z zaproszonymi gośćmi i ekspertami. Prowadzenie: Manuela Gretkowska, Max Cegielski, Bartek Żurawiecki.

Skandal! Szok! Niedowierzanie! Kolejna afera wstrząsa środowiskiem komiksowym! Tym razem nie idzie o klnącego Chopina, ale o całujących się kibiców Motoru Lublina, żydów i cyganów (tudzież Żydów i Romów). Z artystyczną pomocą Dominika Szcześniaka i Macieja Pałki lubelski ZTM we współpracy z Pracownią Sztuki Zaangażowanej Społecznie, działająca przy miejskim Centrum Kultury przygotował serię specjalnych biletów komunikacji miejskiej. Mające promować pozytywny obraz stadionowego kibicowania bilety zostały oprotestowane przez kibiców i władze Motoru Lublin. Bo zamiast pokazywać fanów piłki nożnej w pozytywny świetle miały posługiwać się "stereotypami i półprawdami, szkodzącymi wizerunkowi środowiska piłkarskiego" - jak można przeczytać w oświadczeniu rady nadzorczej klubu. Swoje racje przedstawiają również kibice, którzy uważają, że ten artystycznie nieudany projekt jest prowokacją wymierzoną w ich środowisko. "W kraju i w mieście, gdzie zdecydowana większość społeczeństwa należy do Kościoła Katolickiego, propagowanie na siłę wizerunku homoseksualistów, dodatkowo (o zgrozo!) graficzne identyfikowanie ich z Kibicami najbardziej zasłużonego klubu piłkarskiego w Lublinie woła o pomstę!" - jak można przeczytać na jednym z forów. Jeden z autorów projektu, Maciej Pałka, na łamach Komiksomania (w swoim tekście Tomasz Pstrągowski dokładnie opisuje całe zajście) zapewnia, że nie chciano nikogo urazić. "Nie zależało nam na kontrowersjach. Wykorzystaliśmy piłkę nożną, gdyż kochają ją niemal wszyscy Polacy, jest naszym narodowym sportem". Wobec takiej reakcji Lublin wycofał się z biletowego pomysłu. 2,5 milionowy nakład biletów, który kosztował Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego tylko 1,4 tysiąca zł nie zostanie wprowadzony do dystrybucji. Ale kibicom to nie wystarczy - na 23 listopada zapowiedzieli demonstrację...

piątek, 16 listopada 2012

#1182 - Potwór z Bagien: Święto Wiosny (#34)

Tak naprawdę to chciałem napisać recenzję drugiego tomu "Sagi o Potworze z Bagien" pod tytułem "Miłość i Śmierć", lecz zdałem sobie sprawę z tego, że wiele kwestii, które chciałbym poruszyć zawarł w recenzji pierwszego tomu Marcin Zembrzuski. Nie chcąc powielać spostrzeżeń zdecydowałem na analizę zeszytu numer 34, który to zamyka zbiorczy drugi tom. Według mnie zeszyt ten zdominował cały ten album.

Kolejny raz przenosimy się w czasie, a DeLorean zabiera nas równy rok przed szokiem wywołanym "Strażnikami" i millerowskim Batmanem. Fani komiksów co prawda śnią po nocach o rewolucji, ale nie na tyle mocno, żeby wyobrazić sobie gaimanów i ennisów. Cenzura nadal mocno trzyma łapy na komiksowym medium, tylko młode undergroudowe wydawnictwa czasem pozwolą sobie wydać coś mocniejszego. Wielka dwójka powoli zaczyna zmieniać swoje podejście do opowiadania historii, ale nadal robi to małymi kroczkami. Zatrudnienie Alana Moore'a na stanowisko scenarzysty "Swamp Thinga" okaże się pierwszym większym krokiem do rewolucje w obrębie medium.

I to jakim krokiem! Nie wiem jak to możliwe, że szefostwo DC Comics pozwoliło Brytyjczykowi stworzyć zeszyt w całości poświęcony stosunkowi seksualnemu rośliny z człowiekiem. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Alec Holland nie jest już istotą ludzką, jest roślinnym monstrum zachowującym resztkę swojego człowieczeństwa. Akt miłości między nim, a Abby przedstawiony przez Moore'a może nie jest seksem w sferze cielesnej, ale w zmysłowej - na pewno. A sposób przedstawienia tego zbliżenia myślę jest w stanie onieśmielić nie jednego surrealistycznego artystę.

Swamp Thing aby przypieczętować miłość do Abby postanawia poczęstować ją bulwą wyrastającą z jego ciała. Chce jej udowodnić, że mimo tego, że nie będzie jej w stanie dać ludzkiego zbliżenia może ofiarować jej miłość na zupełnie innej płaszczyźnie. Nie wiem, co na to cenzura, ale dla mnie to najczystsza forma propagująca używki halucynogenne pochodzenia roślinnego. Wizję, które przyjdzie nam zobaczyć oczami Abby wyglądają jak jazda po kwasie albo innym ciekawym specyfiku. Fantasmagoryczne obrazy perfekcyjnie przedstawione przez Stephena Bissette'a to podróż po najciemniejszych i najjaśniejszych stronach fauny i flory. Widać, że rysownik przez całe dwa albumu ostrożnie dawkował swój styl, żeby nie kontrastować z fabułą lecz w tym zeszycie puszcza wodze talentu i pozwala sobie na niesamowity wybuch formy. Bissette kradnie wszystko, co najlepsze z plakatów w stylu Psychodelic Art. Tworzy od groma spirali i kalejdoskopowych wzorów, które mają na celu zilustrować zaburzenia wzroku występujące przy halucynacji. Z hiperdokładnością skupia się na detalach. Co najlepsze - wykorzystuje także motyw Horror Vacui, to znaczy w całości zagospodarowuje kadry nie pozostawiający pustego tła. Całość jego prac doskonale pokolorowała Tatjana Wood i bez jej pomocy psychodeliczny wygląd całego komiksu byłby uboższy. Kolorystka wykorzystuje od groma róży, pomarańczy, błękitów i czerwieni. Wszystkie jasne barwy zestawia z ciemnymi kolorami dokładnie tak, jak robił to na swoich pracach, chociażby genialny Mati Klarwein (twórca bodajże najlepszych muzycznych okładek - "Bitches Brew" Milesa Davisa i "Abraxas" Santany).

Rysunkom oczywiście wtóruje tekst Alana Moore'a. Sam autor (cytując wstęp do albumu napisany przez Neila Gaimana) "napisał, że był to w zasadzie poemat prozą: halucynogenne spełnienie pomiędzy ponad dwumetrową bryłą roślinności i imigrantką z Bałkanów". Faktycznie, twórca "Strażników" doskonale wypełnił kadry komiksową poezją, nie ocierając się przy tym o kicz i banalność. Narracja Abby po jej erotyczno-roślinnych wizjach jeszcze bardziej pogłębia psychodeliczność tego zeszytu. Myślę, że tym tekstem nie pogardziłby sam Allen Ginsberg. Nie możemy też zapomnieć o tytule tego epizodu - "Święto Wiosny". Widać, że Moore bardzo lubi balet Strawińskiego, bo w "Zagubionych Dziewczętach" z niego również korzysta. To może taki paradoks, że Strawiński 70 lat wcześniej stwarza coś, co w zupełności ma zrewolucjonizować współczesną muzykę i taniec, dokładnie tak, jak w kilka dekad później dzieła Brytyjczyka odmieniają świat kolorowych zeszytów. Oczywiście, nawiązanie do Strawińskiego jest tutaj bardzo proste, w końcu Święto Wiosny opowiada o rytuale zjednoczenia ludzi z naturą.

34 zeszyt "Potwora z Bagień" to jeden z moich ulubionych komiksów. Przecierający szlaki do postrzegania komiksu, jako dzieła sztuki. Z taką łatwością łączący komiksowych superbohaterów z poezją i psychodeliczną sztuką lat sześćdziesiątych. Nieziemsko pięknie zilustrowany, podniecający i cholernie niebanalny.

niedziela, 11 listopada 2012

#1181 - Komix-Express 161

Z taśmy filmowej - wbrew wcześniejszym zapowiedziom zdjęcia do sequela "X-Men: First Class" rozpoczną się dopiero w kwietniu przyszłego roku. Początkowo planowano, że prace nad "X-Men: End of Days" wystartują jeszcze w połowie 2012 roku, ale wytwórnia Fox zgodziła się, aby Jennifer Lawrance, odgrywające rolę Mystique, mogła spokojnie zagrać w sequelu "Igrzysk śmierci". Przyczyną kolejnej obsuwy jest rezygnacja Matthew Vaughna ze stanowiska reżysera. Jego stołek ma zająć Bryan Singer, a więc ten, który jako pierwszy przeniósł mutantów na taśmę filmową. I to z wielkim sukcesem. Uwagę Vaughna, który jest również współautorem scenariusza, zaprząta inny projekt, który miał być realizowany dopiero po "X-Menach", a jest nim "Secret Service" będący filmową adaptacją komiksu Marka Millara. Tego samego, który jest specjalnym koordynatorem marvelowskich projektów w Foxie. Podobno w Hollywood miały się pojawić skrypty, które w niebezpieczny sposób przypominają pomysł Millara. Przyspieszenie praca na "SS" ma zapobiec temu, aby któryś z tych "inspirowanych" filmów nie wszedł do kin przed "oryginałem".

A przy okazji Marka Millara - jego kariera w Hollywood nabiera niesamowitego rozpędu. Jak wszystko dobrze pójdzie, może okazać się tak, że już wkrótce stanie się jednym z najchętniej ekranizowanych twórców komiksowych (po "Wanted" i "Kick-Ass" na swoją kolej czekają właśnie "Secret Service", a także "Kick-Ass 2" i "Nemesis"). W Foxie Millar ma stworzyć konkurencyjny dla Marvel movieverse komiksowo-filmowy światek. "X-Men" będą pierwsi, potem przyjdzie pora na "Wolverine`a 2" Jamesa Mangolda, który ma stać się dla Foxa tym, czym "Iron-Man" był dla Marvel Studios, a w kolejce czeka "Fantastic Four" Josha Tranka. Co by o Millarze nie mówić (że karierowicz, że cwaniak, że zmysł do interesów ma lepszy, niż do komiksów etc etc), spod jego ręki w przeciągu ostatnich dziesięciu lat wyszło sporo znakomitych komiksów - "Ultimates" (bez których nie byłoby sukcesu "Avengers"), "Old Man Logan", "Ultimate X-Men", "Civlil War", czy mocno niedoceniane "Fantastic Four". Millar zapewnia, ze ma bardzo ambitne plany na najbliższe 3-4 lata. Wszystko zależy jednak od tego, jak wielkim sukcesem okaże się obraz z mutantami oparty o kultową historię "The Days of Future Past". Skrypt Chrisa Claremonta, Singer na krześle reżyserskim i Millar czuwający nad całością - musi się udać!

Kolejna odsłona poznańskich Spotkań Komiksowych. Mały, lecz maksymalistyczny komiksowy manifest translatologiczny to refleksje na temat tego, co może spotkać każdego jeśli kiedyś spadnie mu z nieba do tłumaczenia komiks. Tłumacz standardowy zapewne boi się takiej sytuacji tak, jak Galowie bali się tylko tego, że kiedyś niebo zwali im się na głowy. A czy tłumacz, który miałby przetłumaczyć komiks, faktycznie ma powody do obaw? Co i jak w komiksie przetłumaczyć? Dlaczego krócej, a nie dłużej? Gdzie szukać wskazówek? Co najpierw – oglądać obrazki czy czytać tekst? Jakim dźwiękiem kobieta uderza w twarz mężczyznę po portugalsku, a jakim po polsku? Czy podwójne znaki zapytania z hiszpańskiego lepiej zostawić, czy może lepiej ten odwrócony z początku wymazać? Czy James Joyce w komiksie hiszpańskiego autora, napisanym po hiszpańsku, ma wchodzić w Paryżu do księgarni Shakespeare & Company czy Potrząsający włócznią & Spółka? Na te pytania i inne może paść odpowiedź podczas spotkania z praktykującym i teoretyzującym tłumaczem, pracownikiem naukowym Instytutu Studiów Iberyjskich i Iberoamerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, Jakubem Jankowskim. Prelekcja odbędzie się 8 listopada o godz. 17:30 w Sali Audiowizualnej w Centrum Kultury "Zamek" na ul. Św. Marcina 80/82 w Poznaniu. Serdecznie zapraszamy! - jak wytknięto w komentarzach - new o kilka dni nieaktualny

Wydawnictwo Czarna Owca zaprezentuje komiks będący adaptacją filmy, który powstał na kanwie bestsellerowego kryminału. O jaką pozycję chodzi? Oczywiście o "Millenium" czy też "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet" Stiega Larssona. Wersję obrazkową przygotowało wydawnictwo Vertigo. Pierwszy tom liczący sobie 144 strony w twardej oprawie ukaże się w listopadzie. Oto jego oficjalny opis.

Pierwszy z dwóch komiksów oparty na podstawie bestsellerowej powieści Stiega Larssona pod tytułem "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". Scenariusz komiksu stworzyła szkocka autorka powieści kryminalnych Denise Mina. Za grafikę odpowiadają artyści Argentyńczyk Leonardo Manco oraz Włoch Andrea Mutti. Komiks opowiada historię śledztwa Mikaela Blomkvista i genialnej hakerki Lisbeth Salander nad zagadkowym zniknięciem przed laty szesnastoletniej Harriet, bratanicy szwedzkiego potentata, Henrika Vangera. Doskonałe rysunki, błyskotliwe dialogi, perfekcyjna fabuła to niezaprzeczalne atuty tej publikacji.

SmallPress.pl ogłasza konkurs, w którym do wygrania są dwa zestawy komiksów dostępnych na stronie wydawnictwa, a więc: "Miłość", "Kwiatuszku", "Nienawidzę Ludzi #4" oraz "Harkonnen". Wszystkie podpisane przez swoich autorów. Zasady są niezwykle proste. Nie, nie chodzi o jedzenie hot-dogów - żeby wziąć udział wystarczy wykonać jedną z wymienionych czynności:

- polubić nasz profil FB (www.facebook.com/smallpresspl)
- udostępnić nasz profil FB (jeśli ktoś polubił go wcześniej)
- udostępnić za pośrednictwem FB którąś z opublikowanych przez nas wiadomości (jak wyżej)
- zamieścić sensowny komentarz pod którymś z postów na naszej stronie (jeśli ktoś nie ma FB)

Komentować można wszystkie newsy począwszy od tego z newsem o konkursie włącznie. Poprzednie nie są brane pod uwagę. Nie musicie koniecznie komentować, ani udostępniać dzisiejszej wiadomości – będzie jeszcze kilka okazji. Konkurs trwa do 5 grudnia włącznie, wyniki ogłosimy w Mikołajki. Zapraszamy do udziału!

Jeszcze w październiku ukazała się pozycja, która umknęła mojej uwadze. Teraz, kiedy na Alei zaprezentowano przykładowe kadry z "Prawa dżungli. Bajek dla dorosłych" zwróciłem uwagę na ten album-ciekawostkę. Komiks Krzysztofa Brojka wydany przez wydawnictwo WGP liczy sobie 120 stron i kosztuje 40 złotych. Twarda oprawa z zewnątrz, czarno-białe strony w wewnątrz, opis poniżej:

Krzysztof Brojek, tworzący anegdotyczne opowiastki ku uciesze rodziny i gawiedzi przy różnych nieoficjalnych okazjach, uległ namowom swojego brata – wydawcy i tak powstał komiks "Prawo dżungli. Historyjki dla dorosłych". Na książkę składa się osiemnaście historyjek, których bohaterami są zwierzęta. Autor, wzorem klasyków literatury piszących bajki dla dorosłych, wykorzystuje zwierzęce postacie, by pokazać ludzkie słabości i prawidła, którymi rządzi się nasze życie. Kolejny raz okazuje się, że miejska i cywilizacyjna dżungla nie bardzo różni się od matecznika afrykańskiego buszu, sawanny czy lasu deszczowego. Komiks tryska inteligentnym humorem, nie brak w nim dynamicznych zwrotów akcji i zaskakujących puent. Charakteryzuje się dosadnym językiem, nawiązaniami zarówno do kultury wysokiej, jak i popularnej. Całości dopełniają świetnie skomponowane kadry i mistrzowska kreska.

Thorgala nigdy dość. Zgodnie z zapowiedziami Le Lombard premierowy album nowej spin-offowej serii tego kultowego komiksu pojawi się już na początku przyszłego roku (marzec?). Autorami historii o "Młodości Thorgala" będą scenarzysta Yann Le Pennetier i rysownik Roman Surżenko. Szans na star "Światów Thorgala. Miłosne perypetie Drewnianej Nogi i Muffa" zwiększyły się z z 10000:1 do 1000:1. Fabuła pierwszego epizodu zatytułowanego "Trzy siostry Minkelsönn" ma skupiać się na spotkaniu Aegirssona z... wielorybami. Opis, wzięty z Thorgalverse. przedstawia się tak:

Mieszkańcy Nothlandu cierpią wskutek ciężkiej zimy. Wśród Wikingów panuje głód. Mężczyźni opuścili wioskę wyruszając na łupieżczą wyprawę pod przywództwem Gandalfa Szalonego. W jego zastępstwie na tronie zasiada Björn, który zamierza przebłagać gniew bogów Asgardu składając im w ofierze Thorgala. Tymczasem śpiew młodego skalda przyciąga do zatoczki trzy wieloryby. Te okazują się być trzema dziewczętami zaczarowanymi przez zazdrosną boginię Frigg.

Ale na tym nie koniec - na początku mijającego tygodnia specjalistyczne sklepy komiksowe starły się z Egmontem w sprawie dostępności najnowszego rzutu komiksów z Dzieciakiem z Gwiazd. Poszło o Empik, który miał mieć wyłączność na dystrybucje albumów "Kriss De Valnor - Czyn godny królowej" oraz "Louve - Dłoń boga Tyra". Starcie skończyło się polubownie, bo jak się okazało od 12 grudnia komiksy będą dostępne w powszechnej sprzedaży. W Empiku będzie można kupić ekskluzywnie ekskluzywne wersje w twardej oprawie. Te w Incalu, Sklepie Gildii, Fankomiksie, Centrum Komiksu czy Komikslandii będzie można kupić dopiero od 2 stycznia 2013

piątek, 9 listopada 2012

#1180 - Rzut za 3: Before Watchmen (05)

"Before Watchmen - Silk Spectre" #3 - Darwyn Cooke i Amanda Conner

Czyż ta okładka nie jest świetna? Amanda Conner rozkręciła się na całego. Przyznam, że byłem dość sceptycznie nastawiony do jej udziału w tym projekcie, ale nigdy nie wątpiłem w jej talent. Z każdym kolejnym numerem udowadniała, że jej styl jest naprawdę rewelacyjny, a jej wersja Komedianta (świetny epizod!) pokazuje, że czuje klimat "Strażników", jak mało kto. Jednak zastrzeżeń do fabuły mam sporo. Nie dlatego, że mi się nie podoba. Zbliżając się do końca tej mini-serii utwierdziłem się w przekonaniu, że tworzenie jej nie miało najmniejszego sensu. Historia opowiedziana przez Cooke`a i Conner nie wnosi kompletnie nic do postaci Jedwabnej Zjawy, a co gorsze - spłyca ją. Z ostateczną oceną pozwolę sobie jednak poczekać do momentu, gdy przeczytam ostatni zeszyt.
 Wracając jeszcze do kwestii plastycznej tego zeszytu (jak i poprzednich) to "Silk Spectre" jest jedyną częścią cyklu "Before Watchmen", w której na końcu danego odcinka pojawiają się cytaty z epoki. W oryginalnych "Strażnikach" Moore przywołuje między innymi bon moty z Boba Dylana, Williama Blake'a, Carla Junga, pojawia się nawet fragment Księgi Hioba. Twórcy spin-offa natomiast cytują między innymi Kena Keseya, czy też jak to się stało w tym numerze, tekst z piosenki "Transfusion" zespołu Nervous Norvus - kolejny kawałek do mini playlisty tworzącej soundtrack do tej serii. Wykorzystywane przez Moore'a muzyczne motywy były doskonałym posunięciem (patrz: OST do snyderowskich "Strażników"). W tym przypadku nie jest inaczej!

"Before Watchmen - Comedian" #3 - Brian Azzarello i JG Jones

Oczekiwałem zapachu napalmu o poranku, a w rzeczywistości w ruch poszły koktajle Mołotowa. Ogień może i jest, ale siła rażenia nie taka, jakbym tego chciał. Wybacz Brian, ale kompletnie Ci to nie wyszło. Blake jeszcze dobrze się nie zadomowił w dżungli, a już scenarzysta rzuca go w środek zamieszek w Los Angeles w 1965 (kolejna ilustracja epoki).
I wszystko byłoby okej, jeśli Azzarello nie pokusiłby się o zabawę w psychiatrę i próbę przedstawienia nam źródła zaburzeń Komedianta. Sorry, ale ja za nic w świecie nie chcę znać socjopatycznych korzeni jego psychiki. Ta postać czym bardziej jest tajemnicza, tym bardziej przerażająca. Nie chce mi się wierzyć, że Wietnam i rasistowska Ameryka lat sześćdziesiątych zepsuła Blake'a do szpiku kości. Nie tylko kontrastuje to z wizerunkiem Komedianta z "Minutemenów" Cooke'a, ale także z moim wyobrażeniem nakreślonym przez Alana Moore'a. Komediant wydaje się być klamrą całego prequela (gościnnie występuje prawie we wszystkich seriach) i ze smutkiem muszę przyznać, że jego wizerunek przedstawiony przez innych twórców bardziej mi odpowiada.
Azzarello nie radzi sobie także z krytyką ówczesnej amerykańskiej polityki. Rzecz, która wyszła tak perfekcyjnie mistrzowi z Northampton, w wykonaniu twórcy "100 naboi" jest po prostu banalna i w żaden sposób nie zmusza do refleksji. Przewidywalne także stają się relacje Komedianta z rodziną Kennedych. Próba ograniczenia Blake'a przez Bobbiego zaczyna wyznaczać prostą drogę w objęcia Nixona. Chyba nic mnie już nie zaskoczy. Co do kreski Jonesa, to poza rewelacyjną okładką nic więcej szałowego w środku komiksu nie oferuje. Szkoda, bo już zaczynałem się do niego przekonywać.

"Before Watchmen - Nite Owl" #3 - J. Micheal Straczynski, Andy Kubert i Bill Sienkiewicz

Ten komiks powinien w tytule mieć napisane Rorschach. Część zeszytu poświęcona wielbicielowi fasoli bez dwóch zdań zdominowała całą historię. Możliwe, że jest to spowodowane wprowadzeniem nowej postaci do komiksu. Lady Twilight, w której widziałem ciekawe rozwinięcie akcji, niefortunnie sprowadziła do komiksu infantylną analizę seksualności Nocnego Puchacza. Ich wspólne seksualne igraszki są najprościej w świecie głupie i naiwne. Natomiast akcja wokół Waltera jest dość sprawnie napisana. Oczywiście to dalej rzemieślnicza robota, która nie wprowadza nic do tej postaci, ale przynajmniej niezły z tego komiksowy thriller.
Podobnie, jak w przypadku Jedwabnej Zjawy, to już przedostatni odcinek tej serii. Niestety, ja już wiem jaką ocenę wystawię na jej koniec. Ważnym wydarzeniem tego zeszytu jest przejęcie pióra przez Billa Sienkiewicza, który zajął się pracą przy nakładaniu tuszu na rysunki Kuberta Jra. Rysownikowi przyszło zająć miejsce zmarłego niedawno Joe Kuberta. Zmiana jest najbardziej widoczna w mimikach twarzy bohaterów, a także w kilku wpadkach, które najprawdopodobniej były spowodowane krótkim terminem realizacji tego zeszytu. Jednym z najbardziej rażących błędów jest scena, w której nowa bohaterka oznajmia, że musi się przebrać w coś bardziej komfortowego i po kilku chwilach wraca dokładnie w tym samym stroju. Szkoda, że taką krótką serię musiały spotkać takie niedociągnięcia.

czwartek, 8 listopada 2012

#1179 - PKS 09: Mateusz Skutnik

W cyklu PKS pokazujemy,  jak wygląda warsztat polskiego komiksiarza. Czy przypomina kuchnie, w której z najróżniejszych składników artyści według swoich tajnych przepisów wyczarowują swoje dzieła, czy raczej warsztat, gdzie w mozole ciężkiej, codziennej pracy wykuwane są zeszyty i albumy, a może coś jeszcze innego? Zobaczycie sami! A jeśli jesteś twórcą i chciałbyś zaprezentować zacisze swojej pracowni - zgłoś się do nas! Dziś przed nami... Mateusz Skutnik!

... w zupełnie interaktywnym wydaniu.


środa, 7 listopada 2012

#1178 - Habibi

Rok 2012 na rynku komiksowym bezapelacyjnie należy do Timof Comics. Wydawnictwo jeszcze dobrze nie pozwoliło nam ochłonąć po rewelacyjnych "Zagubionych Dziewczętach", a już wprowadza na nasz rynek kolejne wielkie dzieło. Wydanie "Habibi" Craiga Thompsona to bez dwóch zdań najlepsze, co mogło spotkać polskich czytelników. Zarówno tych zafascynowanych powieściami graficznymi i tych, którzy od nich stronią. Thompson kolejny raz wyniósł komiks na piedestał sztuki i udowodnił, że nie ma pod tym względem sobie równych.

Prawie siedmiuset stronicowe "Habibi" to przypowieść o parze niewolników połączonej ze sobą miłością i przeznaczeniem. Historia Dodoli i Zama to piękna panorama kultury islamu, może zbyt często przepełniona bólem wyrzeczeń i okrucieństwem, ale nadal zapierająca dech w piersiach. Thompson zabiera nas w podróż po arabskich pustyniach, haremach i pałacach Sułtanów. Obdarowuje nas opowieściami niczym z Księgi tysiąca i jednej nocy. Wszystko precyzyjnie przypieczętowane długą, siedmioletnią pracą nad tym albumem.

Autor "Blankets" w swoim nowym komiksie chciał przybliżyć kulturę islamu zachodnim czytelnikom. Oczywiście, jako mistrz opowiadania swoją "naukę" o religii Mahometa odział w piękną miłosną historię. Thompson rozprawia się również z nieodwracalnie destrukcyjnym wpływem kapitalizmu na kraje Trzeciego Świata. Brutalność dawnych arabskich czasów, w których handel ludźmi był na porządku dziennym, zestawia ze współczesną machinerią wielkich korporacji, dla których ludzkie życie jest nic nie warte. Oczywiście, autor nie ma zamiaru wybielać tamtych okrutnych czynów, raczej chce pokazać, że żadna ze stron nie jest bez skazy. Udowadnia, że tak naprawdę niczego nie można zamknąć w szkatule schematu. Thompsonowi zależy także na pokazaniu pomostu łączącego religię islamu z chrześcijaństwem. W przypowieściach opowiadanych przez Dodolę podkreśla wspólne dziedzictwo tych dwóch religii, przypomina nam o wspólnych cechach Koranu i Biblii. Zaznacza, że księgi te nie mają dzielić, a łączyć i powinny być traktowane jako nauki o poznawaniu samego siebie i życiu z godnością.

Natomiast wątek miłosny komiksu i baza całej opowieści to gorzka historia o dojrzewaniu, poznawaniu swojego ciała, przeznaczeniu i wyrzeczeniach, a także o ludzkiej seksualności i wstydu z nią związanym. Thompson z freudowską precyzją pokazuje przemianę ludzkich relacji z macierzyństwa przez przyjaźń aż do namiętności. Stosunek Dodoli i Zama to bodajże najbardziej niebanalna miłosna historia, z jaką się spotkałem i chyba żadna nie chwyciła mnie tak mocno za serce.

"Habibi" to także nic innego jak hołd dla kaligrafii, liczb, arabesek, symboli i tego wszystkiego, w czym sztuka Bliskiego Wschodu jest najlepsza. Siła rysunków Thompsona jest nie do opisania. Mnogość detali, niczym nie ograniczone kadry, miliony ornamentów, idealnie zgeometryzowane plansze. W "Habibi" dokładnie tak, jak w sztuce islamu, każdy element ma znaczenie i nawet najbardziej abstrakcyjne wzory mają do przekazania jakąś treść. W komiksie także bardzo ważna jest symbolika liczb - szczególnie mistyczna liczba 7, która paradoksalnie jest liczbą lat pracy nad tym komiksem. Co ciekawe, cyfra ta to kolejny mianownik łączący religie świata - przecież dla wielu wyznań 7 jest liczbą doskonałą. Rysunki Thomspona hipnotyzują, widać w jego stylu spuściznę Willa Eisnera. Wyobraźcie sobie 700 stron komiksu, wszystkie, bez wyjątku, wypełnione idealnymi kadrami. Całość zamknięta w twardej oprawie i wsunięta w slip-case - wydawniczy majstersztyk.

W końcu komiks ten to także pochwała sztuki opowiadania baśni. Prawdziwa tęsknota za historiami pokroju Alladyna czy Ali-Baby. Opowieści mnożą się w komiksie niczym w "Rękopisie znalezionym w Saragossie". Mimo natłoku historii i retrospekcji ani przez chwilę nie tracimy wątku - dowód na to, że Thompson jest mistrzem w swojej dziedzinie. Autor udowadnia, że sztuka komiksowa ma w sobie potencjał wielkich epickich powieści i że jeszcze w jej dziedzinie można naprawdę wiele zrobić. Zdobył za ten komiks nagrodę Eisnera w kategorii "Najlepszy Artysta" - to chyba dobry dowód na jakość jego pracy.

Komiks polecam wszystkim szczególnie dlatego, że może doskonale służyć jako podręcznikowy przykład, że komiksy w dzisiejszych czasach to nie tylko kolesie w trykotach. Na mojej półce znalazł zaszczytne miejsce obok "Mausa" Arta Spiegelmana. Timof Comics trafił właśnie na moje podium najlepszego polskiego wydawcy i mimo tego, że wydaje czasem rzeczy, którymi nie jestem zainteresowany to zmieniam podejście i biorę od nich wszystko w ciemno (oczywiście jak mnie będzie stać)!