środa, 31 października 2012

#1173 - Rzut za 3: Finał!

W ostatniej części cyklu poświęconego komiksom Nowej 52 chciałem przyjrzeć się paru pozycjom, które w jakiś sposób wydały mi się interesujące i uznałem, że warto napisać o nich te kilka słów. W „Batman and Robin” Tomasi eksploruje relacje ojciec-syn pomiędzy Mrocznym Rycerzem, a nowym Robinem. W „Nightwingu” odkryta zostaje straszliwa tajemnica z przeszłości Dicka Graysona. Natomiast „Green Lantern Corps” to ucieleśnienie tego, co w superbohaterskim mainstreamie najgorsze.

„Batman and Robin vol. 1 – Born to Kill” (Peter J. Tomasi i Patrick Gleason)

Seria „Batman and Robin” była jedną z lepszych rzeczy, które wychodziły spod ręki Granta Morrisona ostatnimi czasy. W nowym DCU została ona podarowana Peterowi J. Tomasiemu, który dostał od Szkota tytuł, którego kołem zamachowym są relacje pomiędzy Batmanem-ojcem, a Robinem-synem. Damian Wayne według mnie jest jednym z najciekawszych dodatków Morrisona do mitologii Mrocznego Rycerza, wbrew temu, co twierdzą niektórzy fani. Owszem, bywa postacią irytującą, ale poniekąd na tym polega jego urok i sprawny scenarzysta może z niego wiele wycisnąć. Co więcej – Bruce Wayne próbujący odnaleźć się w roli ojca to tyle rzadki, co ciekawy widok. Superherosowi, który słynie z tego, że jest przygotowany na każdą sytuację, z wielkim trudem przychodzi radzenie sobie z własnym dzieckiem. Nie rozumie go, nie potrafi się z nim dogadać, popełnia błędy, ma problemy z zaufaniem, bywa po prostu bezradny – takiego Batmana chciałbym oglądać nieco częściej, niż tego, który ciągle ugania się za Jokerem. Oczywiście, „Batman and Robin” jest typową trykociarką masówką, więc najczęściej te ojcowsko-synowskie perypetie i tak prowadzą do nawalanek, ale są czymś, co wyróżnia „B&R” w natłoku innych pozycji. I mają wielki potencjał. Może kiedyś zostanie on wykorzystany przez nieco bardziej, niż Tomasi, utalentowanego scenarzystę? Co do oprawy graficznej – jest dobrze. Patrick Gleason od czasów starego „Green Lantern Corps”, z którego go pamiętam, ładnie się wyrobił. Jego dość ascetyczna, prosta kreska wreszcie nabrała elegancji, choć wciąż słabo radzi sobie z twarzami (z tego co widzę to dość częsta przypadłość w Nowej 52).

„Nightwing vol.1 – Traps and Trapezes” (Kyle Higgins i Eddy Barrows, Eduardo Pansica, Trevor McCarthy)

Nie spodziewałem się zbyt wiele po „Traps and Trapezes” i tym większe było moje zdziwienie, że od pierwszych stron historia Kyle`a Higginsa tak ładnie się klei. Widać, że opowieść o powrocie cyrku Haly`ego do czegoś zmierza. Ma jakiś punkt wyjścia, jest całkiem nieźle poprowadzona (choć parę fabularnych baboli da się wytknąć), pojawia się nawet jakieś napięcie, a na Nightwinga w Nowej 52 jest jakiś pomysł. Szkoda tylko, że można to odnieść tylko do jakiejś połowy trejda – po trzech zeszytach opowieść zaczyna się nieco rozłazić, traci swoją dynamikę, poprzez niepotrzebne namnożenie wątków. „Nightwing” wydaje mi się również pozycją bardzo przystępną dla nowych czytelników, choć boli powiązanie tego tytułu z tym, co dzieje się w „Batgirl”. Higgins wraca do cyrkowych korzeni Dicka Graysona. Udaje mi się znaleźć złoty środek pomiędzy zawsze niebezpiecznym grzebaniem w originie pierwszego Robina, a spojrzeniem na jego przyszłość w sposób odświeżający, stanowiący świetny punkt startowy dla kolejnych historii. Widać, że Higgins i Snyder nad przyszłością bat-uniwersum przegadali razem kilka nocy. Muszę przyznać, że zaplątanie kilku nowych wątków całkiem zgrabnie wyszło, choć samemu finałowi brakuje nieco mocy. Pod względem graficznym byłoby również dobrze, gdyby Eddy Barrows w całości narysował cały album. Szkoda, że niekiedy musiał być wyręczany przez grafików słabszych, ale warto „Nightwingiem” się zainteresować, bo rzecz jest także ważna w kontekście „Night of Owls”.

„Green Lantern Corps vol.1 – Fearsome” (Peter J. Tomasi i Fernando Pasarin, Geraldo Borges)

Znowu Tomasi, lecz tym razem w znacznie gorszej formie. W „Green Lantern Corps” scenarzysta zafundował nam podróż do czasów, sprzed Geoffa Johnsa, który z tak wielkim trudem odnowił legendę Zielonej Latarni. A nawet ciut wcześniej – dokładnie do momentu, w którym z Halem Jordanem nie dało się już zrobić nic sensownego, tylko zamienić go w oszalałego Paralaksa i zastąpić kolejnym Lanternem. W nawiązywaniu do najbardziej tandetnych, boleśnie uproszczonych, emanujących najtańszym kiczem, a w dodatku źle napisanych, wypranych z jakiekolwiek dramaturgii czy napięcia komiksów nie ma nic dobrego. „Fearsome” oprócz pozbawionego resztek oryginalności schematu nie ma nic od zaoferowania. No dobra, jest jedna mocna scena z Johnem Stewartem mająca pewien potencjał, ale tak naprawdę jej wymowa i konsekwencje przeniesione zostały w czasie na kolejne zeszyty i jakoś się rozmyły. Dobrą wiadomością jest to, że oprawa graficzna stoi na niezłym poziomie. Rysunki Fernando Pasarina mile rezonują staroszkolnym stylem Dave`a Gibbonsa. Proste, nienaganne pod względem warsztatu, na swój sposób eleganckie. Pozytywnego efektu nie psują nawet komputerowe kolory, co trzeba zawsze pochwalić. Geraldo Borges, gościnnie dzierżący ołówek w jednym numerze, dopasował się do poziomu Pasarina.

2 komentarze:

Komediant pisze...

Tak szybko finał? Przecież jeszcze sporo serii do omówienia. Jedziesz dalej, chudzielcu.

Kuba Oleksak pisze...

Pijadę, jak trochę od tej 52 odspane, bo mnie do siebie zraziło. W cholerę słabych komiksów i raczej nie uśmiecha mi się inwestować w co bardziej chwalone tytuły.