piątek, 19 października 2012

#1158 - Baby's in Black

Interesuję się na poważnie muzyką, dlatego to, co wyznam, jest dla mnie dość wstydliwym faktem. Mam w swojej wiedzy wyrwę, zaczynającą się gdzieś tak w latach 50tych ( bardzo lubię proto-rockowe amerykańskie brzmienia - tradycyjnego, akustycznego bluesa, country, amerykański folk, jednak jeśli idzie o okres, gdy zaczyna panować rock'n'roll to moje zainteresowanie zaczyna się kurczyć) a kończącą się wręcz z dokładnością co do dnia 5 sierpnia 1966, gdy na półki sklepowe trafia The Beatles "Revolver". Paradoksalnie, album zespołu, którego większość wcześniejszych, krzykliwych i infantylnych nagrań nieznośnie mnie irytuje, jest moim zdaniem jednym z najważniejszych i zarazem jednym z moich ulubionych albumów wszech czasów.

Sięgając po "Baby's in Black" miałem nadzieję, że dostanę coś, co nakreśli mi wczesną twórczość tego zespołu, może nawet sprawi, że zainteresuję się nią należycie - liczyłem na to, że w ciekawym kontekście stanie się dla mnie intrygująca i w końcu do przełknięcia... nic bardziej mylnego. Głównie dlatego, że nie o Beatlesach jest ten komiks. Na jakimś poziomie rozczarowałem się, bo zamiast biograficznej powieści graficznej jakiej oczekiwałem, dostałem love story - ale nie oznacza to oczywiście, że całkowicie minąłem się z tą pozycją.

Złe (moim zdaniem) komiksowe biografie mają to do siebie, że stają się biogramem, notką, z pretekstową, często szczątkową fabułą, omijającą meritum sprawy. "Baby's in Black" nie jest arcydziełem, ale autor rozumie gdzie leży problem i wiedząc, że na kilkuset stronach nie uda mu się skutecznie ugryźć tematu, skupia się na związku Stuarta Sutcliffe'a (członka wczesnego składu Beatlesów) z niemiecką artystką Astrid Kirchherr, którą poznał gdy zespół w początkach kariery grywał w spelunkach Hamburga. Jednak można zauważyć, że szczegółowe sportretowanie ich relacji również nie było nadrzędnym celem autora. Krążąc wokół faktów przedstawia tragiczną historię miłosną o strukturze przypominającej piosenkę. Rozdziały to zwrotki przybliżające czytelnika do smutnego finału, natomiast refrenem, leitmotivem opowieści uczynił "Love me tender" z repertuaru Elvisa Presleya, towarzyszącą z czułością narysowanym, niewinnym scenom romantycznych uniesień dwojga zakochanych w sobie młodych ludzi.

Bardzo ciekawym zabiegiem - widziałem, że kilkakrotnie ganionym przez polskich czytelników - jest pozostawienie przez wydawcę części dialogów po angielsku (przetłumaczono tylko niemieckojęzyczną część komiksu). Można oczywiście powiedzieć, że to pewnego rodzaju faux pas, bo nie każdy zna angielski dostatecznie dobrze (mój bardzo poprawił się w ostatnich latach a i tak dwa razy powędrowałem do znajdującej się na końcu albumu translacji), ale warto pamiętać, że to celowy zabieg autora, mający podkreślić swoiste "lost in translation", przepaść językową, z jaką musi radzić sobie dwoje zakochanych ludzi porozumiewających się między sobą prostymi słowami.

Czytając opinie i recenzje na komiksowych serwisach dostrzegłem również, że czytelników podzieliła też maniera graficzna, jaką posłużył się Arne Bellstorf. Mi osobiście quasi-cartoonowy, a zarazem przecież charakterystyczny dla powieści graficznej tego sortu uproszczony rysunek bardzo przypadł do gustu. Czarno-białe plansze o niedbale zamazanych tłach znakomicie budują atmosferę opowieści i pasują do genezy estetyki ubioru, jaką wkrótce mieli przyjąć Beatlesi w tamtym okresie. Główną inspiracją był właśnie styl, jaki prezentowała kochanka Sutcliffe'a, Astrid Kirchherr i jej znajomi, wzorujący się z kolei na francuskich egzystencjalistach. Jeśli miałbym coś faktycznie zarzucić niemieckiemu rysownikowi to to, że braknie tu architektury miasta - większość scen rozgrywa się w pomieszczeniach mieszkalnych i hamburskich spelunkach.

Stawiając ten komiks koło innych moich lektur z ostatnich miesięcy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Arne Bellstorf jest zawodnikiem walczącym w wadze średniej. Jako, że album nie jest szczególnie drogi i trafia do nas bez glorii, bez prestiżowych nagród, to nie mam szczególnego powodu by znęcać się nad nim. Ale - pro forma - tak jak w przypadku recenzji "Kiki z Montparnasse'u", chciałbym zaznaczyć, że wolałbym zamiast tego typu pozycji dostać w swoje ręce bardzo dobry komiks, a najlepiej arcydzieło. Mam cichą nadzieję, że przyszłoroczna oferta Kultury Gniewu przyniesie przynajmniej kilka takich tytułów. Z całego serca życzę tego Wam, sobie i przede wszystkim wydawcy .

11 komentarzy:

turucorp pisze...

Majac na uwadze fakt, ze sa jednym ze zrodel brytyjskiego punk rocka, okreslenie "krzykliwy" pozwole sobie potraktowac jako komplement (swoja droga, polecam siedmioodcinkowy serial dokumentalny "The Blues" z 2003 roku, jest tam min. ciekawa analiza zwiazkow przyczynowo-skutkowych i wzajemnych relacji miedzy amerykanskim bluesem i folkiem a wczesnym brytyjskim rockiem).
A "Baby's in Black" warto skonforntowac sobie z filmem "Backbeat" (sugerowalem swego czasu taka konfrontacje w komentarzach na blogu KG), Bellstorf postapilby bez sensu, powtarzajac "kontekst muzyczny" przyzwoicie zrealizowany w filmie (nagroda BAFTA w 1994), zamiast tego skoncentrowal sie na pokazaniu tej historii bardziej z perspektywy Astrid Kirchherr. I bardzo dobrze, bo dzieki temu obie te produkcje sie uzupelniaja a nie dubluja.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

To nie tak Turu. Infantylny jest tu ważniejszym słowem niż "krzykliwy". The Stooges też jest krzykliwe a je uwielbiam. Wczesny garażowy rock też czasem słucham ( Jak Marcin Zembrzuski podrzuca;). Mam po prostu jakieś uczulenie. Tak jak na większość białego bluesa. Mijam się z tym na poziomie emocjonalnym.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Sprowokowany uwielbieniem Marcina Z. dla Stonsów zacząłem zmuszać się do słuchania wczesnych albumów. Też nie załapałem... ale nie poszło na marne bo dzięki temu np Nat King Cole trochę mnie zaintrygował.

A "Backbeat" widziałem , ale bardzo dawno. Miałem powtórzyć ale tym razem zabrakło mi czasu na lektury uzupełniające.

turucorp pisze...

"Infantylny"?
hm... mam nadzieje, ze zdajesz sobie sprawe,ze mowisz o roku 1960 i kolesiach w wieku 18-20 lat?
The Stooges powstana siedem lat pozniej (Iggy ma 13 lat i gra z kumplami w kapsle), Lou Reed wlasnie placze po katach, ze mu sie sigle nie sprzedaja, a John Cale meczy altowke i fortepian wychodzac z traumy muzyki klasycznej?
No dobra, w sumie i tak preferuje plyty nagrane po 1965, wiec juz nie bede sie czepial ;)
Zreszta, to chyba nie jest odpowiednie miejsce na takie dysputy.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

No mówiłem o krzykliwości i proto punku. Nie mówię o kolesiach a o muzyce. To tylko moje gusta i moja opinia. Są znowu ludzie którzy nie tolerują późniejszych Beatlesów. Dla mnie najlepszą płyta z obozu Beatli jest "Wonderwall" Harrisona więc nic dziwnego że się z ich wczesną twórczością mijam.

Bartłomiej Basista pisze...

"Zreszta, to chyba nie jest odpowiednie miejsce na takie dysputy."

Jak to nie odpowiednie! Chyba autorzy wiedzieli, że robiąc komiks z Beatlesami w tle mogą się spodziewać dyskusji o samym zespole ;))

Znawca muzyki ze mnie żaden, ale zgodzę się z Krzyśkiem, że przed 66 Lennnon i ekipa nagrywali muzykę którą na dłuższą metę nie da się słuchać, przede wszystkim właśnie ze względu na tą "infantylność" :). Nie ważne, ile chłopaki mieli, wtedy lat ani jak uzdolnieni już, wtedy byli, po prostu to muzyka nie dla wszystkich.

ale fakt już na Rubber Soul była zauważalna zmiana na (moje) lepsze.

dla mnie ich najlepsza płyta to dość późny biały album z moim ulubionym Happpines is a Warm Gun.

a co do samego komiksu to, mimo że wrażliwy ze mnie chłopak i lubię lovestory to mam obawy przed zakupem :(

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

"mam obawy przed zakupem"

Za allegrowe ceny można łyknąć. Miła lektura.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Wczesnych Beatlesów toleruję w takim wydaniu: http://www.youtube.com/watch?v=FWW_J77ceZY

Bartłomiej Basista pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Bartłomiej Basista pisze...

hahaha ODB jak zwykle rozwala :P

ja na razie kupiłem inny komiks z kultury gniewu którego mi ostatnio polecałeś...w poniedziałek odbiór, a czas tak powoli mija...

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Bardzo dobrze, że go jednak kupiłeś. Większość zagranicznych komiksów z KG warto mieć (ja bardzo rzadko żałuję zakupu albumów firmowanych ich logo). Ten ostatni pakiet był - moim zdaniem - niestety trochę słabszy. No cóż, nawet najlepszym się zdarza...