czwartek, 27 września 2012

#1138 - Spawn: Endgame Collection

Poniższy tekst pierwotnie został opublikowany na łamach serwisu Independent Comics, na którą przy tej okazji zapraszamy. Jego autorem jest Krzysztof Tymczyński.

Todd McFarlane potrafi zaskoczyć każdego czytelnika komiksów. Kto bowiem mógł przypuszczać, że najważniejszy moment w historii Spawna przypadnie nie na setny czy dwusetny numer jego solowej serii, tylko objawi nam się w numerze 185? Przecież to nie jest odpowiedni moment na takie zabiegi jak... ponowne uśmiercenie głównego bohatera! Tak, dobrze czytacie. "Spawn: Endgame Collection" to pożegnanie Ala Simmonsa, które trwa dokładnie... cztery strony. Potem rozpoczyna się zupełnie nowa era.


Po ostatnich wydarzeniach, które dziwnym zbiegiem okoliczności nie zostały jeszcze zebrane w formie wydania zbiorczego, Al Simmons nie chce już dłużej pełnić roli Spawna. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że uwolni się od klątwy tylko w momencie, w którym popełni samobójstwo. Chwilę później tak właśnie się dzieje. Dokładnie w tym samym momencie, w pewnym szpitalu, ze śpiączki budzi się tajemniczy Pacjent 47. Blondwłosy mężczyzna stał się właśnie kolejną osobą, na którą spadła piekielna klątwa Spawna. Czy odnajdzie się on w nowej roli? Co zrobi wiedząc, że jego tropem podążają nie tylko starzy wrogowie, ale także zastęp zupełnie nowych przeciwników, prosto z piekła rodem?

Tak w skrócie przedstawia się fabuła "Spawn: Endgame Collection". Historia ta zebrana była już w dwóch albumach, lecz z powodu jej ogromnej popularności, Image Comics postanowiło połączyć je oba w jeden, grubszy tom, uzupełnić dodatkami i zarobić kilka dolarów więcej. Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że się udało.

"Endgame" to bardzo udany powrót Todda McFarlane’a do pisania przygód Spawna. Co prawda w pierwszej połowie historii towarzyszy mu jeszcze Brian Holguin – wieloletni, regularny scenarzysta serii "Spawn", lecz druga część to już solowy popis twórcy postaci Ala Simmonsa i Jima Downinga (bo tak naprawdę nazywa się Pacjent 47). Obdarzony dużym kredytem zaufania Holguin nigdy nie osiągnął takiego poziomu, żeby chociaż zbliżyć się do swoich poprzedników. Opowieść zawarta oryginalnie w numerach 185-197 przykuwa uwagę, pomimo tego, że jest w swojej konstrukcji bardzo podobna do pierwszych numerów "Spawna", znanych także polskiemu czytelnikowi. Gdy Jim zostaje Spawnem, zaczyna odkrywać dziedzictwo Ala Simmonsa, które jego fani dokładnie znają. Nic więc dziwnego, że "Endgame" jest idealnym momentem dla potencjalnych czytelników, by rozpocząć swoją znajomość ze Spawnem. Tu zwracam się do panów z Marvela i DC – jak widać nie potrzeba ciągle restartować serii z poszczególnymi bohaterami, aby odnieść pożądany sukces i docierać do nowych nabywców.

Scenarzyści komiksu zadbali jednak o to, by stali czytelnicy nie czuli się pominięci i zagubieni. Dlatego też nowy Spawn napotyka na swojej drodze znanych i lubianych: detektywów Sama i Twitcha, klauna Violatora, a swój mały epizod zalicza także Wanda Fitzgerald. Zwłaszcza scena z nią w roli głównej szczególnie zapada w pamięć, ponieważ to właśnie wtedy stali czytelnicy przygód Spawna uświadamiają sobie, że widzieli już twarz Jima Downinga w oryginalnym "Spawn" #2! Jest to bardzo ciekawy zabieg ze strony scenarzystów, ale po więcej szczegółów zapraszam do lektury.

Zeszytowe "Endgame" charakteryzowało się tym, do czego fani wydawnictwa Image mogli się już przyzwyczaić. Chodzi mi oczywiście o potężne opóźnienia. Dwanaście zeszytów składających się na całość historii ukazywało się przez blisko półtorej roku, co teoretycznie jeszcze nie jest tak złym wynikiem. Warto jednak wspomnieć o fakcie, że rysunki do zbioru musiało wykonywać aż czterech rysowników, ponieważ niemal każdy z nich miał spore kłopoty z wyrobieniem się w terminie. Pod tym względem nie zawiódł jedynie, znany ze swojej ekspresowej pracy, Rob Liefeld. No ale wszyscy doskonale wiemy, że jest to artysta strasznie kontrowersyjny i albo się go kocha, albo nienawidzi. Ja osobiście należę do tej drugiej grupy. Podziwiając szatę graficzną nie sposób nie zauważyć, że zarówno Liefield, Whilce Portacio jak i Greg Capullo, starali się jak najbardziej zbliżyć się do siebie stylowo, dzięki czemu przejścia od jednego rysownika do drugiego obywało się czasem nawet niezauważalnie. Najmocniej kłuło to w oczy w przypadku Whilce’a Portacio, który na przestrzeni ostatnich kilku lat mocno obniżył loty i gdzieś zatracił swój własny, niepowtarzalny styl.

Oprócz dwunastu zeszytów serii "Spawn", zbiór zawiera całkiem pokaźną liczbę dodatków, chociaż zupełnie standardowych. Oprócz galerii okładek do poszczególnych rozdziałów historii, dostaliśmy też kilkanaście szkiców autorstwa poszczególnych rysowników, a także krótki komentarz samego. W sumie to blisko 30 stron dodatków, więc szału nie ma.

"Spawn: Endgame Collection" to nie lada gratka dla każdego fana tej postaci, a także doskonałe miejsce na rozpoczęcie przygody z Piekielnym Pomiotę dla nowego czytelnika. Wystawiam mu mocną czwórkę i zachęcam do kupna, ponieważ przedstawiona w zbiorze historia stanowi w prostej linii wstęp do numeru 201 oryginalnej serii, gdzie na stanowisku stałego artysty zawitał nasz rodak – Szymon Kudrański. Ale to jak się tam zadomowił, dowiecie się z kolejnych recenzji.

2 komentarze:

Hubert Ronek pisze...

Przyłączam się i polecam, bardzo dobry mainstream (po numerze 200 historia też trzyma poziom). I choć jest to swego rodzaju opowiedzenie historii od początku to jednak inaczej - Spawn nie zostaje tu w ciemnym zaułku sam ze swoimi myślami, ale rzucony jest między ludzi.

Anonimowy pisze...

Spadek formy Portacio nie był przypadkowy. Facet miał poważne problemy ze zdrowiem (o czym można przeczytać w wywiadzie udzielonym przezeń kilka lat temu "Ziniolowi"). Rysować uczył się właściwie od nowa.