piątek, 21 września 2012

#1134 - Uncanny X-Force vol. 3/4: The Dark Angel Saga

Pomysł na stworzenie mutanckiego zespołu do zadań specjalnych (czy też raczej – od brudnej roboty) pojawił się podczas crossovera „Messiah CompleX”. Decyzję o jego założeniu podjął Scott Summers, a zadanie dobrania odpowiednich ludzi powierzył najlepszemu w swoim fachu, Wolverine`owi. W lutym 2008 roku ten koncept stał się podstawą on-goinga pisanego przez Craiga Kyle`a i Christophera Yosta zatytułowanego „X-Force”, będącego trzecią inkarnacją serii o takim tytule.
Seria ta według fanów uchodzi za jedną z najlepszych wśród x-tytułów, choć mnie zraziło już pierwsze wydanie zbiorcze. Cóż – albo ja się nie znam, albo mutanckie komiksy osiągnęły taki poziom, że mocno średnia, ale nasycona brutalnością, „mrocznością” i szybką akcją, pozycja wybija się ponad bardzo mizerną przeciętność. „X-Force” dobiegło swojego kresu w 2010 roku wraz z eventem „Second Coming”, tylko po to, aby zostać zastąpioną przez swojego sukcesora zatytułowanego „Uncanny X-Force”. Tym razem Wolverine, w tajemnicy przed Cyclopsem, zakłada swój własny zespół uderzeniowy, którego celem jest rozwiązywanie problemów, zanim one zagrożą zmutowanej społeczności mieszkającej na Utopii. W skład jego ekipy wchodzą Psyclocke, Angel, Deadpool, Fantomex oraz E.V.A.

Czytając „U X-F” widać, Rick Remander dostał duży kredyt zaufania w Domu Pomysłów. Na dobrą sprawę dwie pierwsze historie, czyli „Apocalypse Solution” i „Deathlok Nation” stanowią swego rodzaju rozgrzewkę i zaledwie wstęp do głównego dania, jakim jest niewątpliwie „Dark Angel Saga”. Historia zawarta w dwóch tomach nazywana jest przez swoich entuzjastów najlepszym x-komiksem od czasów „New X-Men” Granta Morrisona, pamiętnej „Dark Phoenix Sagi”, czy opowieści z oryginalnymi X-Men Stana Lee i Jacka Kirby`ego (w zależności od stopnia ich zachwytu). Czy słusznie? Według mnie – nie. Ale zacznijmy od początku.
Zdradzając jak najmniej z fabuły – osobowość Warrena Worthingtona została podzielona na dwa aspekty – Angela, który jest w pełni przez niego kontrolowany oraz Archangela, będącego nasieniem Apocalypse`a. Pomimo nieustannej pomocy Betsy jego mroczna strona zaczyna wygrywać i dążyć do zrealizowania swojego mrocznego przeznaczenia. Ekipa Logana rusza do rzeczywistości Age of Apocalypse, aby zdobyć Ziarno Życia, które ma uratować duszę Warrena. Czy im się uda?

Opowieść oryginalne zamknięta w zeszytach 8-13 (pierwszy tom) i 14-18 (drugi) regularnej serii uchodzi za opus magnum Ricka Remandera. Scenarzysty, który wymieniany jest w gronie nowej generacji architektów Domu Pomysłów, którzy będą kształtowali przyszłość Ziemi-616 w ramach Marvel NOW! Rzeczywiście, udało mu się stworzyć trzymającą w napięciu od początku do końca historię, której nie kompromitują rażące wpadki (choć do kilku kiksów dałoby się przyczepić). Bardzo sprawnie rozłożył akcenty pomiędzy akcję, a rozwijanie relacji interpersonalnych. Postać Archangela została poprowadzona naprawdę świetnie, a jego związek z Psylocke – co najmniej dobrze. Trzeba pochwalić, w jaki sposób Remander wkomponował Deadpoola w poważną serię. Znalazł wreszcie pomysł na Apocalypse`a, który od czasów „AoA” jest regularnie gwałcony przez kolejnych scenarzystów (strzeżcie się tego, co z nim zrobił Peter Milligan!). Jest kilka mocnych scen, ale całość nie wybija się ponad solidny poziom superbohaterskich nawalanek. No, może jest ciut lepsza. W myśl zasady na bezrybiu i rak ryba, czyli strasznej posuchy dobrych, rozrywkowych komiksów, nie tylko w świecie X-Men, „Dark Angel Saga” jest zwyczajnie przeceniane. W porównaniu choćby z tym, co wyprawiał Joss Wheadon na łamach „Astonishing X-Men” Remander wygląda biednie. Brakuje dramaturgii, nie ma tej epickości, znakomitego prowadzenia postaci, świeżości i wszystkiego, ale w jednym „Dark Angel Saga” jest lepsze. To oprawa wizualna.

Pierwszy tom to jeszcze praca zbiorowa artystów przeciętnych (Mark Brooks, Scott Eaton) lub wręcz słabych (Billy Tan, Rich Elson), drugi natomiast to prawdziwy popis Jeromego Openy. Wspólnym mianownikiem grafiki, oprócz znakomitych coverów Esada Ribica, są kolory Dean White`a. Nie znam drugiego takiego kolorysty pracującego w mainstreamie, który potrafiłby odcisnąć takie piętno na pracy rysownika. Który potrafiłby wydobyć wszystko, co najlepsze ze swojego partnera. Z jego pomocą Tan nie wygląda już na ostatniego patałacha, który w Marvelu pracuje przez znajomości, tylko na solidnego wyrobnika, a Brooks zaczyna aspirować do ligi Chrisa Bachalo. A Opena… Cóż myślę, że porównanie z Moebiusem będzie zbyt brawurowe, ale pod względem stylistyki jest naprawdę blisko. Oprawa wizualna drugiego tomu jest absolutnie zachwycająca – począwszy od zniewalającej scenografii, designu postaci, a skończywszy na malarskości i dynamice. Jerome Opena i Dean White to ścisła czołówka w swojej klasie – obok Francisa Manapula, J.H. Williamsa i Darwyna Cooke`a. Rzadko to mówię, ale warto kupić ten album tylko dla samych rysunków. Historia może was nie zachwyci, ale rozpłyniecie się nad wizualiami.

2 komentarze:

Bartek "godai" Biedrzycki pisze...

"pojawił się podczas crossovera „Messiah CompleX”."

Myślałem, że X-Factor działające na zasadzie grupy federalnej to jakaś pierwsza połowa lat 90-tych.

Kuba Oleksak pisze...

Nie kumam - pisze o X-Force, a nie o X-Factor...