niedziela, 30 września 2012

#1141 - Rzut za 3: Before Watchmen (03)

"Before Watchmen - Silk Spectre" #2 - Darwyn Cooke i Amanda Conner

Miałem spore wątpliwości po pierwszym numerze przygód Jedwabnej Zjawy. Na szczęście autorzy obrali drogę którą sam chciałem żeby się kierowali. Tak więc nasza bohaterka na własnej skórze doświadcza tego co w tamtych czasach najlepsze. Mamy sporo nagości która spełnia pierwsze przykazanie ze słynnego sloganu. Imprezy z rockową muzyką, na czele z The Cadillacs i ich kawałkiem "Peek a Boo (i'm watching you)" i zapowiedź narkotykowej jazdy której nie powstydzili by się bohaterowie filmu Rogera Cormana The Trip. Mimo, że kompletnie nie czuć w tym ducha Strażników to jednak klimat hipisowskiej komuny jest na tyle dobrze pokazany, że nie mam nic przeciwko żeby ten komiks trzymał się takiego stylu. Pocieszające jest także to, że nie ma tu tego dziewczęcego komiksu który był odczuwalny w pierwszym zeszycie. Jest lepiej, ale Cooke pokazał że stać go na więcej. Największym minusem jest słaba intryga która mimo tego że pomału zaczyna nabierać rozpędu to jakoś mnie nie porwała, natomiast ta w Minutemenach wciąga jak diabli. Ale jeśli każdy następny zeszyt będzie miał taki wzrost formy to jestem naprawdę dobrej myśli!

"Before Watchmen - Comedian" #2 - Brian Azzarello i JG Jones

Azzarello już na samym początku dał nam do zrozumienia że Comedian będzie świadkiem najważniejszych wydarzeń ameryki lat 60. Pisząc na temat pierwszego numeru, wspominałem o pewnej banalności spowodowanej wykorzystywaniem właśnie tych historycznych faktów, które jak w przypadku zabójstwa MM wszystkim się przejadły. Nr. 2 otwiera scena sławnego pojedynku Muhammada Ali z ówczesnym mistrzem Sonny Listonem. 22 letni Ali ku zaskoczeniu wszystkich (również Blake który mocno obstawiał pewny wynik) pokonuje faworyta odbierając mu tytuł mistrza. Wykrzykiwane przez Aliego słowa "I shook up the world" usłyszał cały świat. Blake nie kryje rozczarowania. Nic w tym dziwnego, bo gdyby porównać ich decyzje które podejmą w przyszłości to mimo tego, że oboje są prawdziwymi wojownikami to różnią się znacząco. Mówię o tym dlatego, że scena po walce przenosi nas razem z Blakiem do Wietnamu w którym będzie się czuł jak w domu. Ali natomiast aby nie pojechać na wojnę zaryzykował całą swoją karierę. Nie wiem czy Azzarello stwarza w tej scenie jakieś metafory, prawdopodobnie to ja doszukuje się tu jakiś ukrytych znaczeń. Ale dzięki temu zrozumiałem, że jeśli przez wszystkie numery scenarzysta będzie konsekwentny w pokazywaniu nam tego typu wydarzeń to może powstać coś naprawdę interesującego i jako całość stanie się prawdziwym portretem epoki

Drugi numer także przekonał mnie do stylu J.G. Jonesa, jego rysunki pokolorowane ciemnymi barwami prezentują się rewelacyjnie. Dlatego nocne sceny w wietnamskim buszu wyjątkowo cieszą oko. Co prawda czasem nadal mam zastrzeżenia do zbyt komputerowego wyglądu tych rysunków, ale to chyba kwestia przyzwyczajenia.

Ostatnią scenę tego komiksu zamyka widok wsiadającego Comediana do wojskowej łodzi. Czyżby Blake niczym Kapitan Willard zmierzał w kierunku jądra ciemności? Jeśli tak to uważam że żółtki powinni się bać naciągającego horroru bardziej niż muzyki Wagnera.

"Before Watchmen - Nite Owl" #2 - J. Micheal Straczynski, Joe Kubert i Andy Kubert

Okej, miło jest się pomylić. Wspominałem w poście na temat pierwszej odsłony Nocnego Puchacza, że wiem w którym kierunku zmierza ten komiks. Na szczęście okazało się, że autorzy mają dla mnie niespodziankę. Drugi numer przynosi sporą dawkę superbohaterskiej psychologi. Echo wydarzeń z dzieciństwa wplątane w dorosłe życie dwójki Strażników to typowy watchmenowski motyw, który świetnie się sprawdza na pokazanie ludzkiej twarzy zamaskowanych bohaterów. Straczynski pomału zagęszcza intrygę, która ma predyspozycję do stworzenia bardzo dobrej historii. (doskonały pomysł wykorzystania zabójstwa Kitty Genovese). Nawet relacja Puchacza z Rorschachem nie wydaje się taka plastikowa jak było, to odczuwalne w nr pierwszym.

Podsumowując większość minusów, które wyliczyłem ostatnim razem zostały wyeliminowane. Niestety, nadal ten komiks mnie nie porywa. Akcja nadal postępuje za szybko, wiele scen sprawia wrażenie pospiesznie uciętych byśmy mogli szybko przeskoczyć do nowych wątków. Brakuje mi pewnej świeżości w podejściu do tematu, jakieś dziwne uczycie déjà vu towarzyszy mi przy czytaniu tego komiksu. Na szczęście autorzy wprowadzili nową postać do tego komiksu, a to co zwiastuje okładka nr 3 mówi mi, że ten powyższy numer, to nie jedyna niespodzianka, którą dla mnie przygotowali.

sobota, 29 września 2012

#1140 - Komix-Express 155

Zaczynamy dość nietypowo, bo od wstępu, który wyszedł spod ręki Jerzego Łanuszewskiego, z którym 2/5 składu Kolorowych spotkało się na wernisażu wystawy Grzegorza Rosińskiego w krakowskiej Mandze. Wygląda na to, że tylko jemu starczyło sił aby po owym spotkaniu napisać kilka słów o wiszących nad Wisłą pracach największego polskiego żyjącego twórcy komiksowego. Tekst, który tu publikujemy, pochodzi z jego bloga, którego nie omieszkajcie odwiedzić.

Byłem na wernisażu retrospektywnej wystawy Rosińskiego. Wybrałem się z ciekawości - moje uwielbienie dla pana Grzegorza skończyło się, kiedy zacząłem odkrywać ambitniejsze komiksy, czyli jakieś osiem lat temu. Wiem, że to cokolwiek bucowato brzmi, ale w pewnym momencie realistyczna kreska i malunki zaczęły mnie zwyczajnie nudzić. Drętwe scenariusze, które im towarzyszyły też nie pomagały. Ale trudno się mówi - jak już pokazują komiksiarza w muzeum (i to nie w jakimś tam sobie zwykłym - wystawa jest w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha ) to iść należy. Choćby z przyzwoitości. Muszę przyznać, że wystawa została przygotowana naprawdę znakomicie. Ekspozycja była bardzo bogata. Przedstawiono grafiki Rosińskiego od okresu pacholęcego, aż po najświeższe produkcje. Są więc komiksy tworzone za młodu, ilustracje do książek, obrazki z czasów studiów oraz, oczywiście yansy, hansy, skarbki i thorgale. Tak przekrojowa wystawa pokazała jak wszechstronnym malarzem jest Rosiński. Albo był - bo oglądając ekspozycje łatwo można dojść do wniosku, że mniej więcej na  na poziomie Thorgala, Papież-polak komiksu zatrzymał się w rozwoju. Przestał eksperymentować, szukać wśród stylów - stał się monotematyczny i uplasował się na poziomie "Luis Royo i koledzy". Być może bełkoczę i  się nadymam, ale takie mam odczucia - jego malunki, mimo, że technicznie doskonałe, nie niosą ze sobą żadnej głębszej treści - to głównie grafiki przeznaczone dla młodszych nastolatków, którzy właśnie odkryli Tolkiena, masturbację i homoseksualizm. Tu jakiś kudłaty wojownik z mieczem lub łukiem, tu jakaś trochę ubrana dama. Szkoda, że tak uzdolniony grafik (wszak z wielką mocą idzie wielka odpowiedzialność) dobrowolnie zamknął się tej niszy. Chociaż, jak sam zainteresowany podobno twierdzi (tak przynajmniej powiedziała pani kurator wystawy) - nie czuje się artystą, tylko panem, który maluje obrazki. Cóż, to wiele tłumaczy. Jakby ktoś chciał obrazki z wystawy, to są tutaj.

Wciąż największy komiksowy edytor w naszym kraju, Egmont, przywiezie do Łodzi całkiem pokaźny pakiet, złożony w większości z wznowień. Najbardziej narzekać mogą fani komiksu frankofońskiego, którzy nie licząc kolejnego "Asteriksa" - tym razem padło na "Osiedle Bogów", nie będą mieli co czytać. Znacznie lepiej pod tym względem prezentuje się oferta komiksów amerykańskich - na MFKiG mają pojawić się "Hellboy - Obudzić Diabła" i "SinCity - Trudne pożegnania". Komiks Franka Millera w nowej edycji z twardą oprawą kosztować będzie aż 79.99! To tylko o dziesięć złotych mniej od nowego "Amerykańskiego Wampira" Scotta Snydera i z braku laku to może być kandydat do przeboju października. Koneserów klasyki polskiego komiksu ucieszą zapewne "Jonki, Jonka i Kleksa" Szarloty Pawel - "Niech żyje wyobraźnia" i "Pióro kontra flamaster". Oba tomy będą miały po 64 strony i będzie trzeba za nie zapłacić 24.99. Ofertę uzupełniają kolejne tomy "Fantasy Komiks" (19), które staje się kwartalnikiem oraz "Star Wars: Rycerze Starej Republiki" (9, zatytułowany "Demon"). Podobno jeszcze w październiku ma ukazać się pierwszy tom drugiej edycji "Calvina i Hobbesa", ale na oficjalnej stronie brakuje oficjalnego potwierdzenia tej informacji. Jeśli zaś chodzi o listopad, to wielki E nie podał jeszcze odpowiedniego komunikatu na swojej stronie, ale Hubert Ronek powołując się na wiarygodne źródło wymienia nowe albumy "Baśni", "Usagiego Yojimbo", "Ligi Niezwykłych Dżentelmanów: Stulecie" i 'Asteriksa" ("12 prac Asteriksa"). Pakiet aż zbyt piękny, by mógł być prawdziwe.

O planach Kultury Gniewu nie raz i nie dwa pisaliśmy na naszych łamach, spekulując z jakimi komiksami Szymon Holcman zjawi się w Łodzi. Wygląda na to, że w pakiecie KG znajdą się trzy polskie, autorskie komiksy - "Wszystko zajęte" Marcina Podolca, "Nest" Marka Turka oraz "Rozmówki polsko-angielskie" Agaty Wawryniuk, które powstały przy wsparciu stypendium komiksowego Sklepu Gildia oraz wydawnictw Ongrys i Atropos. Za całość pakietu będzie trzeba zapłacić nie więcej, niż 130 złotych, a po szczegółowe opisy tych pozycji odsyłam na stronę wydawcy. Przyznam, że spodziewałem się, że w Łodzi pojawi się również czwarty do brydża, czyli nowy album z przygodami Człowieka Paroovki. Autor serii, Marek Lachowicz, nie tylko na łamach Kolorowych zapewniał, że wraz z Tomkiem Kuczmą starają się przygotować komiks na międzynarodówkę, ale wygląda na to, że ich plan się nie powiódł. Szkoda. Pozostają jeszcze w temacie Kultury - na oficjalnym fan-page wydawnictwa potwierdzono, że ukaże się wznowienie "Phenianu". Znakomita i kontrowersyjna powieść Guy`a Delisle`a ukazał się pierwotnie w grudniu 2006 roku, a obecnie, z tego co się orientuje, można za nią skasować całkiem niezłą sumkę na allegro.
A ta wygląda prześliczny plakat z nadchodzącej Ligatury
Z okazji pojawienia się Alfonso Zapico w Łodzi wydawnictwo Timof i Cisi Wspólnicy wyda dwa nowe komiksy tego twórcy - "Śladami Joyce'a" i "Dublińczyka". Jak już same tytuły wskazują, oba będą traktowały o jednym z najwybitniejszych pisarzy naszych czasów, czyli o Jamesie Joysie. Ten pierwszy album będzie liczył sobie 204 strony zamknięte w twardej oprawie i kosztował 49 złotych, natomiast ten drugi będzie ciut grubszy (228) i ciut droższy (69 zł). Oto, jak wyglądają ich opisy:

Śladami Joyce'a do dziennik podróżny, zapiski Alfonso Zapico z wyprawy do miejsc związanych z Jamesem Joyce'em poczynione w czasie zbierania dokumentacji w ramach pracy nad powieścią graficzną Dublińczyk. Asturyjski autor sięga po ironię i humor w opowiadaniu o różnorodnych przygodach, które stały się jego udziałem w Dublinie, Trieście, Paryżu i Zurychu – w czterech najważniejszych miastach na drodze życiowej i twórczej genialnego Irlandczyka. Zapico, kierowany intuicją i wiedzą, przekształca swoje obserwacje w zabawne zapiski.

Dublińczyk jest pełen szczegółów i koncentruje się na życiu Jamesa Joyce'a. Pokazuje chwile z jego życia, rozmowy, problemy i przygody, które ukształtowały jedną z wielkich postaci XX wieku. Jest to ponadto ujmująca podróż pociągiem przez miasta, które odwiedził ów Irlandczyk, obywatel świata. Zajmij miejsce, zanim pociąg ruszy, i gotowe. Jeśli zastosujesz się do moich instrukcji i Bóg ci będzie sprzyjał, szybko będziesz mógł spotkać Irlandczyka piszącego powieść lub popijającego piwo. Możliwe, że akurat będzie kpił sobie z Yeatsa albo śmiał się prosto w twarz Proustowi. Jeśli go spotkasz, lepiej mu się nie naprzykrzaj... Dużo lepiej po prostu śmiać się z nim.

Natomiast Ongrys, oprócz swoich regularnych zapowiedzi, na MFKiG przygotuje także "Legendy Bydgoskie". Jest to zbiór kilkunastu komiksów przedstawiających popularne bydgoskie legendy, jak i te nieco mniej znane. Scenariusz do wszystkich napisał Maciej Jasiński, a obowiązkami rysowników podzielili się Bartłomiej Kuczyński, Łukasz Ciaciuch, Krzysztof Trystuła, Grzegorz Molas, Janusz Wyrzykowski, Piotr Nowacki, Szymon Kaźmierczak, Tomek Mering, Jarosław Wojtasiński, Szczepan Atroszko, Andrzej Janicki, Jacek Michalski oraz Kamil Pieczykolan. Będzie można zatem poznać historię dwóch braci Byda i Gosta, którzy założyli gród bydgoski; dowiedzieć się dlaczego po dotarciu do Bydgoszczy król Kazimierz Wielki zrezygnował z przestrzegania diety i co ma to wspólnego z herbem miasta; poznać historię nazw kilku bydgoskich dzielnic, jak Bartodzieje, Szwederowo czy Kapuściska, a także losy diabła Węgliszka oraz Mistrza Twardowskiego, który gościł kiedyś w Bydgoszczy. W antologii nie braknie również całkiem nowych miejskich legend. Komiks powstał dzięki wsparciu finansowemu miasta Bydgoszczy. W sumie liczy sobie 24 strony i trzeba będzie za niego zapłacić zaledwie 16,90.

W kraju, w którym "Hobbit" wejdzie do kin w niemal miesiąc po swojej światowej premierze, udało się sprowadzić "Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują". Dokumentalny obraz Morgana Spurlocka (tego od słynnego "Super Size Me") to rzecz o amerykańskich fanach komiksu, którzy odwiedzają San Diego, aby wziąć udział w największym konwencie na świecie. Swoją premierę będzie miał już wkrótce, bo 23 listopada. Jego seans to jak wernisaż Rosińskiego - nie można go przegapić. A tak wygląda oficjalny opis obrazu, co by was przekonać i zachęcić:

Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie miejsce, gdzie lord Darth Vader przytula się ze Spider-Manem? Gdzie Batman przechadza się obok Sylvestra Stallone'a i Bruce'a Willisa, a postaci z gier wideo kupują komiksy na oczach zachwyconych fanów? Witamy na Comic-Con w San Diego, największym w Stanach Zjednoczonych festiwalu poświęconym popkulturze! To, co zaczęło się w 1970 roku jako skromny konwent fanów komiksu, na który przyjechało 500 osób, stało się wydarzeniem roku, przyciągającym ponad 140 000 fanów i skupiającym uwagę każdej gałęzi rozrywki. „Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują” - film Morgana Spurlocka, twórcy m.in. „Super Size Me” - portretuje ten kulturowy fenomen, śledząc losy pięciu uczestników tej imprezy:

Eric jest zawodowym żołnierzem, ale po godzinach rysuje komiksy. Podczas Comic-Con ma nadzieję zrobić wrażenie na wydawcach i znaleźć pracę w komiksowym przemyśle. Holly robi kostiumy. Podczas Comic-Con weźmie udział w dorocznej Maskaradzie, konkursie na najlepsze przebranie. Od jego wyniku może zależeć jej zawodowa przyszłość. Chuck od wielu lat zajmuje się sprzedażą komiksów. Teraz szuka kupca dla najcenniejszych egzemplarzy ze swoich zbiorów. Pieniądze są mu potrzebne, by spłacić długi i ocalić sklep. Skip to fan komiksów i rysownik amator. Chce, by jego talent odkrył któryś z wydawców. Wtedy będzie mógł przestać pracować jako barman. James podczas poprzedniego Comic-Con poznał swoją dziewczynę, teraz chce się jej oświadczyć na jednym z konwentowych paneli. Ale oświadczyny przed kilkutysięcznym tłumem to ryzykowna sprawa.

W filmie pojawiają się także wielkie gwiazdy popkultury, których życie zmienił Comic-Con, a oni zmienili współczesną rozrywkę. Wśród nich m.in. Stan Lee (twórca postaci Spider-Mana), Joss Whedon („Firefly”, „Avengers”), Frank Miller („Sin City”, „300”), Kevin Smith („Clerks. Sprzedawcy”), Matt Groening („Simpsonowie”), Seth Rogen („Wpadka”), Eli Roth („Hostel”, „Bękarty wojny”) i wielu innych.

A tutaj bohaterowie stworzeni przez Jakuba Ćwieka w wykonaniu Śledzia
Zabijcie mnie, ale już nie pamiętam kiedy dokładnie Timof zapowiedział wydanie antologii komiksu kobiecego - w 2009? 2010 może? Mniejsza - koniec końców na tegorocznej emefce rzecz wreszcie ujrzy światło dzienne. Całość będzie liczyła pond 300 stron, na których swoja talenta zaprezentuje aż 40 autorek. Zarówno tych znanych, jak i o nieco mniej ogranych nazwiskach. Zbiór powstał pod redakcją Kingi Kuczńskiej, która jest również autorką monografii opisującej polski komiks kobiecy, którego historia ma sięgać aż do lat 30. XX wieku. Pełną listę autorek można znaleźć na stronie "Ziniola". Natomiast nieoceniony Maciej Pałka zdążył już wytknąć brak kilku nazwisk na zaprezentowanej liście - o ile na nieobecność Dominiki Węcławek czy Barbary Okrasy można próbować przymknąć oko, to brak Wandy Onyszkiewczi, Unki Odyi, Ady Buchholc czy Ewy Jędrzejczak może budzić pewne zastrzeżenia. Ale jak się sprawy mają i ze snuciem teorii spiskowych trzeba będzie poczekać na premierę albumu.

Zza Oceanu - najpierw "Avengers Academy" zastąpiło "Avengers: The Initiative", a teraz tytuł o młodych herosach Marvela zostanie przemianowany na "Avengers Arena". Autorami serii debiutującej w grudniu tego roku będą scenarzysta Dennis Hopeless i rysownik Kev Walker i jest to tytuł, którego nikt się nie spodziewał. Recepta na jego fabułę (i sukces) ma być bardzo prosta. Bierzemy bohaterów znanych z Akademii (między innymi Hazmata, Mettle`a, Reptila, Justona i jego Sentinela oraz X-23), kilku Runaways, na których wciąż nie ma pomysłu (a których seria urwała się w momencie dramatycznego cliffhangera i wciąż, po tylu miesiącach, pozostaje bez rozwiązania), w osobach Chase`a i Nico, dokładamy do tego Darkhawka i Cammi, prosto z "War of Kings" i "Annihilation" oraz szereg nowych postaci z angielskiej Braddock Academy. Całe to towarzystwo zamykamy na wyspie kontrolowanej przez szalonego Arcade`a i każemy im walczyć na śmierć i życie. Przypomina "Battle Royale" i "Hunger Games" wymieszane z "Władcą much"? Powinno, bo Hopeless nie kryje się ze swoimi inspiracjami. Pomysł na opowieść o młodych superbohaterów, których postawiono w ekstremalnej sytuacji może jak najbardziej wypalić. Ale tylko wtedy, gdy "AA" nie okaże się miejsce, gdzie zsyłane będą postacie, na które w wydawnictwie brakuje pomysłu tylko po to, żeby je, brzydko mówiąc, ubić i odesłać do wydawniczego limbo.

Zza Oceanu po raz wtóry - refrenem polskich narzekań w komiksowie są ceny. Rzeczywiście - albumy z kolorowymi obrazkami i dymkami wydawane w naszym kraju do najtańszych nie należą, ale w Ameryce też nie ma lekko. Osobiście nie mogę pamiętać czasów, kiedy twardookładkowe trejdy były dostępne w cenach, które mogłyby uchodzić za atrakcyjne. A teraz będzie już tylko drożej, drożej i drożej. Szczególnie wydania w formacie "premiere hardcover". Wystarczy spojrzeć na cenę pierwszego wydania zbiorczego "Uncanny Avengers vol.1: The Red Shadow". Za album, w którego skład będą wchodziły cztery zeszyty, w standardowej dla Marvela cenie 3.99 będzie trzeba zapłacić 24.99. Jak łatwo policzyć cena pojedynczego odcinka w takim wydaniu sięgnie 6.25, Nie mam wątpliwości, że pomimo sprzyjającej koniunktury w branży za Oceanem idą ciężkie czasy dla komiksomaniaków.

piątek, 28 września 2012

#1139 - PKS 06: Edyta "Mei" Bystroń

W cyklu PKS pokazujemy,  jak wygląda warsztat polskiego komiksiarza. Czy przypomina kuchnie, w której z najróżniejszych składników artyści według swoich tajnych przepisów wyczarowują swoje dzieła, czy raczej warsztat, gdzie w mozole ciężkiej, codzinnej pracy wykuwane są zeszyty i albumy, a może coś jeszcze innego? Zobaczycie sami! A jeśli jesteś twórcą i chciałbyś zaprezentować zacisze swojej pracowni - zgłoś się do nas! Dziś przed nami... Edyta "Mei" Bystroń!

Cały świat jest moją pracownią. Mój warsztat jest zawsze ze mną. To moja głowa. Tam wszystko ma początek. Rodzą się pomysły, powstają bohaterowie. Miejsce i przybory są drugorzędne. Głowa jest najważniejsza.


Mogę rysować cienkopisem, mogę rysować plakatówką i wykałaczką. Na papierze do akwareli, na serwetce, na papierowym talerzyku, na kartonie, ścianie, desce, kredą po asfalcie, badylem po ziemi. Zawsze będę rysować.


W swoim pokoju, w kawiarni, autobusie, pociągu, w lesie, parku, podczas podróży, w czasie wolnym, na uczelni, gdy jestem wypoczęta i gdy jestem zmęczona, gdy mam dobry humor i gdy jestem zupełnie rozbita.


Podczas rysowania wypijam mnóstwo herbaty, wody, soków, kawy. Słucham muzyki, audiobooków lub jednym okiem popatruję na filmy/seriale. A czasami tworzę w zupełnej ciszy. Chcę inspirować innych do tworzenia.

czwartek, 27 września 2012

#1138 - Spawn: Endgame Collection

Poniższy tekst pierwotnie został opublikowany na łamach serwisu Independent Comics, na którą przy tej okazji zapraszamy. Jego autorem jest Krzysztof Tymczyński.

Todd McFarlane potrafi zaskoczyć każdego czytelnika komiksów. Kto bowiem mógł przypuszczać, że najważniejszy moment w historii Spawna przypadnie nie na setny czy dwusetny numer jego solowej serii, tylko objawi nam się w numerze 185? Przecież to nie jest odpowiedni moment na takie zabiegi jak... ponowne uśmiercenie głównego bohatera! Tak, dobrze czytacie. "Spawn: Endgame Collection" to pożegnanie Ala Simmonsa, które trwa dokładnie... cztery strony. Potem rozpoczyna się zupełnie nowa era.


Po ostatnich wydarzeniach, które dziwnym zbiegiem okoliczności nie zostały jeszcze zebrane w formie wydania zbiorczego, Al Simmons nie chce już dłużej pełnić roli Spawna. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że uwolni się od klątwy tylko w momencie, w którym popełni samobójstwo. Chwilę później tak właśnie się dzieje. Dokładnie w tym samym momencie, w pewnym szpitalu, ze śpiączki budzi się tajemniczy Pacjent 47. Blondwłosy mężczyzna stał się właśnie kolejną osobą, na którą spadła piekielna klątwa Spawna. Czy odnajdzie się on w nowej roli? Co zrobi wiedząc, że jego tropem podążają nie tylko starzy wrogowie, ale także zastęp zupełnie nowych przeciwników, prosto z piekła rodem?

Tak w skrócie przedstawia się fabuła "Spawn: Endgame Collection". Historia ta zebrana była już w dwóch albumach, lecz z powodu jej ogromnej popularności, Image Comics postanowiło połączyć je oba w jeden, grubszy tom, uzupełnić dodatkami i zarobić kilka dolarów więcej. Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że się udało.

"Endgame" to bardzo udany powrót Todda McFarlane’a do pisania przygód Spawna. Co prawda w pierwszej połowie historii towarzyszy mu jeszcze Brian Holguin – wieloletni, regularny scenarzysta serii "Spawn", lecz druga część to już solowy popis twórcy postaci Ala Simmonsa i Jima Downinga (bo tak naprawdę nazywa się Pacjent 47). Obdarzony dużym kredytem zaufania Holguin nigdy nie osiągnął takiego poziomu, żeby chociaż zbliżyć się do swoich poprzedników. Opowieść zawarta oryginalnie w numerach 185-197 przykuwa uwagę, pomimo tego, że jest w swojej konstrukcji bardzo podobna do pierwszych numerów "Spawna", znanych także polskiemu czytelnikowi. Gdy Jim zostaje Spawnem, zaczyna odkrywać dziedzictwo Ala Simmonsa, które jego fani dokładnie znają. Nic więc dziwnego, że "Endgame" jest idealnym momentem dla potencjalnych czytelników, by rozpocząć swoją znajomość ze Spawnem. Tu zwracam się do panów z Marvela i DC – jak widać nie potrzeba ciągle restartować serii z poszczególnymi bohaterami, aby odnieść pożądany sukces i docierać do nowych nabywców.

Scenarzyści komiksu zadbali jednak o to, by stali czytelnicy nie czuli się pominięci i zagubieni. Dlatego też nowy Spawn napotyka na swojej drodze znanych i lubianych: detektywów Sama i Twitcha, klauna Violatora, a swój mały epizod zalicza także Wanda Fitzgerald. Zwłaszcza scena z nią w roli głównej szczególnie zapada w pamięć, ponieważ to właśnie wtedy stali czytelnicy przygód Spawna uświadamiają sobie, że widzieli już twarz Jima Downinga w oryginalnym "Spawn" #2! Jest to bardzo ciekawy zabieg ze strony scenarzystów, ale po więcej szczegółów zapraszam do lektury.

Zeszytowe "Endgame" charakteryzowało się tym, do czego fani wydawnictwa Image mogli się już przyzwyczaić. Chodzi mi oczywiście o potężne opóźnienia. Dwanaście zeszytów składających się na całość historii ukazywało się przez blisko półtorej roku, co teoretycznie jeszcze nie jest tak złym wynikiem. Warto jednak wspomnieć o fakcie, że rysunki do zbioru musiało wykonywać aż czterech rysowników, ponieważ niemal każdy z nich miał spore kłopoty z wyrobieniem się w terminie. Pod tym względem nie zawiódł jedynie, znany ze swojej ekspresowej pracy, Rob Liefeld. No ale wszyscy doskonale wiemy, że jest to artysta strasznie kontrowersyjny i albo się go kocha, albo nienawidzi. Ja osobiście należę do tej drugiej grupy. Podziwiając szatę graficzną nie sposób nie zauważyć, że zarówno Liefield, Whilce Portacio jak i Greg Capullo, starali się jak najbardziej zbliżyć się do siebie stylowo, dzięki czemu przejścia od jednego rysownika do drugiego obywało się czasem nawet niezauważalnie. Najmocniej kłuło to w oczy w przypadku Whilce’a Portacio, który na przestrzeni ostatnich kilku lat mocno obniżył loty i gdzieś zatracił swój własny, niepowtarzalny styl.

Oprócz dwunastu zeszytów serii "Spawn", zbiór zawiera całkiem pokaźną liczbę dodatków, chociaż zupełnie standardowych. Oprócz galerii okładek do poszczególnych rozdziałów historii, dostaliśmy też kilkanaście szkiców autorstwa poszczególnych rysowników, a także krótki komentarz samego. W sumie to blisko 30 stron dodatków, więc szału nie ma.

"Spawn: Endgame Collection" to nie lada gratka dla każdego fana tej postaci, a także doskonałe miejsce na rozpoczęcie przygody z Piekielnym Pomiotę dla nowego czytelnika. Wystawiam mu mocną czwórkę i zachęcam do kupna, ponieważ przedstawiona w zbiorze historia stanowi w prostej linii wstęp do numeru 201 oryginalnej serii, gdzie na stanowisku stałego artysty zawitał nasz rodak – Szymon Kudrański. Ale to jak się tam zadomowił, dowiecie się z kolejnych recenzji.

środa, 26 września 2012

#1137 - Daredevil: Yellow

Zwlekałem z przeczytaniem tego komiksu długi czas. Bałem się, że duet Jeph Loeb/Tim Sale może mnie w końcu rozczarować. Ich wspólne dzieło poświęcone człowiekowi bez strachu przecież nie miało prawa przyćmić millerowskiej historii o narodzinach Śmiałka. Na szczęście kolejny raz okazało się, że tego typu porównywania nie mają żadnego sensu. Mimo wspólnego mianownika, jakim jest ukazania genezy postaci, "Daredevil: Yellow" okazał się zupełnie innym komiksem, niż "The Man Without Fear".

Największym atutem tego komiksu jest niesamowita mieszanka gatunkowa. Wybuchowa wręcz. Chciałbym nazwać "Yellow" typowym noir, tak charakterystycznym dla współczesnych przygód Matt Murdocka pisanych przez Briana M. Bendisa czy Eda Brubakera, lecz nie byłoby to prawdą. Posługując się filmowym porównaniem, pod względem stylistycznym nie byłoby to kino w klimacie bogartowskim, lecz coś, co z czarnym filmem romansuje, jak na przykład "Chinatown" Romana Polańskiego albo remake "Listonosza który dzwoni dwa razy" z Jackiem Nicholsonem w roli głównej. Bo przecież już pierwsze karty komiksu to esencja tego gatunku: zbrodnia, gangsterzy, drewniane żaluzję, które ledwo przepuszczają promienie słońca, Nowy York wyglądający jak za panowania Harry`ego Trumana, a nawet uroda kobiet typowa dla gwiazd z tamtego okresu. Zresztą miłość DD, Karen Page, jest wyraźnie stylizowana na Grace Kelly.

I to właśnie ta "uroda" sprawia, że gubimy trop gatunku, bo pojawienie się nowej sekretarki w biurze Murdocka i Nelsona przeistacza ten komiks w niespotykane wśród komiksów super-hero love story. I to pełną gębą. Pełne romantycznych kadrów i ckliwych narracji. Nawet stroje bohaterów zmieniają się na bardziej w klimacie rockabilly. I mimo tego, że motyw miłości jest z nami do końca, to nie braknie ducha prawdziwej bohaterskiej opowieści - konwencja przecież zobowiązuje! Śmiałek musi stoczyć walkę z takimi przeciwnikami jak Electro, Purple Man czy też The Owl. Dobór właśnie tych łotrów i ogólny ton tego komisu tworzy oldschoolowy klimat prac Jacka Kirby`ego i w ogóle komiksów Srebrnej Ery. Podobnie zresztą jest w pozostałych albumach należących do "kolorowej" trylogii. Sentymentalny nastrój, skupienie fabuły na miłosnych perypetiach (wcale nie tak naiwnych i uproszczonych, jakby można by się spodziewać po superbohaterskiej produkcji) i zachwycającą kreska Tima Sale`a stylizowana na estetykę lat sześćdziesiątych dominują także w "Spider-Man: Blue" i "Hulk: Gray".

Jeph Loeb musiał wielce się napracować, żeby móc napisać historię, która nie zostanie przyćmiona wyśmienitymi rysunkami Sale`a. Oczywiście, jak zwykle autorzy rozumieją się doskonale. Co ciekawe, mimo różnorodności gatunkowej spójny klimat komiksów z Daredevilem nie tylko jest zachowany, ale z wielkim wyczuciem wyeksponowany. Niektóre sceny, jak pamiętny pojedynek bokserski ojca Matta, czy też wymierzenie sprawiedliwości gangsterom odpowiedzialnym za jego śmierć chce się wertować w kółko. I w niczym nie ustępują tym, z "TMWF".

Jednym słowem "Daredevil: Yellow" jest godny, aby zająć swoje miejsce, obok klasyka, jakim jest dzieło Franak Millera i Johna Romity Jra.

wtorek, 25 września 2012

#1136 - Abra Makabra: Sprawa Cala McDonalda

Recenzja sentymentalna, anty-sentymentalna i pożegnalna w jednym. Gdzieś w 2005 roku "Abra Makabra", a dokładniej pierwsze jej zeszyty, była jednym z tych kilku tytułów, dzięki którym po latach znowu zainteresowałem się komiksem. Nie jakoś szczególnie, nie tak jak wcześniej, ale jednak. Gdzieś w 2008 roku sprawiłem sobie jej wydanie kolekcjonerskie, którego wątpliwa jakość przekonała mnie do tego, że jestem już jednak na takie bzdury za stary. 

Czynników (i tytułów) było oczywiście więcej, ale to właśnie "Abra Makabra" była przysłowiowym gwoździem do trumny. Szkoda mi było na to wszystko czasu, pieniędzy i w ogóle czegokolwiek. Jakiś rok temu wygrzebałem potworka autorstwa Steve`a Nilesa i Bena Templesmitha z szafy, zastanawiając się jak teraz będzie mi się go czytać, skoro przecież znowu babram się w tym błocie. Żaden ze skonsumowanych komiksów mnie tak nie wymęczył. Właściwie to był jedyny tytuł, który mnie w ogóle zmęczył! I właśnie udało mi się go sprzedać. Wreszcie.

Głównym bohaterem komiksu jest detektyw Cal McDonald, typowo gatunkowy policyjny twardziel, cynik i dowcipniś. Tyle że ma w sobie też niemałą cząstkę Muldera z "Archiwum X" , co zapewne czynić ma go postacią wyjątkową. Jest to bowiem gość, który wierzy w istnienie przeróżnych legendarnych stworów, czym ciągle naraża się na śmieszność i niezrozumienie. Ale jako, że naprawdę ma z tego typu postaciami ciągły kontakt, czytelnicy stoją za nim murem. Powinni stać. Trzon fabuły stanowi tajemnicze porozumienie, jakie zawiązują ze sobą wampiry, zombie i wilkołaki, stwory, które na co dzień działają przecież samotnie. A więc coś tu jest nie tak, coś tu jest ewidentnie nie tak. Oczywiście tylko McDonald może rozwiązać tę wyjątkowo podejrzaną sprawą. Z pomocą przyjdzie mu pewna urocza policjantka, będąca odpowiednikiem postaci Scully oraz cała armia zamieszkujących kanały strzyg. Nie wiem czemu, ale mam ochotę dopisać zwrot "tak z grubsza". A byłby on przecież nie tylko niepotrzebny, ale i wprowadzałby w błąd.

Jest to jedna wielka pulpa, oczywiście jak najbardziej świadoma. Ale co z tego, jeśli sama w sobie stanowi cel opowieści. Nic więcej tu nie ma. Pomijając może wspomniane porozumienie między stworami, całość opiera się na samych gatunkowych kliszach. Od standardowego kryminału przez niby-grozę, po sensacyjną rozpierduchę. Efekciarskie, szpanerskie, a przede wszystkim - nudne. Początek, wskazujący na jakiś - powiedzmy - pastisz, jest jeszcze całkiem ciekawy, ale im dłużej to wszystko "trwa", tym gorsze sprawia wrażenie. Zakończenie jest fatalne. W kilku miejscach pojawia się bardzo fajny czarny humor, ale ogólnie dominuje coś, co sprawia, że do śmiechu było mi daleko. Ja wiem, że to miała być zwykła zabawa. Niegrzeczna - poprzez nawał wulgaryzmów - rozrywka. Ale to jedna wielka sztampa.

To, co tu najlepsze, to strona wizualna. Templesmithowi udało się stworzyć niezwykłe grafiki, z reguły na bardzo wysokim poziomie. Dzięki nim faktycznie miejscami można poczuć się, jakby znalazło się w jakimś koszmarze. Jego ekspresjonistyczne rysunki to na moje esencja komiksowej grozy. Szkoda tylko, ze ilustrują niezbyt dobry scenariusz. I trzeba też zaznaczyć, że w kilku miejscach jest bardzo nieczytelnie, pojawiają się kadry sprawiające wrażenie, że Templesmith był skacowany albo przepracowany i już nic mu się nie chciało, więc robił je od niechcenia. Ale nie jest tego na szczęście dużo. Wszystkie "upiory" wyglądają tak, jak wyglądać powinny. Demonicznie, makabrycznie, groteskowo. To właśnie robota Templesmitha jest tym, co powinno nazywać się "abrą makabrą". Niestety całość to tylko przeciętna pulpa.

Przepraszam za chaos. Musiałem zrzucić kamień z serca. Od razu lepiej. Koniec z bezsennymi nocami.

PS: Podobno miała powstać hollywoodzka adaptacja dzieła Nilesa (aczkolwiek niekoniecznie tej konkretnej mini-serii wydanej w Polsce), ale autor odmówił współpracy, gdyż producenci chcieli pierwowzór znacznie ugrzecznić. Niles pozostał bezkompromisowy i nie zgodził się. Ja się tylko zastanawiam w jaki sposób chcieli to ugrzecznić - zrezygnować z setek wulgaryzmów? No tak, bez tego scenariusz z tłumu się jakoś szczególnie nie wyróżnia.

poniedziałek, 24 września 2012

#1135 - Komix-Express 154

Kolejny raz bardzo chciałbym wszystkich zainteresowanych przeprosić za to, że Komix-Express ukazuje się dopiero w poniedziałek, a w zeszłym tygodniu nie ukazał się w ogóle. Niestety, wrzesień to dla mnie bardzo surowy miesiąc, co widać choćby po ilości tekstów, jakie pojawiły się na Kolorowych. Koniec końców nie mam jednak nic na swoje usprawiedliwienie! Po obfitującym w niemal codzienne aktualizacje lipiec i sierpień będziemy musieli nieco zwolnić tempo. Zrobiliśmy wynik ponad stan i podobnego tempa pracy nasza ekipa nie jest w stanie utrzymać. Teraz, naszym celem będzie dostarczać do 20 tekstów miesięcznie, a w skali roku - około 250. I jak już dorwałem się do klawiatury wypada się pochwalić, że Kolorowym stuknęło 400 tysięcy wyświetleń strony (licznik wskazuje dokładnie 416076 kliknięć, w chwili gdy pisze te słowa). Przynajmniej jeśli wierzyć wujkowi Google`owi, który nam to wszystko policzył. Do 700 (a właściwie 730) wzrosła nam liczba czytelników korzystających z Facebooka i tylko ci, którzy nas obserwują za pośrednictwem swojego gmailowego konta nijak nie chcą dobić do równych 200. Cotygodniowe statystyki również napawają optymizmem - fajnie, że wciąż ktoś chce jeszcze czytać o komiksach w tym kraju, bo bez tego Kolorowych pewnie by nie było. Zatem - czytajcie, lubcie nas, komentujcie, a nawet trollujcie. Bo czasem miło się powkurzać z rana.

Znany jest już niemal oficjalny line-up twórców, których ugości Łódź podczas tegorocznego 23. Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier. Do zagranicznych gości, ogłoszonych już wcześniej, czyli Melindy Gebbie, Aleksandara Zografa, Tony`ego Sandovala, Dave`a McKeana, Warrena Pleece`a i Johna McCrea dołączy Brian Azzarello, który kilka dni wcześniej będzie prowadził komiksowe warsztaty z garstką wybrańców. Oprócz niego pojawi się wymieniany w kuluarowych plotkach Włoch Igort, a także duet Catel Muller i Jose-Louis Bocquet, autorzy wydanego ostatni przez KG albumu "Kiki z Montparnasse`u" oraz Cameron Stewart, który wygląda na wschodzącą gwiazdę pierwszej wielkości za Oceanem. Urodzony w Toronto twórca był już nagradzany statuetkami Eisnera i Shustera, a do nagród Eagle i Harvey`a był nominowany. Szerokiemu gronu publiczności dał się poznać, jako rysownik współpracujący z Grantem Morrisonem i Edem Brubakerem. W swoim portfolio może pochwalić się współpracą z  DC, Marvelem, Dark Horse, a wśród tytułów, w których maczał palce można wymienić między innymi "Seaguy`a", "Batman & Robin", "Catwoman" i "The Other Side". Reprezentantami nieco bardziej egzotycznych rynków będą Alfonso Zapico (ten od "Cafe Budapeszt") i Rui Lacas, portugalski twórca z Lizbony. Skład uzupełnią Paul Gravett, brytyjski krytyk, kurator i wydawca, a także bliżej mi nieznany Nicolas Duval, więc jak łatwo się zorientować - Grzegorza Rosińskiego w Łodzi zabraknie. Jestem ciekaw czym jest to spowodowane...

Natomiast barwy biało-czerwone reprezentować będzie cały szwadron twórców, których z pewnością w komplecie tutaj nie wymienię, za co zainteresowanych serdecznie przepraszam. Ostatnio organizatorzy pochwalili się, że na imprezie pojawi się Marzena Sowa, która będzie promować swój nowy album. Do Łodzi przyjadą twórcy, których komiksowe opus magnum trafiła już na filmowa taśmę (Tomasz Leśniak i Rafał Skarżycki) oraz ci, których niedługo to czeka (bracia Minkiewiczowie - chyba ci sami, którzy tak mocno wzbraniali się przed konwentowaniem). Swoje nowe albumy przywiozą Mateusz Skutnik z Jerzym Szyłakiem, Marek Lachowicz z Tomkiem Kuczmą, Marek Turek, Rafał Szłapa, Paweł Zych, Marcin Podolec, Jakub Ćwiek. Honoru weteranów, pod nieobecność Rosa bronić będzie Tadeusz Raczkiewicz, błyszczeć ja zwykle będą Maciej Pałka, Michał Śledziński. W duetach wystąpią Szaweł Płóciennik i Sławomir Gołaszewski, Marcin Rustecki i Dominik Szcześniak, Edvin Woliński i Nikodem Cabała. Wśród dam prym wiodła będzie Agata Wawryniuk ze swoim nowym albumem.

Komiks i komiksiarze atakuje telewizję! W zeszłym tygodniu nie wspomniałem o tym, że serialowa adaptacja "Żywych Trupów", jednej z nielicznych serii na naszym rynku, którą można określać jako bestseller, trafiła do ramówki TVP. I byłby to z pewnością powód do radości każdego fana serii Roberta Kirkmana, gdyby nie fakt, że decydenci z Woronicza to idioci. Premiera pierwszego (z planowanych sześciu) odcinków odbyła się na falach programu pierwszego w sobotę o godzinie... 02:00. Na szczęście o 23:55 puszczono powtórkę. Z mojej szklanej kuli przewiduje, że sprowadzenie zombiaków do publicznej TV skończy się klęską, bo nikt normalny o tej porze nie wpatruje się w swój teleodbiornik, nie licząc oczywiście twardogłowych fanów, nocnych stróżów i ludzi, cierpiących na bezsenność. O znacznie bardziej przystępnej porze na antenie pojawi się pewna dysfuncyjna rodzina. W niedzielę, 14 października 2012, tym razem na "Dwójce", do walki o wygraną w popularnym teleturnieju "Familiada" stanie reprezentacja komiksowa. Będzie nasz środowiskowy celebryta i jednocześnie głowa rodziny, czyli Bartosz Sztybor, Szymon Holcman (jako wydawca), Mateusz Trąbiński (fan i kolekcjoner w jednym), a także Piotr Nowacki i Michał Śledziński (autorzy). Oj, będzie się działo!

Już niedługo, bo 28 września odbędzie się prapremiera komiksu "Moja Terapia". Album autorstwa Szawła Płóciennika i Sławomira Gołaszewskiego będzie można kupić w Klubie CDQ (Warszawa, ul.Burakowska 12) od godziny 19:30, a przy okazji wziąć udział w koncercie. Zagrają na nim Robert Brylewski + Słoma & Synowie, Maleo Reggae Rockers Akustycznie, Konrad Januszek & Audiomara, Tetrix i Apacze z Wolnej Woli. "Moja Terapia" to komiks o muzykoterapii i jej leczniczych właściwościach w dawnej Warszawie. Płóciennik i Gołaszewski zachęcają do "dezintegracji pozytywnej" pod okiem prawdziwych znawców tematu. Wstęp na imprezę jest wolny. Sam komiks zostanie wydany nakładem wydawnictwa Centrala. Będzie liczył sobie 56 stron, a jego cena wyniesie 24,90 złotych.

Poproszony o przekazanie dalej informacji o komiksowym konwencie w Kijowie, który odbędzie się w dniach 10-11 listopada. oto treść zaproszenia:

Zapraszamy wszystkich do wzięcia udziału w festiwalu komiksu i mangi ComART FEST, który odbędzie się w Kijowie w dniach 10 i 11 listopada 2012 roku. Dla uczestników i gości ComART FEST przygotowaliśmy liczne prezentacje, warsztaty, wykłady, dyskusje panelowe, wystawy i wiele innych atrakcji. Festiwale komiksowe dawno już nie miały miejsca w naszym kraju, jednak naszym celem jest, by ComART FEST stał się corocznym wydarzeniem przyciągającym fascynatów komiksu nie tylko z Ukrainy czy krajów WNP.
Zapraszamy do współpracy polskich komiksiarzy oraz wydawców. Osoby chcące wziąć udział w festiwalu proszone są o kontakt, odpowiemy na każde pytanie. Artyści, którzy chcieliby nadesłać swoje prace na festiwalową wystawę, proszeni są o kontakt z organizatorami. Na tym etapie selekcji prosimy o przysyłanie wyłącznie kilku swoich najlepszych prac w formacie jpg. W chwili obecnej poszukujemy także osób, które stworzyłyby plakaty festiwalu.


Danie kontaktowe: Andriej Gumeniuk, strona festiwalu.

Na 23. MFKiG pojawią się figurki postaci znanych z kart klasyka Janusza Christy, czyli "Kajka i Kokosza". Producentem tych cudeniek jest firma TissoToys i z pewnością co bardziej nostalgiczni członkowie komiksowa skuszą się na jeden z dostępnych w sprzedaży dwupaków. Szczególnie, że cena nie będzie wygórowana - za jeden zestaw, w skład którego wchodzą dwie figurki, trzeba będzie zapłacić jedynie 39 złotych. To łódzka cena promocyjna - w normalnej dystrybucji wybulić będzie trzeba 48 złociszy. Dodatkowym haczykiem dla kolekcjonerów ma być fakt, że pierwsza setka dwupaków będzie numerowana. Już teraz można zamawiać swoje zestawy drogą mailową (kajkoikokosz@tissotoys.eu). O numerku decyduje kolejność zgłoszeń, więc trzeba się spieszyć. A same figurki? Cóż, zobaczcie sami:




Choć "Kolektyw" skończył już swój żywot, twórcy, którzy publikowali na jego łamach, wciąż działają i postanowili ruszyć z nowym projektem. "Profanum", bo tak rzecz będzie się nazywała, będzie, uwaga, uwaga - magazynem komiksowym. Wygląda jednak na to, że zaangażowani w jego tworzenie autorzy będą próbowali odejść od ogranego schematu magazynu wypełnionego krótkimi historiami, stawiając na bardziej treściwe, czytaj - dłuższe, opowieści. Patrząc na spis treści pierwszego wydania, które będzie miało premierę na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, wygląda na to, że w "Profanum" zebrała się całkiem ciekawa mieszanka twórców. Przekrój nazwisk sięga od uznanych "gwiazd" naszego przemysłu, do dopiero wyrabiających sobie swoje nazwisko twórców, od zaprawionych w bojach weteranów, do rozpoczynających swoją przygodę z komiksem. Obszerny preview magazynu można znaleźć pod tym linkiem, a pod spodem prezentujemy rzeczony spis treści. Prawdziwym przebojem "Profanum" może być oczywiście nowy komiks Mateusza Skutnika, czyli "Sztorm", będący częścią cyklu "Rewolucje".

"Perpetuum Mobile" (scenariusz: Daniel Gizicki, rysunki: Mikołaj Ratka)
"Bibliopolis" (scenariusz: Grzegorz Janusz, rysunki: Tomasz Niewiadomski)
"Kły" (scenariusz: Robert Sienicki, rysunki: Krystian Garstkowiak)
"Buc Kartofel: Warzywa i Owoce" (scenariusz i rysunki: Tomasz Grządziela)
"Podpici" (scenariusz i rysunki: Małgorzata Szymańska)
"Po sezonie"  (scenariusz: Jan Mazur rysunki: Katarzyna Imana)
"Inżynier T." (scenariusz: Tomasz Kontny rysunki: Damian Dideńko)
"Rewolucje: Sztorm" (scenariusz i rysunki: Mateusz Skutnik)

Zza Oceanu - "ściganymi" z nowych teaserów Marvela okazali się Cable i jego X-Force w nowym składzie (Domino, Forge, Colossus, Dr. Nemesis). Scenarzysta Dennis Hopeless wraca zatem do pierwotnej koncepcji X-Force. Na szczeście nie oznacza to końca "Uncanny X-Force", którymi po odejściu Ricka Remandera zajmie się Sam Humphries. Odetchnąłem z ulga, bo już myślałem, że Dom Pomysłów będzie na tyle głupi, aby zarżnąć świeży i wciąż niewyeksploatowany tytuł. O nowym wcieleniu X-Force będzie innym razem, a co z Nathanem Dayspringiem spytacie? Z tego, co Hopeless mówi o swoim komiksie, zapowiada się powrót Cable`a w jego klasycznym, badassowym wcieleniu, który po wydarzeniach przedstawionych na łamach "Avengers: X-Sanction" budzi się w świecie post-AVX. W momencie staje się mutanckim wrogiem publicznym numer jeden, ściganym przez Uncanny Avengers. Jego seria ma być pędzącym na złamanie karku sensacyjniakiem, wypełnionym akcją po brzegi. Czym jednak główny bohater sobie tym zasłużył i co z Hope i Deadpoolem? Hopeless absolutnie nie chciał odpowiedzieć na te pytania.

piątek, 21 września 2012

#1134 - Uncanny X-Force vol. 3/4: The Dark Angel Saga

Pomysł na stworzenie mutanckiego zespołu do zadań specjalnych (czy też raczej – od brudnej roboty) pojawił się podczas crossovera „Messiah CompleX”. Decyzję o jego założeniu podjął Scott Summers, a zadanie dobrania odpowiednich ludzi powierzył najlepszemu w swoim fachu, Wolverine`owi. W lutym 2008 roku ten koncept stał się podstawą on-goinga pisanego przez Craiga Kyle`a i Christophera Yosta zatytułowanego „X-Force”, będącego trzecią inkarnacją serii o takim tytule.
Seria ta według fanów uchodzi za jedną z najlepszych wśród x-tytułów, choć mnie zraziło już pierwsze wydanie zbiorcze. Cóż – albo ja się nie znam, albo mutanckie komiksy osiągnęły taki poziom, że mocno średnia, ale nasycona brutalnością, „mrocznością” i szybką akcją, pozycja wybija się ponad bardzo mizerną przeciętność. „X-Force” dobiegło swojego kresu w 2010 roku wraz z eventem „Second Coming”, tylko po to, aby zostać zastąpioną przez swojego sukcesora zatytułowanego „Uncanny X-Force”. Tym razem Wolverine, w tajemnicy przed Cyclopsem, zakłada swój własny zespół uderzeniowy, którego celem jest rozwiązywanie problemów, zanim one zagrożą zmutowanej społeczności mieszkającej na Utopii. W skład jego ekipy wchodzą Psyclocke, Angel, Deadpool, Fantomex oraz E.V.A.

Czytając „U X-F” widać, Rick Remander dostał duży kredyt zaufania w Domu Pomysłów. Na dobrą sprawę dwie pierwsze historie, czyli „Apocalypse Solution” i „Deathlok Nation” stanowią swego rodzaju rozgrzewkę i zaledwie wstęp do głównego dania, jakim jest niewątpliwie „Dark Angel Saga”. Historia zawarta w dwóch tomach nazywana jest przez swoich entuzjastów najlepszym x-komiksem od czasów „New X-Men” Granta Morrisona, pamiętnej „Dark Phoenix Sagi”, czy opowieści z oryginalnymi X-Men Stana Lee i Jacka Kirby`ego (w zależności od stopnia ich zachwytu). Czy słusznie? Według mnie – nie. Ale zacznijmy od początku.
Zdradzając jak najmniej z fabuły – osobowość Warrena Worthingtona została podzielona na dwa aspekty – Angela, który jest w pełni przez niego kontrolowany oraz Archangela, będącego nasieniem Apocalypse`a. Pomimo nieustannej pomocy Betsy jego mroczna strona zaczyna wygrywać i dążyć do zrealizowania swojego mrocznego przeznaczenia. Ekipa Logana rusza do rzeczywistości Age of Apocalypse, aby zdobyć Ziarno Życia, które ma uratować duszę Warrena. Czy im się uda?

Opowieść oryginalne zamknięta w zeszytach 8-13 (pierwszy tom) i 14-18 (drugi) regularnej serii uchodzi za opus magnum Ricka Remandera. Scenarzysty, który wymieniany jest w gronie nowej generacji architektów Domu Pomysłów, którzy będą kształtowali przyszłość Ziemi-616 w ramach Marvel NOW! Rzeczywiście, udało mu się stworzyć trzymającą w napięciu od początku do końca historię, której nie kompromitują rażące wpadki (choć do kilku kiksów dałoby się przyczepić). Bardzo sprawnie rozłożył akcenty pomiędzy akcję, a rozwijanie relacji interpersonalnych. Postać Archangela została poprowadzona naprawdę świetnie, a jego związek z Psylocke – co najmniej dobrze. Trzeba pochwalić, w jaki sposób Remander wkomponował Deadpoola w poważną serię. Znalazł wreszcie pomysł na Apocalypse`a, który od czasów „AoA” jest regularnie gwałcony przez kolejnych scenarzystów (strzeżcie się tego, co z nim zrobił Peter Milligan!). Jest kilka mocnych scen, ale całość nie wybija się ponad solidny poziom superbohaterskich nawalanek. No, może jest ciut lepsza. W myśl zasady na bezrybiu i rak ryba, czyli strasznej posuchy dobrych, rozrywkowych komiksów, nie tylko w świecie X-Men, „Dark Angel Saga” jest zwyczajnie przeceniane. W porównaniu choćby z tym, co wyprawiał Joss Wheadon na łamach „Astonishing X-Men” Remander wygląda biednie. Brakuje dramaturgii, nie ma tej epickości, znakomitego prowadzenia postaci, świeżości i wszystkiego, ale w jednym „Dark Angel Saga” jest lepsze. To oprawa wizualna.

Pierwszy tom to jeszcze praca zbiorowa artystów przeciętnych (Mark Brooks, Scott Eaton) lub wręcz słabych (Billy Tan, Rich Elson), drugi natomiast to prawdziwy popis Jeromego Openy. Wspólnym mianownikiem grafiki, oprócz znakomitych coverów Esada Ribica, są kolory Dean White`a. Nie znam drugiego takiego kolorysty pracującego w mainstreamie, który potrafiłby odcisnąć takie piętno na pracy rysownika. Który potrafiłby wydobyć wszystko, co najlepsze ze swojego partnera. Z jego pomocą Tan nie wygląda już na ostatniego patałacha, który w Marvelu pracuje przez znajomości, tylko na solidnego wyrobnika, a Brooks zaczyna aspirować do ligi Chrisa Bachalo. A Opena… Cóż myślę, że porównanie z Moebiusem będzie zbyt brawurowe, ale pod względem stylistyki jest naprawdę blisko. Oprawa wizualna drugiego tomu jest absolutnie zachwycająca – począwszy od zniewalającej scenografii, designu postaci, a skończywszy na malarskości i dynamice. Jerome Opena i Dean White to ścisła czołówka w swojej klasie – obok Francisa Manapula, J.H. Williamsa i Darwyna Cooke`a. Rzadko to mówię, ale warto kupić ten album tylko dla samych rysunków. Historia może was nie zachwyci, ale rozpłyniecie się nad wizualiami.

czwartek, 20 września 2012

#1133 - Batman: Rok Pierwszy

Jest taka scena w "Batman Forever", w której Bruce Wayne zauważa na ścianie w biurze Dr Chase Meridian pewien obraz. Zadaje jej wówczas pytanie czy lubi nietoperze? Nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest to typowa plama z pierwszej części Testu Rorschacha. Każdy widzi to, co chce. Można pomyśleć, że nieświadomie zdradził sekret swojej mrocznej tajemnicy. Na szczęście większość zdrowych osób widząc tą kartę ma jednoznaczne skojarzenia z nietoperzami. Ale czy na pewno Bruce jest zdrowy? Sam przecież stwierdza w "Batman Początek" że "facet, który przebiera się za nietoperza, musi mieć jakieś zaburzenia."

Pewne jest jedno: Batman to bardzo złożona postać, jedna z najciekawszych w świecie komiksowym. Nie tylko dlatego, że nie posiada żadnej nadludzkiej mocy. Ta cecha wyjątkowa ważna jest szczególnie teraz - w okresie, w którym panuje moda na bohatera z krwi i kości, naszpikowanego wadami i moralnie niejednoznacznego (nowy Bond, seria o Jasonie Bournie). Zapotrzebowanie to odzwierciedla się także w sprzedaży. Batman to nadal najlepiej sprzedająca się marka komiksowa w DC. On sam jest bohaterem czterech różnych serii zeszytowych (kolejne siedem opowiadają o bohaterach ze świata Batmana), nie wspominając już o mini-seriach, występach gościnnych i członkostwie w Justice League.

Oczywiście, Mroczny Rycerz nie zawsze był taki mroczny, niejednoznaczny i zniuansowany. W okresie Złotej i Srebrnej Ery, Batman był raczej kolejnym, sztampowym zamaskowanym herosem uganiający się za złoczyńcami. Więcej w tamtych zeszytach było komedii aniżeli choćby gotyckiej grozy. Na szczęście przyszedł rok 1986 (to był dobry rok dla komiksu), a wraz z nim doskonały, nazywany (słusznie!) komiksowym arcydziełem "The Dark Knight Returns" Franka Millera. Legenda Zamaskowanego Krzyżowca została przez Millera dosłownie zniszczona i narodził się Mroczny Rycerz. Twórca "Sin City" wyszedł daleko poza schemat typowego komiksu super-hero. I to właśnie tutaj, po raz pierwszy pokazał, jaką niebanalną postacią jest Batman. Dwa lata później zabrał się za kolejne definiowanie Batmana. Przedstawił dobrze wszystkim znane narodziny nietoperza stwarzając legendę Bruce'a Wayne'a na nowo, ze zdwojoną siłą.

Tak, ojcze. Mam wszystko, poza cierpliwością. Wolałbym umrzeć, niż czekać jeszcze godzinę. Czekałem już osiemnaście lat... Osiemnaście lat... Od czasu "Zorro". "Maski Zorro". Od tamtego nocnego spaceru. Od spotkania z mężczyzną o szalonych, rozbieganych oczach. Z głosem brzmiącym jak brzdęk tłuczonego szkła... Wtedy moje życie straciło sens.

Osoby, które widziały "Batman Początek" Christophera Nolana zauważą już przy pierwszych stronach jakim komiksem wzorowali się twórcy przy tworzeniu filmu. Frank Miller jest jednym z niewielu komiksiarzy, których można bez problemu przenieść na język kina, choć niektóre walory jego kunsztu są nieprzekładalne na celuloidową taśmę.

Surowa historia w „Roku pierwszy”, przedstawiona została bez typowej komiksowej maniery. Brudne rysunki Davida Mazzucchelliego sprawiają, że postać Batmana staje się wyjątkowo realna. Historia o pierwszym roku prób stawienia czoła przestępczemu światu Gotham jest przedstawiona na zasadzie ukazania Bruce'a, jako nowicjusza - niedoświadczonego, pełnego wewnętrznych konfliktów i fobii. Jego postać jest zestawiona z innym nowicjuszem - Jamsem Gordonem, wtedy jeszcze porucznikiem, który przeniesiony z Chicago do Gotham sprawia wrażenie postaci wykreowanej na przykładzie legendarnego Serpico. Jedynego sprawiedliwego, niezłomnego i nieprzekupnego glinę w mieście. Takiego, który nie tylko musi walczyć z przestępczością, ale także z kolegami z komisariatu. Postać Gordona w pewnym momencie wychodzi na pierwszy plan całej historii, jego problemy są nakreślone najwyraźniej - romans, konflikt ze współpracownikami, strach przed narodzinami niechcianego wręcz dziecka.

Na takim schemacie scenariusza Miller stwarza dwa mocne i niebanalne charaktery, które w pewnym momencie staną się partnerami mimo różnic w działaniu (partnerami dużo ciekawszymi niż Batman i Robin). Dzięki przejęciu przez Gordona narracji, postać Batmana wydaje się jeszcze bardziej mroczna i tajemnicza. Przypomina cień, który wkrada się w każde zakamarki niebezpiecznego Gotham. A taki powinien być od zawsze ten bohater. Śmiało możemy wszyscy podziękować Millerowi - to on pokazał nam prawdziwą twarz Batmana - czy tą w masce czy pod nią.

piątek, 14 września 2012

#1132 - Om/Moe

Paradoksalnie, zwrot Piotra Nowackiego ku małoletniemu odbiorcy, który można dostrzec w ostatnich autorskich pracach świadczy o jego dojrzewaniu, jako twórcy, szukającego swojego unikalnego, artystycznego głosu. Sam sobie dziwię się jak mocno brzmią te słowa w odniesieniu do tych niewielkich rozmiarów broszurek, wydanych nakładem kartonowej oficyny i Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego, ale to fakt. Jaszczowi od jakiegoś czasu było nieco zbyt ciasno w ramach dość konwencjonalnych humorystycznych opowiastek i zaczął szukać. Niekiedy z Bartkiem Sztyborem na stanowisku scenarzysty, ale chyba częściej na własną rękę.

Porównując „Om” i „Moe” z innymi pracami Nowackiego, choćby z tymi, z okresu „kartonowego”, bardzo łatwo można dostrzec, w którą stronę zwrócił się jeden z redaktorów nieodżałowanego „magazynu kultury kartonowej”. Odpuszczając sobie fabuły bliskie, powiedzmy, stylistyce rodem z Cartoon Network („Byle do piątku trzynastego”, ale też „Kapitan Mineta”), odpuścił sobie realizowanie pewnej konwencji, a do pewnego stopnia także – zwyczajne opowiadanie historii. Po pierwsze, jakby mocniej skupił się na samym akcie tworzenie, na jakieś atawistycznej przyjemności z samego rysowania. Tak przynajmniej ja to odbieram, choć oczywiście mogę się mylić. Raczej nie pomylę się natomiast, jeśli napiszę, że Nowacki eksperymentuje również w warstwie samego języka komiksowego, choć nie wiem czy to odpowiednie słowo. To ten sam typ zabiegów formalnych, uprawianych przez Tadeusza Baranowskiego – zabawa fakturą kadru, rozgrywającą się gdy świat przedstawiony przenika się z samym tworzywem z którego jest zrobiony. To raczej zabawa sama w sobie, a nie poszerzanie formalnych możliwości medium.

W sferze fabularnej Jaszczu zwrócił się natomiast w stronę fantastycznie przerysowanej przygody. Pojawia się klasyczny wręcz repertuar postaci i chwytów komiksowych – ninja, roboty, podróż po ukryty w głębinie oceanów skarb, stworki, potworki i tak dalej. Akcja nieskrępowana jest żadnymi narracyjnymi prawidłami, żadnymi żelaznymi zasadami logiki przyczynowo-skutkowej. Rozwój wydarzeń podpowiadany jest przez wyobraźnie i właśnie dzięki temu, takie rzeczy, jak „Om” czy „Moe”, pomimo swojej surowej, a wręcz ascetycznej formy, mogą świetnie trafić do dzieciaków, a nie do komiksiarzy, pytających dlaczego główny bohatera połyka co rano budzik (bo ma dużą paszczę, głupku! Taki stary, a takich oczywistych rzecz nie wie…)

Wydaje mi się, że Jaszczu (w pewnym sensie, oczywiście) chce podążać drogą wyznaczoną przez Bohdana Butenkę. Doskonale zna swoje ograniczenia. Wiedząc, że jego kreska, w swoich założeniach maksymalnie uproszczona, nigdy nie będzie tak efektowna (przynajmniej w pewnych cartoonowych kategoriach), jak dokonania Tomka Zycha, Januarego Misiaka czy Marka Lachowicza. Zamiast z nimi „konkurować”, Nowacki skupił się na bardziej syntetycznych podejściu do opowieści obrazkowych. Zarówno „Moe”, jak i „Om” są oczywiście niemymi, zabawnymi opowieściami, o antromorficznych stworach, przeżywających niesamowite przygody, przeznaczonymi dla czytelnika dziecięcego. Ale, rzecz jasna, nie tylko. To również pewne komiksowe ćwiczenie polegające na (o)powiedzeniu, jak największej ilości treści, przy minimalnym nakładach formy. To szkolenie się w oddawanie emocji za pomocą kilku kresek czy budowanie napięcia poprzez operowanie wielkością kadru. I Nowacki zdaje je celująco. Choć może nigdy nie zostanie policzony w poczet najwybitniejszych współczesnych twórców komiksowych, takich jak Skutnik, Śledziński czy Minkiewicz, to jego ostatnie autorskie projekty, pomimo ich pozornej błahości i ulotnej formy, w jakiej zostały opublikowane, są godne uwagi. Nie tylko wśród dzieciaków.  

czwartek, 13 września 2012

#1131 - Assasins Creed #2: Aquilus

Na łamach "Aquilusa" fabuła serii komiksowej opartej na motywach bestsellerowej gry komputerowej zaczyna gęstnieć. Główny bohater, Desmond Miles, coraz sprawniej korzysta z animusa, więcej dowiadując się (czy też "przeżywając") o trwającym od wieków konflikcie między Templariuszami, a Asasynami. Zdaje sobie sprawę, że w kolejnym starciu może odegrać kluczową rolę. I robi wszystko, aby z nieświadomego pionka w rozgrywce dwóch potęg stać się kluczowym graczem.

Seria "Assassin`s Creed" doskonale uwypukla wszystkie przewagi, jakie może mieć wirtualna rozrywka, nad tradycyjnymi opowieściami obrazkowymi. Od czasów premiery pierwszego tomu serii udało mi się trochę pograć w produkcję Ubisoftu. Nie wsiąkłem jeszcze w "Assasina", tak bardzo, aby móc wypowiadać się o nieścisłościach fabularnych pomiędzy pierwowzorem, a jego adaptacją. O tym możecie poczytać na Polterze, w recenzji Metzena, niemniej liznąłem nieco tego, co sprawiło, że gra stała się światowym przebojem. W wersji na dobrego peceta oprawa wizualna robi oszałamiające wrażenie, które może konkurować jedynie z zachwytem nad odtworzonymi z wielką pieczołowitością miastami z różnych epok historycznych. Graczowi pozostawiono niemało swobody w ich eksploracji, a sama rozgrywka jest dość prosta w swojej mechanice, ale pomimo tego potrafi wciągnąć. Duża w tym zasługa całkiem nieźle przemyślanej fabuły. Choć jest dość przewidywalna i epatuje kliszami, to została dość dobrze spreparowana i momentami potrafi zaskoczyć, a przede wszystkim pozwala graczowi partycypować w opowiadanych wydarzeniach. Wcielić się w bohatera. Ta oczywista przewaga każdej niemal gry komputerowej, nad każdym innym medium narracyjnym, została znakomicie wykorzystana przez Ubisoft. Co innego utyskiwać na konwencjonalność, dziury logiczne, literacką miałkość takiego "Kodu Leonarda da Vinci", a co innego być bohaterem podobnej historii. Co innego męczyć się z komiksowym "Wiedźminem", rażącego swoją siermiężnością i staroświecką narracją, a zarywać nocki nad komputerowym "Witcherem", od którego momentami nie można się oderwać. To niesamowity atut "AC", który siłą rzeczy w wersji komiksowej został zatracony.

Oczywiście, medium komiksowe nie jest bez szans w konkurencji z elektroniczną rozrywką. Ma swoje sposoby, aby wciąż przyciągać odbiorców, ale niestety, ani Corbeyran, ani Defali albo ich nie znają, albo nie potrafią wykorzystać. Historii przedstawionej na łamach komiksu brakuje wszystkiego – od dramaturgii, przez jakiekolwiek pogłębienie postaci, aby stali się czymś więcej, niż tylko kupą kresek na kartce, aż po cokolwiek, co mogłoby wyróżnić tą pozycję na tle innych, podobnych do niej sensacyjnych produkcyjniaków z domieszką elementów fantastycznych.

Pod względem graficznym drugi tom prezentuje się jeszcze gorzej, niż pierwszy. Nie mogę już zaszczycić Defaliego określeniem "solidny wyrobnik" – jego rysunki są po prostu słabe, szczególnie jeśli zestawimy je z oszałamiającą pod względem wizualnym grą. Narracja utrzymana jest w bardzo archaicznym stylu i w żadnym elemencie nie wychodzi poza konwencjonalny do bólu schemat. Kadrom brakuje dynamiki i energii. Fatalnie zaprezentowano onomatopeje. Obrazu całości nie ratuje praca kolorysty Alexissena Tenaca, który dość nieumiejętnie korzysta z dobrodziejstw techniki, aby ukryć niedoróbki rysownika. Komputerowa obróbka wyszła tak nieporadnie, że jeszcze bardziej pogłębiono niedoskonałości oprawy wizualnej.

I cóż na zakończenie można jeszcze napisać? Pociechy z komiksowego "Assassin`s Creed" nie będą mieli komiksowi maniacy, kupujący wszystko, co ukazuje się na naszym rynku. Może seria spotka się z cieplejszym przyjęciem wśród zagorzałym fanów gry? Może. W każdym razie reszta może sobie z czystym sumieniem ten tytuł odpuścić.