środa, 1 sierpnia 2012

#1096 - Rzut za 3: Mniejszosci

Dan DiDio szumnie zapowiadał, że nowe DCU będzie znacznie bardziej zróżnicowane pod każdym względem. Bohaterem po relaunchu miał móc zostać każdy – gej, lesbijka, osoba o innym, niż biały kolorze skóry, Afroamerykanin, Azjata czy Latynos. Bardzo szybko się jednak okazało, że te śmiałe deklaracje to tylko element kampanii PR`owej wydawnictwa. Dywersyfikacji płciowa, seksualna i etniczna ujęta została w sposób absolutnie stereotypowy i powierzchowny. Stały się listkiem figowym, służącym do grania na różnych frontach medialnych i robienia szumu.

„Blue Beetle vol.1 – Metamorphosis” (Tony Bedard i IG Guara)

W „Blue Beetle” widać to doskonale. Głównym bohaterem serii jest mieszkający w El Paso Jaime Reyes. Pomimo nieco ciemniejszej karnacji i rodziców posługujących się spanglishem jest dość wierną kopią Petera Parkera. Szkolnego ślamazary, dość regularnie dostającego w szkole bęcki, który przypadkiem wchodzi w posiadanie artefaktu, dzięki któremu stanie się superherosem. Cała „etniczność” tego komiksu, jak i postaci, ogranicza się do tego, że odpowiednik Flasha Thompsona w świecie Jaimiego jest blondynem, a jego Harry Osborn to członek gangu. Reszta – problemy typowe dla nastolatków, sercowe rozterki, a nawet powracająca mantra o odpowiedzialności mają bardzo uniwersalny charakter, bliski przygodom Człowieka Pająka. Tony Bedard i IG Guara prowadzą typową postkolonialną narrację ujmująca tożsamość meksykańskiej mniejszości z punktu widzenia kultury szeroko pojmowanego „zachodu”. Przebijają z niej najbardziej płytkie klisze poznawcze, ograniczające „latynoskość” do kilku, najbardziej stereotypowych cech i ujęć. Sama historia trzyma jednak niezły dla tego typu produkcji poziom – Bedard poradził sobie z fabułą znacznie lepiej, niż przypadku koszmarnych „New Guardians”, a Guara to bardzo solidny wyrobnik, który zasłużyłby sobie na jeszcze lepszą ocenę, gdyby tylko nauczył się rysować kobiece twarze. Pierwszy, originowy tom to solidna lektura, zachęcająca do zapoznania się ciągiem dalszym.

„Supergirl vol.1 – Last Daughter of Krypton” (Micheal Green, Mike Johnson i Mahmud Asrar, Bill Reinhold)

Pierwszy trejd nowego on-goinga „Supergirl” również jest typową historią o narodzinach, ale gorszej jakości. W „Last Daughter of Krypton” poznajemy pochodzenie Kary Zor-El, kuzynki Kal Ela oraz dowiadujemy się nieco więcej o tragedii, jaka spotkała Krypton. Nie można powiedzieć, że scenarzyści Micheal Green i Mike Johnson specjalnie się wysili – cała opowieść to w zasadzie jedna wielka bijatyka, przerywana strzępami dialogów. Roboty, Człowiek ze Stali, sługusy Tycho, Worldkillers – w tym zagęszczeniu promieni z dupy trudno znaleźć miejsce na uwypuklenie charakteru głównej bohaterki. Kara pozostaje jedynie marną kopią swojego sławniejszego kuzyna, a w dodatku jej kobiecość nie została w żaden sposób podkreślona. Okradzioną ją nawet z krótkiej spódniczki, w jakiś sposób definiującej jej infantylną seksualność, która prowokowała przynajmniej do dyskusji i budziła kontrowersje w pruderyjnym, amerykański społeczeństwie. W Nowej 52 Supergirl stała się wypraną z charakteru, pozbawioną jakiejkolwiek płciowości suprbohaterską matrycą. Pomysłowości Greenowi i Johnsonowi zabrakło również przy tworzeniu nowego villaina, Simona Tycho – to wypisz wymaluj młodszy Lex Luthor z włosami. Za grosz oryginalności nie ma również w kresce Mahmuda Asrara, który jest Stuartem Immonenem dla ubogich. Jego kresce brakuje tak tożsamości, jak dokładności. „Last Daughter of Krypton” narysowana jest cholernie nierówno. Asrar ma duże problemy z abecadłem komiksowego rzemieślnika – perspektywą, fizjonomią (wygląd Supermana w drugim zeszycie woła o pomstę do nieba!), anatomią, dbałością o szczegóły – po prostu ze wszystkim. Dość powiedzieć, że najlepiej narysowany jest epizod numer trzy, w który regularnego rysownika ratuje pomoc Billa Reinholda i znakomite kolory Paula Mountsa.

„Mister Terrific vol.1 – Mind Games” (Eric Wallace i Gianluca Gugliotta, Scott Clark, Olivier Nome)

Na pierwszy rzut oka jest posiadaczem jednej z największych fortun na świecie i kawalerem, w którym kochają się wszystkie kobiety. Jednak za tą fasadą kryje się superheros, którego największą bronią w świecie pełnym superistot i kosmitów jest intelekt. Nie, to nie Batman, tylko jego sobowtór z wschodniego wybrzeża – Mister Terrific. Może nie przedsiębiorca i detektyw, ale naukowiec, posiadający nie grzeszące oryginalnością odpowiedniki Bat-jaskini (T-sanktuarium) i bat-gadżetów (T-spheres). Od swojego pierwowzoru Micheal Holt różni się tylko tym, że jest czarny, a jego przygody utrzymane są w konwencji „science adventures”. Przynajmniej z założenia, bo w praktyce niczym nie różnią się zwyczajnych, superbohaterskich nawalanek. Wyjątek od tej reguły można znaleźć jedynie w zeszycie szóstym, kiedy Terrific wybiera się na Islandię. Fabularnie jest od sztancy, a oprawie graficznej szkodzi zbyt duża rotacja rysowników. Wiodącym grafikiem jest Gugliotta, który prezentuje się fatalnie. Tylko nieco lepiej jest w przypadku Nome`a, a oceną najmocniej podnosi Clark, którego styl mile kojarzy się z tym, co można oglądać na łamach „Invincible”. Oprócz tego historia jest zupełnie nieprzyjazna dla nowego czytelnika. Motywacje Holta są niejasne. Nie do końca rozumiem czemu został akurat bohaterem, czym są jego t-spheres i o co chodzi z tym „Fair Play”, a skądinąd wiem, że są to elementy kluczowe dla tej postaci. Tylko dlaczego Wallace nie zadał sobie trudu aby odpowiednio je wyeksponować? Trudno się dziwić, że seria została skasowana w pierwszym rzędzie, po zaledwie ośmiu numerach. Co w komiksie zwraca na siebie uwagę? Znakomity design stroju Terrifica, fantastyczne okładki JG Jonesa i transgenderowy wątek Py`lothi, choć został rozegrany strasznie banalnie. Prawdziwą perełką jest jednak Brianstorm, villain potrafiący między innymi wzmacniać ultra-prawicowe, konserwatywne nastroje w swoich ofiarach. Za kilka lat będzie takim samym kuriozum, jakimi dzisiaj są Rainbow Rider czy Asbestos Man.

1 komentarz:

Bartek "godai" Biedrzycki pisze...

My tu takich Brainstormów w Polsce kilku mamy, może to wcale nie takie kuriozum ;)