wtorek, 10 lipca 2012

#1075 - Rzut za 3: Liga, Latarnie i renegaci

W pierwszym rzucie za trzy poświęconym komiksom zrealunchowanego DCU na warsztat wziąłem trzy drużynowe tytuły Nowej 52. Ułożone są w nieprzypadkowej kolejności – od tych najsłabszych, do tych (tylko nieco) lepszych.

„Green Lantern: New Guardians vol.1 – The Ring Bearer” (Tony Bedard, Tyler Kirkham i Harvey Tolibao)

Idę o zakład, że „New Guardians” powstało w ciszy redaktorskich gabinetów DC Comics. Geoff Johns namnożył tyle tych korpusów i latarników, że trzeba było stworzyć jakiś dodatkowy tytuł, aby je móc jakoś zagospodarować. Halowi Jordanowi i Sinestro dostał się „GL”, Johnowi Stewartowi, Guy`owi Gardnerowi i reszcie korpusu – „GL Corps”, Atrocitus ma on-going „Red Lanterns”, a Kyle Rayner gra pierwsze skrzypce w „GL: NG”. Punktem wyjścia historii jest moment, w którym czwarty ziemski Lantern zostaje obdarowany kompletem kolorowej biżuterii z kosmosu. Na ziemi natychmiast zjawiają się przedstawiciele wszystkich korpusów i – uwaga, niespodzianka! – ich spotkanie kończy się wielką bijatyką. Potem, cała ta kolorowa gromadka rusza na Oa, by wyjaśnić tą tajemniczą sprawą – nie zgadniecie nigdy! – dochodzi do wielkiej bijatyki. Wreszcie, gdy poznajemy tajemnicę systemu Vega i na scenę wkracza istota, odpowiedzialna za całe to zamieszanie – jak już pewnie wiecie – dochodzi do wielkiej bijatyki. Nawet lubię superbohaterskie nawalanki, ale sposób, w jaki zostały zrealizowane na łamach „The Ring Bearer” znajduje się poniżej jakiejkolwiek krytyki. Fabuła pióra Tony`ego Bedarda prezentuje poziom najbardziej żałosnych fanfików komiksowych grafomanaów. Dodatkowo fanbojów z pewnością będę irytować nieścisłości z tym, co o Czerwonym Korpusie można przeczytać u Petera Milligana. Rysunki? Tyler Kirkham to jakiś zapomniany pogrobowiec stylu Top Cow i kreski Marka Silvestriego – to chyba jeszcze gorsza zaraza, niż płascy epigoni Jima Lee. Jedyne dobre momenty tego komiksu to te, w których ołówek przejmuje Harvey Tolibao, całkiem utalentowany komiksowy artysta. To jednak zdecydowanie za mało, aby uratować ten album przed (symbolicznym) spuszczeniem w kiblu.

„Red Hood and the Outlaws vol.1 – REDemption” (Scott Lobdell i Kenneth Rocafort)

Poziom wyżej można umiejscowić pierwszy trejd serii „Red Hood and the Outlaws”. Komiks pisany przez weterana lat dziewięćdziesiątych Scotta Lobdella, trzyma poziom przeciętnej, boleśnie konwencjonalnej historyjki superbohaterskiej. Jest motyw zemsty, niewykonalne zadanie, grzechy przeszłości i inne tym podobne rekwizyty. A wszystko to utrzymane w manierze komiksowych nineties. Ma być ekstremalnie, z dużą ilością cycków, strzelania, samurajskich mieczy i kolorowych laserów, aby czytelnik, na co drugiej stronie mógł krzyczeć „cool!” i „awesome!”. Przyznam, że ta efekciarska maniera Lobdella irytowała mnie niezmiernie. Niemniej, warto zwrócić uwagę na ten album z dwóch powodów. Po pierwsze, nowa Starfire swoim wyuzdanym zachowaniem pobudziła dyskusję na temat granic i sposobu eksponowania kobiecej seksualności w komiksie. Z jednej strony jest bowiem wyzwoloną kosmitką, która gdzieś ma ziemską pruderyjność, a drugiej – cała ta jej emancypacja ogranicza się do krążenia między łóżkami Red Hooda i Arsenala. Zresztą podejście do erotyki i seksualności w Nowej 52 (zbliżenie Batmana i Catwoman czy sposób, w jaki Atrocitus traktuje Bleez w „Red Lantrns”) to rzecz absolutnie frapująca i warto się jej przyjrzeć z bliska. Po drugie – Kenneth Rocafort. Dzięki „REDemption” odkryłem artystę, który mieści się w ścisłej elicie robiących w mainstreamie rysowników. Jeden z czterech, może pięciu najlepszych artystów pracujących w DC. Prace Rocaforta są jednocześnie wysmakowane, cudownie dopieszczone, a z drugiej strony tak napakowane energię, że aż rozsadzają ramki. Co więcej – cały album narysowany jest na równym poziomie, co w przypadku amerykańskich produkcji zdarza się stosunkowo rzadko. Ale to wciąż nieco za mało, żebym komukolwiek z czystym sumieniem mógłbym polecić ten komiks.

„Justice League vol. 1 – Origin” (Geoff Johns i Jim Lee)

Dwa zespoły gwiazd – Geoff Johns z Jimem Lee oraz Batman, Superman, Wonder Woman, Green Lantern, Flash z Cyborgiem miały stać się materiałem na wielki, komiksowy przebój. Od samego początku „Justice League” pomyślane było jako flagowy tytuł relaunchu DCU, mający przynieść krociowe zyski wydawnictwo, a swoim autorom – wieczną sławę. Udało się tylko w tym jednym przypadku – „Liga Sprawiedliwości” przez kilka miesięcy królowała na listach sprzedaży, osiągając w pewnym momencie pułap sprzedaży grubo powyżej 200 tysięcy egzemplarzy. A sam komiks? Cóż, zbyt wiele o nim napisać się nie da. Geoff Johns opisując historię pierwszego spotkania największych ziemskich herosów poszedł po linii najmniejszego oporu, zadowalając się możliwie najprostszymi rozwiązaniami. Na scenie po kolei pojawiają się poszczególni bohaterowie i widząc, jakim zagrożeniem jest Darkseid łączą swoje siły, aby powstrzymać inwazję z Apokalips. Pełna laserów z dupy, umięśnionych herosów ubranych w pstrokate kostiumy, wybuchów i splaszów historia jest wymarzonym materiałem dla Jima Lee do zilustrowania. Przyznam, że nie pamiętam, kiedy jeden z obecnych redaktorów DC Comics był w tak dobrej formie – oprawa wizualna stoi na naprawdę wysokim poziomie, spokojnie mieszcząc się w wśród najlepszych dokonań Lee. Tylko cóż tego, skoro tego superbohaterskiego eye-candy czytać się po prostu nie da, bo jest przeraźliwie nudne?

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Po linii najmniejszego oporu ;)Bo to ten opór ma być najmniejszy a nie linia ;p