czwartek, 14 czerwca 2012

#1056 - Bat-czwartki 02: Chłopiec z problemami ("Batman")

"Batman" Tima Burtona wszedł do kin latem 1989 roku. Szefowie DC do dziś wspominają ten okres z rozrzewnieniem. Nigdy wcześniej żadna ekranizacja komiksu nie odniosła takiego sukcesu. Ba! Sukces to mało powiedziane. To było prawdziwe szaleństwo! Kina przeżywały oblężenie – w ciągu dziesięciu dni film zarobił sto milionów dolarów, sumę, jak na owe czasy, zawrotną. Wydawnictwo z trudem nadążało z drukowaniem komiksów. Nakłady wyprzedawały się jak ciepłe bułeczki, a wydawcy nie wierzyli w to, co się dzieje. Świat opanowała Batmania.

W dzieciństwie zbierałem figurki Batmana, posiadałem całkiem niezłą kolekcję. Pierwszą figurką, jaką dostałem był Batman wzorowany na tym z filmu Burtona: miał na sobie pelerynę z materiału, który rozchodził się w palcach, głowa odpadała mu przy byle okazji. Można go było kupić na targu, lub w hurtowni, gdzie leżał wśród setek innych podróbek. Miałem kilka takich Batmanów. Żaden nie przetrwał próby czasu. Ginęli w akcji i do dziś nie wiem, co się z nimi stało. Resztę kolekcji, która do dziś stoi na mojej półce, tworzą już licencjonowane figurki Kennera. Gdy jednak na nie patrzę, myślę często o tym pierwszym tandentnym Batmanie. Mimo pewnych niedoskonałości, wciąż żywię do niego ciepłe uczucia. Był czymś więcej niż figurką –  był nośnikiem pewnej idei, która z czasem dojrzała i zyskała nowy wymiar. Z filmem Burtona jest podobnie. Oglądany po latach momentami śmieszy sztucznym dialogiem, czasem nuży, gdy akcja zwalnia. Ale jest pierwszy i bez niego nie byłoby "Batman Początek" ani "Mrocznego Rycerza", tak jak bez komiksów Billa Fingera i Boba Kane'a nie byłoby "Powrotu Mrocznego Rycerza".

Gdy studio Warnera w 1979 roku zakupiło prawa do postaci Batmana, mało kto pamiętał o "Batman: The Movie". Zmieniło się kino, a co za tym idzie publiczność. Batman zasługiwał na świeży start, z ogromnym budżetem i potężną kampanią promocyjną. Wszak było to już zupełnie inne Hollywood niż w 1966 – Hollywood George`a Lucasa i Stevena Spielberga. Po długich poszukiwaniach reżysera – pod uwagę brano m.in. właśnie Spielberga, Joe Dante'ego i Ivana Reitmana – wybór producentów padł na Tima Burtona, który w tym czasie miał na koncie zaledwie dwa filmy pełnometrażowe i kilka krótkometrażówek. Młody reżyser był świadom odpowiedzialności, jaka na niego spadła: Wybrałem się na konwent komiksowy na kilka miesięcy przed premierą "Supermana". Ktoś z Warner Bros przyjechał powiedzieć kilka słów o filmie. Fani rozerwali go na strzępy. Jeden facet wstał i powiedział, że będzie bojkotować film i rozpowiadać wśród znajomych, że studio niszczy legendę Supermana. Publiczność biła mu brawo. Nigdy tego nie zapomniałem. Burton mimo najszczerszych chęci i tak naraził się fanom, gdy do roli głównej zaangażował Michaela Keatona. Wszelkie protesty ustały jednak po premierze filmu.

"Batman" w założeniu Burtona miał być mroczny i brutalny w odróżnieniu od serialu telewizyjnego z lat 60 – przerysowanego, utrzymanego w campowej konwencji. I rzeczywiście, Batman u Burtona nie przebiera w środkach – nie zawaha się zrzucić przeciwnika z dzwonnicy, a Jokerowi podczas ich ostatecznej potyczki, wprost oświadczy, że przyszedł go zabić. Trudno uwierzyć, że pod maską kryje się gapowaty neurotyk, który nie wie, co ze sobą zrobić w towarzystwie kobiet. Joker jest za to pewny siebie, bezczelny i szalony. Wprowadza do mrocznego Gotham City odrobinę pop-artowej anarchii. W scenach, gdy daje upust swoim artystycznym ambicjom jest twórcą i niszczycielem, rozkochanym w sobie samym artystą. Joker to psychopatyczny narcyz, Andy Warhol zbrodni.

Dlaczego on? Dlaczego właśnie Jokera wybrał Burton spośród bogatej galerii przeciwników Mrocznego Rycerza? Morderczy klaun idealnie nadaje się na filmowego szwarccharaktera – jest wyrazisty, a przy tym komiczny. Ale to nie kwestie praktyczne zdecydowały o jego wyborze. Joker nie bez powodu od początku towarzyszy Batmanowi – jest bowiem jego karykaturą i jednocześnie najwierniejszym odbiciem. Bohater nie może się obyć bez swojego roześmianego nemezis (mimesis?). Doskonale pokazuje to scena - być może najlepsza w całym filmie - pierwszego spotkania Wayne'a z Jokerem: Joker zabija swojego rywala na oczach zszokowanego tłumu oraz Bruce'a Wayne'a. Wszyscy wpadają w panikę, poza Wayne'em. Gdy rozlegają się pierwsze strzały, nie rusza się z miejsca; wpatruje się w Jokera jak zaczarowany. Nawet kula, która trafia go w ramię nie jest w stanie wyrwać go z transu. Zamiast pomóc innym, spróbować spacyfikować bandytów, podąża za Jokerem jak dziecko za szczurołapem z baśni. W malignie przechodzi między zwłokami, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi; zachowuje się jak ktoś kogo trafiła strzała Amora. Czy to nie dziwne? Mógł przecież jakoś zareagować. Nie zrobił jednak nic. Dlaczego?

W istocie Wayne jest zszokowany, ponieważ zobaczył w Jokerze samego siebie. Twarz klauna jest lustrem, które przedrzeźnia Wayne'a i (dosłownie) pokazuje mu język. Mówi bohaterowi: widzę to czego ty nie widzisz. Identyczny sens będzie miała scena przesłuchania na komisariacie w "Mrocznym Rycerzu". Batman będzie badawczo przyglądał się Jokerowi, ale w jego oczach nie znajdziemy już tej mieszanki strachu i fascynacji, co u Burtona (Nie bez znaczenia jest fakt, że rozmowa toczy się w otoczeniu weneckich luster). Wayne post 9/11 z góry zakłada, że jego nowy przeciwnik nie różni się od pospolitych przestępców. Sprawi tym niemałą przykrość Jokerowi podczas ich wspólnej rozmowy: puszcza mimo uszu jego wyznania i nie reaguje na wyrzuty. Słono jednak zapłaci za swoją arogancję.

Można powiedzieć, że "Batman" to historia (fatalnego) zauroczenia, zaś "Mroczny Rycerz" to opowieść o nieszczęśliwej, bo nieodwzajemnionej miłości. Batman u Burtona instynktownie wyczuwa, że jest podobny do Jokera – obaj są odmieńcami wykluczonymi przez społeczeństwo. Scenarzyści poszli o krok dalej i uczynili Jokera/Napiera odpowiedzialnym za śmierć rodziców bohatera. Joker stał się tym samym niejako "ojcem" Batmana. To on bowiem sprowadził go na świat tamtej feralnej nocy. Batman widziany oczami Nolana, za nic nie przyzna się do pokrewieństwa z szaleńcem.

Film Burtona to twór nieco już archaiczny. Gumowy kostium, siermiężne gadżety – to wszystko budzi dziś lekki uśmieszek. Mimo to jest w nim coś, co opiera się upływowi czasu. Z "Batmanem" jest jak z komiksami Boba Kane`a: Musimy naprawdę wysilić wyobraźnię, aby w postaci widocznej na okładce słynnego numeru "Detective Comics" dojrzeć Mrocznego Rycerza, którego dziś znamy. Jest śmieszny, żeby nie powiedzieć komiczny, ale to Batman w czystej postaci, stąd bije źródło jego mitu. Burtonowi udało się stworzyć jego filmowy odpowiednik i za to mu chwała.

W ostatniej scenie filmu bohater stoi na dachu budynku, niebo rozświetla symbol nietoperza. Przypomina to ostatni kadr z originu Batmana autorstwa Kane'a: Batman pręży się do skoku, nad nim ogromny żółty księżyc. Obaj są w swojej pozie odrobinę tandetni, ma się wrażenie, że zaraz odpadnie im głowa, a peleryna rozejdzie się w rękach. Ale wystarczy dać się ponieść wyobraźni, a zmienią się w mitycznych herosów.

3 komentarze:

kelen pisze...

Heh, też miałem tą figurkę, o której mowa na początku, ale mnie udało mi się ją zachować :)

Co do pomysłu na zrobienie z Jokera mordercy Wayne'ów, to był to akurat pomysł Burtona, a nie Sama Hamma (tak samo jak wprowadzenie Vicki do jaskini przez Alfreda).

Sam film ponownie obejrzałem niedawno, tym razem w wersji na Blu-ray i nadal jestem nim zachwycony, jak za każdym seansem zresztą. Dla mnie jakoś specjalnie się nie zestarzał, jedyne, co mnie drażni to efekty dźwiękowe uderzeń podczas walk :)

Grim pisze...

Różnica między "Batmanem" a "Mrocznym Rycerzem" jest taka, że za dwadzieścia, pięćdziesiąt lat film Burtona będzie legendą - pomimo tego, że się zestarzał pod względem realizacyjnym, jasne, to jednak o wiele lepiej opowiada o wiele głębszą historię. Nolan będzie ciekawostką, jednym z tysięcy innych sensacyjniaków o superherosach.

Anonimowy pisze...

Batman Burtona jest miliony razy lepszy od Nolanowskiego. Wogole nie nuzy, nie ma tam ani jednej niepotrzebnej sceny, jest wspaniale gotycki, przerysowany, plugawy i odrealniony, a jednoczesnie bardzo namacalny,psychologicznie prawdopodobny i rzeczywisty. Jack Nicholson to mistrzostwo absolutne i Ledger nie dorasta mu do piet....Oglodam Batmana Burtona juz prawie od dwoch dekad i za kazdym razem ten film jest jeszcze lepszy -odkrywam w nim nowe smaczki i nawiazania. Nolanowska wersja przy ktorej spuszcza sie caly swiat jest tylko przyzwoitym filmem sensacyjnym z masa bzdur z ktorych najwieksza to ta gdy do dzieciaka obserwujacego swoich konajacych rodzicow jego wlasny ojciec probuje go niemrawo przekonywac ze wszystko jest juz dobrze....... i ten batmobil przypominajacy jakas zbieranine trojkatow na kolach - koszmar....