wtorek, 5 czerwca 2012

#1050 - Goon vol. 3: Heaps of Ruination

Oto najlepszy znany mi goonowy tom. O jakiejkolwiek nierówności nie ma już mowy - wysoki poziom od początku do końca. Dla mnie każda z czterech zaprezentowanych tu historii była (jest i będzie?) knockoutem. I po każdej utracie przytomności wstawałem pragnąc więcej. Panie Powell, pan jest nienormalny. Panie Powell, stworzył pan majstersztyk rozrywkowego komiksu, moim skromnym zdaniem.

No dobra, nie tylko moim - tak jak w 2004 roku, tak i w 2005 autor został za "Goona" nominowany do nagród Eisnera. Ponownie w tych samych czterech kategoriach. W kończącej tom opowieści pt."The Vampire Dame Had To Die!" pojawiła się nawet chamska dygresja na temat owych nominacji. Oto na scenie stoi ubrany w garnitur Franky i przedstawia publiczności niedorozwiniętego chłopca zwącego się Peaches Valentine, specjalizującego się w rozsmarowywaniu swoich odchodów w przeróżnych miejscach (po raz pierwszy pojawił się w poprzednim wydaniu zbiorczym, w równie krótkiej opowieści o "amerykańskiej dziewczynce posiadającej kretyna"). Młodzieniec robi to, co umie najlepiej, choć tym razem ekskrementy lądują na jego głowie. Na koniec przedstawienia dumnie wyciąga tabliczkę z napisem "2004 Nominee For Four Eisner Awards!". Na scenę wkraczają wówczas komiksowi krytycy, będący zapewne członkami eisnerowskiej komisji, i rozpoczynają pseudo-intelektualną analizę tego, co właśnie ujrzeli. Dopiero Franky, dzierżąc w dłoni spluwę, wyprowadza ich z błędu, w typowy dla siebie sposób. Zgaduję, że bardziej bezczelnego (i głupiego) żartu Powell już chyba nie mógł na ten temat wymyślić. Ale komisja wcale się nie obraziła - tym razem otrzymał już nie jedną, a dwie statuetki, w kategoriach Best Humor Publication oraz Best Continuing Series.

Muszę tu jednak zaznaczyć, że opisany żart doceniam za odwagę, nie za jakość, bo od pozostałej zawartości albumu odstaje. Ale to tylko 2 strony na wszystkich 128. W każdym razie z chamstwem i prostactwem jest w "Goonie" tak samo, jak z absurdem i czarnym humorem, który nieoczekiwanie ustępuje czasem miejsca śmiertelnej powadze. Czy też jak z gatunkami, którymi Powell ciągle żongluje - od komedii przez western po horror i noir. Ten komiks to - w swoich najlepszych odsłonach - mieszanka wszystkiego, pod niemalże każdym względem. W ten sposób nigdy nie wiadomo, kiedy w danej historii pojawi się coś brutalnego czy wulgarnego, a kiedy inteligentnego czy nawet uroczego. W tym właśnie tkwi jego siła. Ale przejdźmy do poszczególnych historii, jakim przyszło znaleźć się w tym znakomitym zbiorze.

Oto w twierdzy Bezimiennego Kapłana od miesięcy już więziony i torturowany jest Buzzard, nieśmiertelny ex-szeryf pożywiający się trupim mięsem. Resztką sił udaje mu się uwolnić trzymanego w słoiku obok duszka będącego "dzieckiem mgły i Księżyca", który w ramach podziękowania (i nie tylko) przybiera postać szkieletu sępa, aby poinformować o nieciekawym położeniu Buzzarda samego Goona. I poprosić o ratunek, oczywiście. No i nasz bohater zbiera w końcu ekipę przeróżnych znajomych bandziorów i rusza do akcji. Bardzo proste i bardzo wkręcające (jeśli tylko zdążyło się wcześniej poznać odpowiednie postaci). Pozornie niezbyt oryginalne, ale ostatecznie zmierza w bardzo zaskakującym kierunku. Dużo akcji i humoru, rozbrajające dialogi i hasła (mój faworyt to: "There's a werewolf and a giant robot killing my zombies! Release the great zombie chimp!"). No i bardzo fajnie zobaczyć wreszcie wilkołaka Merle'a w scenie innej niż gra w pokera czy chlanie alkoholu (nie, żeby takie sceny nie były tu fajne).

Kolejna historia, to już zupełnie inna bajka. "Lagarto Hombre", bo tak się nazywa, to nominowana do Eisnera w kategorii Best Single Issue opowieść o wielookiej kreaturze z innego wymiaru, która z bardzo pustym żołądkiem przybywa do świata Goona. Co wzbudza zainteresowanie zarówno bohatera, jak i szalonego Dr. Alloya, który przecież nie marzy o niczym innym, jak o uratowaniu ludzkości przed jakimkolwiek zagrożeniem. Jest to jedna wielka parodia - czy może pastisz - starych monster movies, choć grzechem byłoby nie wspomnieć też o pewnym fragmencie stylizowanym na western, a nawiązującym do kina Sergio Leone (sposób, w jaki Powell to zrobił, rozłożył mnie to na łopatki). To, co w historii najlepsze - po mocnych punktach zwrotnych - to sama narracja. Do bólu patetyczna i tak samo ironiczna, wzorowana na trailerach starych horrorów i sci-fi klasy B (do głowy przychodzą też hollywoodzkie produkcje, z "King Kongiem" na czele).

Najbardziej z całego tomu lubię historię numer 3, gdzie do akcji wkracza Hellboy. Początek historii spłodził sam jego ojciec, Mike Mignola. Oto Piekielny Chłopiec przybywa do nawiedzonego domu. Błądzi miedzy obserwującymi go z obrazów postaciami, aż wreszcie znajduje stary, zniszczony komiks - "The Goon Magazine". Ledwie go podnosi, a otrzymuje solidny cios w tył głowy. Kiedy otwiera oczy, znajduje się w goonowym uniwersum, gdzie ze względu na kolor skóry automatycznie brany jest za komunistę. Od tego miejsca historię rysuje już Eric Powell. Oczywiście Hellboy szybko spotyka Goona i Franky'ego, co owocuje masą zabójczych dialogów (Franky nadaje mu imię Rosie), a w końcu bierze udział w masakrowaniu zombiaków przemycających świńskie kotlety. Ale to dopiero początek. Szaleństwo za szaleństwem, prawda?

Nie wiem czy to, co piszę brzmi zachęcająco, bo ciężko chyba w pełni oddać charakter tego komiksu. Mam wrażenie, że opisując jego komiczne elementy pozbawiam je komizmu. Cóż, to trzeba po prostu samemu poznać. W każdym razie wspomniane historie to - pomijając pewien bardzo smutny akcent - czysto rozrywkowa rozpierducha. Lekka, bezpretensjonalna, emocjonująca, oryginalna, odważna, upiorna, nieobliczalna, do łez rozśmieszająca... I tak dalej. W związku z tym ostatnia opowieść - wspomniana wcześniej "The Vampire Dame Had To Die!" - jest ich niemalże przeciwieństwem. Zaczyna się absurdalną szyderą z wampirów, ale szybko przekształca się w całkowicie poważny, gotycki melodramat. Romantyczny i w pewnym momencie naprawdę poruszający. Niemożliwe? Cóż...

2 komentarze:

Jan Sławiński pisze...

Żem czytał, świetny tom! W planach nadrobienie reszty (znam tylko polskie wydania i właśnie wyżej recenzowany album).

Marcin Z. pisze...

Vol. 2 też koniecznie, choć to jeszcze nierówne.