piątek, 29 czerwca 2012

#1066 - Przygody na bezludnej wyspie

W wywiadzie noszącym tytuł „Miejski artysta ludowy”, Maciej Sieńczyk zagadnięty przez Sebastiana Frąckiewicza o fakt, że tematem wielu jego komiksów jest samo opowiadanie historii, odpowiada: „To jest konwencja z Kabaretu Starszych Panów czy Alicji w Krainie Czarów, która mi bardzo odpowiada. Ktoś spotyka kogoś, jakiegoś oryginała, który opowiada historię, czasem w formie wiersza lub piosenki. Bohaterowie moich komiksów wysłuchują go z kamiennym wyrazem twarzy, choć każdy z nas byłby znudzony, zażenowany bądź zdegustowany podobnymi niedorzecznościami. Jest w tym element swoistej egzotyki i urok słuchania baśni, ale baśni siermiężnej i nudnej. Wydaje mi się to zabawne”. 

Nie inaczej jest w „Przygodach na bezludnej wyspie” – najnowszym albumie komiksowym Sieńczyka, który kilka miesięcy temu opublikowało wydawnictwo Pawła Dunina-Wąsowicza. Właściwie można powiedzieć, że opowiadanie historii jest głównym i podstawowym tematem tej książki. Akcja, jeśli jakaś jest, dzieje się w tle i stanowi jedynie pretekst do snucia opowieści.

Początkowa plansza jest niczym z wierszyka Janiny Porazińskiej: „Z popielnika na Wojtusia / iskiereczka mruga: / Chodź, opowiem ci bajeczkę, /bajka będzie długa” – mężczyzna w marynarce w paski i białej koszuli siedzi w fotelu, zasypia podczas przeglądania swoich „pamiątek” (Być może bohater, tak jak i autor, jest „opętańczym zbieraczem”, „wiecznym kolekcjonerem”? A może odwrotnie? Może autor przekazał bohaterowi swoje przywary?). Nagle budzi go stukanie do drzwi, otwiera, nikogo nie ma, na wycieraczce leży zeszyt zatytułowany „Przygody na bezludnej wyspie”. Brulion jest zniszczony, nie ma nazwiska autora. Bohater zaczyna czytać…

Wbrew pozorom przygody opisane przez anonimowego autora nie są współczesną wersją „Przypadków Robinsona Cruzoe” czy „Wyspy skarbów”. Co prawda jest statek (wspaniały, ogromny transatlantyk), jest wyprawa na południe (do Afryki, choć mapa nie jest dokładna), jest lądowanie na wyspie (ludnej i zabudowanej), jest cudowne ocalenie i powrót do domu rodzinnego (powrotu syna rodzice nie doczekali; na ostatniej planszy bohater stoi na cmentarzu, trzyma białego kota na rękach). Te wszystkie wydarzenia mają miejsce. Czytelnik dowiaduje się o nich, ma możliwość śledzenia ich, jednakże następują one jakby z boku, poza głównym nurtem historii.

Więc na czym zasadza się akcja „Przygód na bezludnej wyspie”? Na czym polegają tytułowe „przygody”?

Na swoistym horror vacui, który w wykonaniu Sieńczyka sprowadza się do przymusu opowiadania. Ktoś spotyka kogoś i od razy zaczyna snuć opowieść, wewnątrz gawędy również się opowiada, a w ramach rewanżu ktoś inny opowiada swoją historię. Jakby opowiadanie było pierwotną potrzebą człowieka. Bohaterowie przez cały album nic innego nie robią, tylko dzielą się (obdarowują się) anegdotami, gawędami, przypowieściami. W opowieściach nie chodzi o zaskakującą, głęboką pointę, ponieważ często jej nie ma. Chodzi o sam akt opowiadania, ale i słuchania. Usiądźmy i posłuchajmy, bo warto!

czwartek, 28 czerwca 2012

#1065 - Bat-czwartki 04 : Fluorescent Adolescent ("Batman Forever")

W 1995 roku Backstreet Boys szturmowali listy przebojów ze swoim pierwszym singlem. Prym na rynku wydawniczym wiodły magazyny młodzieżowe, które prześcigały się w ilości drukowanych plakatów coraz to nowych idoli, których nazwisk dziś nikt już nie pamięta. Trafiały one na ściany pokoi nastolatków, wpisując się na stałe w krajobraz lat 90-tych. W tych samych kioskach, co "Popcorn", "Dziewczynę", czy "Bravo" można było również kupić komiksy z Batmanem wydawane przez TM-Semic. Zrządzeniem losu rok '95 był dla polskich fanów Mrocznego Rycerza szczególnie dramatyczny – Batman, postrach przestępców, największy detektyw świata, nikł w oczach w serii "Knightfall". Wkrótce mieliśmy zobaczyć go leżącego ze strzaskanym kręgosłupem w kałuży krwi. O ironio, w tym samym czasie na ekrany kin wszedł "Batman Forever".

Batman z filmu Joela Schumachera jest okazem zdrowia. Nie męczą go zawroty głowy, nie słania się na nogach z wyczerpania. W niczym nie przypomina swojego odpowiednika z kart komiksów, który jest bliski załamania nerwowego. W odróżnieniu od niego jest jeszcze młodzikiem, który ledwo co postawił pierwsze kroki w kostiumie nietoperza. Przypomina nastolatka u progu dojrzewania – jest zdezorientowany i zagubiony, obce są mu wybory, jakie niesie ze sobą dorosłe życie. W pierwszej kolejności musi skonfrontować się z samym sobą. Dopiero później przyjdzie pora na psychopatycznych osiłków.

W "Batmanie" Tima Burtona Wayne, zabijając Jokera w symboliczny sposób przecina pępowinę, która łączyła go z nieformalnym "ojcem". Mimo to jest wciąż dzieckiem, które do końca nie rozumie, konsekwencji swoich poczynań. Burton stawia go przed dylematem czy wieść normalne życie, czy poświęcić się walce z przestępczością, ale bohater nie jest jeszcze w stanie wybrać. W "Batmanie" udaje mu się uniknąć konfrontacji z samym sobą  – jako Batman pokonuje Jokera i zostaje zaakceptowany przez mieszkańców Gotham w roli obrońcy miasta; jako Wayne zdobywa serce Vicky Vale, która zgadza się dzielić życie z superbohaterem. Ta idylla nie trwa długo. W "Powrocie Batmana" bohater napomyka jedynie, że związek z blondwłosą dziennikarką się nie udał. Być może Vale miała dość życia z dużym dzieckiem? Wayne musi więc poszukać sobie nowej partnerki. Selina Kyle od razu przyciąga jego uwagę, ponieważ tak, jak on "bawi się" w przebieranki. Przy niej nie będzie musiał więcej udawać, ani ukrywać swoich neuroz. Kyle odrzuca jednak jego awanse, czym robi Wayne'owi przysługę. Ich związek opierałby się bowiem nie na akceptacji i wzajemnym zaufaniu, ale podobieństwie – oboje cierpią na rozszczepienie osobowości, oboje pragną zemścić się za swoje krzywdy. Wayne w dziecinny sposób chciał rozwiązać swój problem wiążąc się z kimś o identycznej osobowości. Jednym słowem, wybrał drogę na skróty. Wayne z "Batman Forever" jest już dojrzalszy i wie, że w ten sposób niczego nie osiągnie.
   
Bohater burtonowski był bardziej Batmanem, niż Wayne`em. W "Batman Forever" proporcje są bardziej wyrównane. Z początku bohater stara się wybrać między jednym, a drugim, ale ta droga prowadzi donikąd. Porzucając kostium Batmana nie pozbędzie się swojego wewnętrznego Nietoperza. Głód wrażeń, pragnienie walki jest w nim głęboko zakorzenione, znacznie głębiej niż trauma spowodowana śmiercią rodziców. Scenarzysta Akiva Goldsman idzie w ślady Franka Millera i powtarza za autorem "Powrotu Mrocznego Rycerza" diagnozę, według której ON był w Wayne'ie od dziecka, tragiczna śmierć rodziców tylko przyśpieszyła JEGO przyjście na świat.
   
W podświadomości bohatera zalęgło się przeświadczenie, że to on jest winien śmierci swoich rodziców i to każe mu co noc występować na ulicach Gotham w przebraniu Batmana. Ale w rzeczywistości prawda jest taka, że Wayne'owi taki tryb życia odpowiada. Lubi, wręcz lubuje się w gromieniu przestępców. Żyje zemstą, to utrzymuje go przy życiu. Śmierć Jokera nie przyniosła mu upragnionej ulgi. Wręcz przeciwnie. Wayne u Schumachera jest znacznie bardziej złożonym bohaterem, niż u Burtona, ale w istocie został obdarzony mentalnością przeciętnego nastolatka, który przeżywa piekło okresu dojrzewania.

W "Batmanie", na chwilę przed pierwszym pojawieniem się bohatera, dwóch złodziejaszków wymienia między sobą plotki o rzekomym pogromcy przestępców przebranym za nietoperza. Nikt nie wie, jak wygląda, a mimo to wszyscy się go boją. W "Batman Forever" bohatera nie otacza już tajemnica, gdy więc Robin poda się za Batmana nikt mu nie uwierzy. Przestępcy wiedzą jak wygląda prawdziwy Rycerz Gotham. Jest teraz gwiazdą.

W filmach Burtona obecność Batmana i jego przeciwników odstrasza ludzi. Gotham pustoszeje, stając się polem walki między zaprzysięgłymi wrogami. Batman, Joker, Pingwin są niczym bogowie z greckiego panteonu, którzy zstąpili na ziemię. Zwykli śmiertelnicy nie są godni ich oglądać. W "Batman Forever" przed budynkiem banku, w którym Two Face przetrzymuje zakładnika, zbiera się tłum gapiów. Gdy Batman pojawia się na miejscu, wpatrują się w niego jak urzeczeni. Wychowani przez media, domagają się spektaklu, rozrywki. Batman jest w ich oczach współczesnym gladiatorem, zakutym w lateksową zbroję. Z cichego introwertyka zmienił się w gwiazdora, symbol seksu. Batman z filmów Burtona był ikoną popkultury, w filmach Schumachera jest  idolem nastolatków – bohaterem na miarę czasów, w których prym będą wiedli Backstreet Boys, Spice Girls i Britney Spears.

wtorek, 26 czerwca 2012

#1064 - Wiktor i Wisznu

Jeroen Funke ze swoimi „Wiktorem i Wisznu” zajął drugie miejsce na zeszłorocznych ligaturowych pitchingach. Holender musiał uznać wyższość poetyckiego „The Lonely Matadora” Jay`a Wrighta, ale w pokonanym polu zostawił „Radosava” Borisa Stanica. Na nagrodzony w Poznaniu projekt składają się cztery krótkometrażowe opowieści. Każdy z nich został narysowany w przeciągu zaledwie 24 godzin, podczas czterech edycji akcji „24 Hour Comics Day”.

Holenderski twórca związany z kolektywem Lamelos cieszy się sławą mistrza w ekspresowej produkcji komiksowej. Po lekturze jego debiutanckiego na naszym rynku albumu, nie można się takim sądom dziwić. Operujący w cartoonowej stylistyce Funke z równą gracją operuje prostą, ascetyczną kreską, co nieskażonymi jakimkolwiek racjonalizmem pomysłami. Pozbawione słów, nieme komiksy z jednej strony przypominają dokonania Lewisa Trondheima, a z drugiej rezonuje humorem naszego Piotrka Nowackiego.

Można tylko przypuszczać czy Wisznu to ten mały, przypominający kaczkę (koczkodana?) stworek z zakręconym ogonkiem, a Wiktor to ten wielki niedogolony, psowaty niedźwiedź kryjący swoją twarz za okularami. Ta niewiedza zupełnie nie przeszkadza, żeby ten sympatyczny duet antromorficznych bohaterów polubić. Przygody, które Wiktor i Wisznu przeżywają, nieskrępowane są żadnymi zasadami logiki. Funke tak prowadzi swoje historie, aby realizować jak najbardziej szalone i oryginalne koncepty. Często, jego komiksowa intuicja prowadzi go w niezwykłe miejsca – na przykład tam, gdzie żaden klient supermarketu nie powinien się zapuszczać lub do alternatywne rzeczywistości skrytej pomiędzy tapetą, a ścianą. Humor budowany jest błyskotliwym, purenonsensownym dowcipem. Znakomicie pasuje do epatującej absurdem fabuły, radośnie pozbawionej jakiegokolwiek sensu, w potocznym rozumieniu tego słowa. Dla Funke liczy się zaskakujący koncept i udany żart.

Tak pomyślane opowieści wykute z wybujałej wyobraźni Holendra zilustrowane są za pomocą minimalistycznej, czaro-białej kreski. O ubogich w detale, ale dość dynamicznych i cechujących się dużą komunikatywnością rysunkach trudno coś więcej powiedzieć. Chyba tylko tyle, że prostota oprawy wizualnej stoi na przeciwnym biegunie do fantazji Funke.

„Wiktor i Wisznu” to esencja radochy z komiksowania. Niemal dziecięca, wręcz atawistyczna, tryskająca z każdej strony, każdego kadru. Komiks Jeroena Funke zupełnie nie pasuje do katalogu Centrali, który reklamuje swoje albumy, jako „mądre komiksy”. Gdzie mu tam do wojennych reminiscencji z wojny na Bałkanach czy raportowi homoseksualisty z rasistowskiej Ameryki lat sześćdziesiątych. To czysta, komiksowa radość. Zajawka. I to w najlepszym gatunku. Tym bardziej cieszy informacja, że Funke pracuje już nad kolejnym komiksem, który będzie miał swoją premierę już w przyszłym roku w naszym kraju.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

#1063 - New Avengers t.03: Kłamstwa i tajemnice

Na kolejne tomy "New Avengers" czekam prawie tak, jak na kolejne zeszytówki od Semika. Brianowi Bendisowi, jak mało komu, udało uchwycić się tego samego superbohaterskiego ducha, który w swoich dziełach zaklęli Lee z Kirby`m, Claremont i Byrne`a czy spółka Micheline-McFarlane. A same albumy od Muchy pięknie pachną farbą drukarską, co jeszcze pogłębia mój nostalgiczny nastrój, Niestety, niekiedy scenarzysta z Cleveland nie potrafi stanąć na wysokości zadania. Szwankuje wykonanie, na wierzch wychodzi wychodzi pośpiech. Trzymając się tej metafory ducha, to może i on zostaje zachowany, ale litera wychodzi jakaś taka koślawa.

Na kolejny tom serii zatytułowany "Kłamstwa i tajemnice" składają się dwie historie. W pierwszej - trzyczęściowym "Roninie", Nowi Mściciele wraz z tytułowym, zamaskowanym herosem udają się do Japonii w pościg za Silverem Samuraiem. W drugiej, tytułowych "Kłamstwach i tajemnicach" pokazane zostaną skutki tej orientalnej wycieczki, a sekret powrotu Spider-Women i jej mocy zostanie wyjaśniony. Przynajmniej, w pewnym stopniu, jak się później może okazać. Wciąż ciągnie się szpiegowski wątek wielkiej konspiracji, kretów w S.H.I.E.L.D., gnijącej Hydry i zniknięcia Nicka Fury`ego, który rozpoczęty został podczas "Tajnej wojny". I będzie on jeszcze długo przewijał się w pisanych przez Bendisa (i nie tylko) komiksach. Co ciekawe, w obu tych historiach główne role odgrywają kobiety. W pierwszej reflektory skierowane są na pewną tajemniczą znajomą Daredevila, szefującą Hydrze Viper i Spider-Woman, a w drugim - pierwsze skrzypce gra znowu Jessica Drew, Ms. Marvel, a swoje momenty mają również Kat Farrel i Jessica Jones. Szkoda, że wszystkim tym dziewczynom show kradnie J. Jonah Jameson, który na łamach "Bugle`a" opisuje prezentację nowego składu Avengers. Za takie właśnie momenty kocham to, co z superbohaterszczyzną wyprawią Bendis.

Wyprawę do Japonii zilustrował David Finch, znany z pierwszego tomu "New Avengers". Pisząc o jego kresce, wypadałoby powtórzyć to, co padło przy okazji "Ucieczki". To zakorzeniona w stylistyce lat dziewięćdziesiątych, obfitująca w tusz konkretna amerykańska krecha. Monstrualne mięśnie, nienaturalnie rysowane twarze i paskudne, kolory z komputera, do których wychowani na klasykach z lat osiemdziesiątych czytelnicy, tacy jak jak, się nigdy nie przyzwyczają. Zupełnie inny styl prezentuje Frank Cho. Koreańsko-amerykański artysta operuje bardzo czystą, miękką kreską, podobną do tego, co wychodzi spod rąk Stuarta Immonena czy Steve`a McNivena. Bez bicia przyznam, że jest to jeden z moich ulubionych mainstreamowych rysowników. Także z tego powodu, że uchodzi za jednego z największych specjalistów od portretowanie kobiecych wdzięków. Ma bardzo charakterystyczną manierę rysowania kobiet - zamiast typowych dla konwencji super-hero przerysowanych, biuściastych anorektyczek, Cho rysuje obficie wyposażone panie przy kości, z pewnym elementarnym poszanowanie damskiej anatomii (na tyle, na ile to możliwe w komiksie tego typu). Przez złośliwców porównywane do wąsatych atletek z NRD, mają jednak swój nieodparty urok i co tu dużo mówić - wręcz ociekają seksualnością, wyginając się przed nastoletnim czytelnikiem w wyzywających pozach (przyjrzyjcie się dobrze Ms. Marvel podczas walki z Klawem). Co ciekawe Cho taki efekt uzyskuje nie przez deformacje i przerysowanie, ale właśnie zachowanie anatomicznych proporcji (powtórzę - na ile to takim komiksie jest wykonalne).

"Kłamstwa i tajemnice" trzymają bendisowy poziom serii. Pełnokrwiste, żywe dialogi - nikt w branży nie pisze Spider-Man i Wolverine`a, jak Bendis. Kilka niezłych linijek dostało się Kapitanowi Ameryce i Luke`owi Cagowi. Zabawy z inwersją czasową i ogólnie ze sposobem przedstawiania wydarzeń urozmaicają tok opowieści. Podobnie, jak oddanie na moment Ms. Marvel funkcji narratorki. W porównaniu z "Sentry`m" w trzecim tomie brakuje nieco tego nieszablonowego podejścia do superbohaterskich klisz, ale w komiksie, jak zresztą w całej serii, da się wyczuć pewne ironiczne zdystansowanie do całego tego ultraheroicznego, do bólu patetycznego sztafażu. 

Teraz, dla wydawnictwa Mucha Comics zaczynają się schody. Wprowadzenie Carol Danvers było związane z tym, co wydarzyło się podczas "House of M" i powiązana mocno z mitologią Avengers, ale bez znajomości jednego i drugiego dało się jakoś przełknąć ten wątek. Jednak w kolejnych trejdach zaangażowanie flagowej przecież serii Marvela w najważniejsze wydarzenia dziejące się na Ziemi-616 będzie już tylko rosło. Następny zapowiadany album - "Kolektyw" - opisuje bezpośrednie konsekwencje działań Wandy Maximoff. Oczywiście, da się ten komiks czytać bez znajomości pewnych tradycji i motywów, odłączyć je od historii, z którymi są bezpośrednio połączone, a to, co czytelnikowi niezbędne do podjęcia lektury dopowiedzieć w posłowiu.

Ale czy didaskaliami będzie się dało zatuszować nieobecność głównej mini-serii "Marvel Civil War" czy "Secret Invasion", do których w pewnym momencie "New Avengers" stają się tylko dodatkiem? Nie dość, że marvelowscy "Nowi Mściciele" są hermetyczni, jak każdy przeciętny superbohaterski komiks (czyli jak cholera) to jeszcze Musze opłaca się publikować tylko wycinek większej całości. Nie mówię, żeby wydawać wszystkie tie-iny jak leci, ale dla potencjalnego czytelnika, który jest fanbojem ("gdzie kluczowy numer tej ważnej serii, bez którego nie wiemy, dlaczego główny bohater zmienił fioletowe skarpety na czerwoną zbroje, do diaska!?") albo "zwykłego czytelnika" ("co to za cholerni, zieloni kosmici i co robią na ziemi, do diaska?") lektura serii wydawanej w tak "okrojonej" wersji może okazać się albo niemożliwa, albo niesprawiająca czytelniczej radości.

piątek, 22 czerwca 2012

#1062 - Lucky Luke (tom niebieski)

Dzięki wydawaniu integralnych edycji o pomniejszonych gabarytach Egmontowi udało się przedstawić polskiemu czytelnikowi ostatnie przygody Tintina. W tym samym formacie ukazują się również perypetie najszybszego rewolwerowca na Dzikim Zachodzie. Do tej pory pojawiły się trzy takie wydania zbiorcze z Lucky Lukiem w roli głównej, ale klasycznego komiksowego materiału Morrisa (i Goscinnego) wystarczy jeszcze na kilka opasłych tomików. W najnowszym z nich, z okładką w kolorze niebieskim, znalazły się trzy kolejne - "W górę Missisipi", "Na tropie Daltonów" i "W cieniu wież wiertniczych".

Obok innych wielkich klasyków, Asteriksa i wspomnianego Tintina, Lucky Luke należy do ikon europejskiego komiksu humorystycznego. To jeden z najbardziej popularnych tytułów sprzedawanych na starym kontynencie (a także – ciekawostka – w Kanadzie), którego sumę albumów trudno zliczyć. Osiągający milionowe nakłady serial komiksowy był tłumaczony na angielski i wiele innych języków, także tych azjatyckich i afrykańskich. Strzelający szybciej niż własny cień kowboj był również bohaterem niezliczonej liczby adaptacji filmowych, animowanych czy serialowych oraz gier. A po raz pierwszy pojawił się na kartach komiksu we francuskim magazynie komiksowych "Spirou" w grudniu 1946. Rysownikiem i scenarzystą historii zatytułowanej "Arizona 1880" był belgijski twórca Maurice De Bevere, znany lepiej jako Morris. Wtedy pewnie jeszcze nie wiedział, że los nierozerwalnie splecie jego życie z odjeżdżającym w stronę zachodzącego słońca jeźdźcem. W 1955 roku, począwszy od Szyn na prerii, w pracy nad komiksem zaczął pomagać Goscinny, a okres współpracy ojca Asteriksa i Mikołajka z Morrisem uchodzi za najlepsza lata dla Lucky Luke`a.

I właśnie z tamtej epoki pochodzą prezentowane albumy. "W górę Missisipi" opowiada o wyścigu dwóch parowców po czwartej największej rzece świata. "Na tropie Daltonów" to kolejne starcia samotnego kowboja z czwórką nieporadnych bandziorów, którzy panoszą się po Teksasie. Najciekawsza w niebieskim komplecie jest jednak historia "W cieniu wież wiertniczych". Najmocniej zanurzona w historii i mitologii Dzikiego Zachodu opowieść o gorączce poszukiwań ropy naftowej jak najdalej ucieka od westernowych klisz. Wzorowo poprowadzona, przyprawiająca o spazmatyczne napady śmiechu, ale pełna swoistego tragizmu.

Tak jak Goscinny mistrzem humoru jest (i basta), tak Morris ze swoją kreskę może wciąż przyprawiać o kompleksy swoich o kilka dekad i parę pokoleń młodszych kolegów. Slapstickowe gagi, zabawy lingwistyczne, piętrzenie ironii, humor sytuacyjny – Goscinny ma to wszystko. A do tego zachwyca swoim scenopisarskim warsztatem – balansowaniem pomiędzy głównym wątkiem a dygresjami, teatralnym przywiązaniu do szczegółu czy absolutnie genialnymi kreacjami postaci drugoplanowych. Dla mnie jego "luckowe" wcielenie przebija to, co zrobił w Asteriksie, choć wiem, że takim stwierdzeniem narażę się fanom przygód pewnego Gala. Niczego nie można odmówić również Morrisowi, który obleka pomysły scenarzysty w kolorowe, karykaturalne kształty. I to jak! Ze swoją prostą, ale szlachetną kreską potrafi wydobyć z prostych rysunków tony humoru.

Pomimo 66 lat, które minęły od debiutu komiksu, "Lucky Luke" nie zestarzał się ani za grosz – zachwyceni będą nim wszyscy. Młodzi czytelnicy, rozpoczynający swoją przygodę z sztuką komiksową, ich rodzice i ich rodzice. Zabawny w swojej slapstickowej konwencji, a jednocześnie pełen dynamicznej akcji – pościgów, strzelanin, napadów na bank i innych związanych z Dzikim Zachodem działalności. Z jednej strony dekonstruujący zakłamany popkulturowy mit o narodzinach Ameryki, a z drugiej oddający hołd klasycznym westernom, przepełniony nienachalną dawką wiedzy historycznej. O takich komiksach zwykło się mówić – klasyk.

czwartek, 21 czerwca 2012

#1061 - Bat-Czwartki 03: Gang urwisów ("Powrót Batmana")

Sukces "Batmana" był bezsporny – miliony zarobione w kinach czyniły go jednym z największych kinowych hitów wszech czasów i najbardziej kasową adaptacją komiksu w historii. Na kontynuację nie trzeba było długo czekać - w 1992 premierę miał "Powrót Batmana". Być może to kwestia pory roku – akcja filmu rozgrywa się zimą – ale reakcja publiczności była chłodna, żeby nie powiedzieć lodowata. Film się podobał, owszem. Odniósł sukces, ale należy nadmienić, sukces umiarkowany w porównaniu do poprzednika. Było w nim jednak coś – owo coś zaś trudno wytłumaczyć – co budziło wśród widzów konsternację. Oczekiwano kontynuacji utrzymanej w podobnej konwencji. Tymczasem Burton nakręcił... no właśnie co?

Dziwna sprawa z tym "Powrotem Batmana". Dziwna i tajemnicza. Pamiętam ten film jak przez mgłę. Wiem, że obejrzałem go w dzieciństwie, ale kiedy to było i co ważniejsze jaka była moja reakcja... tego nie potrafię sobie przypomnieć. Tak jakby nie było to nic ważnego. Czy to nie dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że darzyłem Batmana szczególnym uczuciem i z obsesyjną skrupulatnością zbierałem wszelkie informacje na jego temat, "Batmana" zaś otaczałem kultem? Tymczasem jego kontynuacja nie budziła we mnie większych emocji. Gdy dziś oglądam film Burtona dochodzę do wniosku, że musiałem podświadomie wyczuwać, to co wszyscy wiedzieli przede mną – że "Powrót Batmana" jest inny.

Na pierwszy rzut oka film nie różni się diametralnie od poprzednika – Bruce Wayne ma znów twarz Michaela Keatona, kostium Batmana nie zmienił się na jotę, w rolę Alfreda ponownie wciela się Michael Gough, nawet Batmobil wygląda tak samo. Batmanowi przybyło co prawda kilka nowych gadżetów, ale to wciąż ten sam heros, którego znamy z poprzedniej części. Czy aby na pewno?

Gdy Batman zdziera z twarzy maskę i tłumaczy Catwoman, że są sobie pisani (oboje cierpią bowiem na rozszczepienie osobowości) wiemy, że przemawia przez niego duch Burtona. Wayne jest typowym burtonowskim freakiem, odmieńcem, szukającym akceptacji wśród sobie podobnych. W "Batmanie" wzdychał do reporterki Vicky Vale. W "Powrocie..." o tym związku mówi przelotnie – "nie udał się" – i nie tłumaczy dlaczego. Łatwo jednak domyślić się, że powodem była jego postępująca neuroza. Wayne spróbował "normalności", ale okazała się dla niego nie do przełknięcia. Odmienność i aberracja są mu znacznie bliższe. Dlatego Vicky Vale – długonoga blond piękność, ideał kobiecości – została zastąpiona przez psychopatyczną femme fatale Selinę Kyle.

Zmienił się nie tylko Batman, zmieniło się również Gotham City. W "Batmanie" miasto jawi się jako typowa dama w opałach, która oczekuje na ratunek z rąk rycerza. Batman zostaje jego obrońcą i wyzwala je spod wpływu Jokera. W "Powrocie Batmana" Gotham City obnaża swoje prawdziwe oblicze. To miasto do cna zepsute i chore. Od kanałów – opanowanych przez wynaturzoną "armię" Pingwina – po wysokie wieżowce,  które zamieszkuje "wzorowy obywatel" Max Shreck, w istocie psychopata. Joker był swego rodzaju najeźdźcą, pragnącym podporządkować sobie miasto. Shreck jest z kolei dzieckiem Gotham w takiej samej mierze, co Pingwin. Batman myli się, widząc w nim przeciwnika. Shreck to Gotham, a Gotham nie potrzebuje ratunku.

Jeśli przyjrzeć się bliżej "Powrotowi Batmana" to okaże się, że akcja toczy się wokół problemów odmienności i alienacji – lejtmotywów twórczości Burton. U podstaw całej fabuły leży przecież gest rodziców, którzy wypierają się swojego dziecka z powodu jego odmienności. Pingwin rozpoczyna swoją vendettę, chcąc zemścić się na ludziach, którzy pozbawili go rodziny; o ironio byli to właśnie jego rodzice. Wayne w kostiumie Batmana chce przewalczyć traumę, po morderstwie matki i ojca. Obaj są sierotami, obaj starają się zrekompensować sobie swoją stratę. Każdy z nich wewnątrz jest wciąż małym dzieckiem i być może to czyni ich tak upiornymi. Podobnie jak Humbert Humbert z powieści Nabokova są zakładnikami śmierci. Zboczenie bohatera "Lolity" wynikało z nigdy nierealizowanego uczucia z dzieciństwa. Gdy jego ukochana zmarła, w Humbercie coś się zatrzymało. Obsesyjne pragnienie zemsty Wayne'a i Pingwina zdaje się przyjmować podobny kształt co skłonność do młodych dziewcząt u Humberta – jest równie perwersyjne i na swój sposób dziecinne.

Zamysł Burtona był ambitny, zbyt ambitny dla publiczności, która nie zdążyła się jeszcze oswoić z bohaterem i co ważniejsze, znudzić się na tyle dotychczasową formułą, aby zapragnąć odmiany. Tymczasem reżyser rzucił widzów na głęboką wodę, odszedł od kina mainstreamowego w stronę filmu autorskiego. "Powrót Batman" to film nakręcony przez erudytę. Roi się w nim od nawiązań do historii kina, szczególnie ekspresjonizmu niemieckiego, oraz tradycji romantycznej - gotyckiej powieści grozy, opowiadań E.A Poe. Stąd tyle w nim erotyzmu. "Powrót Batmana" wibruje od tłumionego napięcia seksualnego. Weźmy scenę przy kominku z Seliną i Wayne'em – wyraźnie chcą się do siebie zbliżyć, ale coś im to uniemożliwia – tym czymś jest skrywana neuroza. Oboje nie potrafią lub nie chcą, porzucić swoich "zwierzęcych" wcieleń. Jednym sposobem, aby dać upust tłumionym emocjom jest, jak w przypadku Wayne'a, przebrać się w kostium Batmana i gromić przestępców, bądź jak dzieje się to z Pingwinem i Kobietą-Kot, zabijać.

Z filmu w pamięci pozostają sceny pełne okrucieństwa, odrażające, a jednak na swój sposób piękne - porzucenie małego Oswalda w wodach ściekowych, "pogrzeb" Pingwina, zwierzęca armia szturmująca Gotham City. "Powrót Batmana" jest jak baśń zasłyszana w dzieciństwie, która zagnieżdża się gdzieś w podświadomości i nie sposób jej stamtąd wyplenić. Z pozoru zdaje się być nieszkodliwa - toż to wszystko bajka – ale wystarczy raz jej wysłuchać, aby już nigdy nie móc zasnąć spokojnie.

"Powrót Batmana" można porównać do komiksów, których akcja rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości jak "Batman of Arkham" czy "Batman: W świetle lamp gazowych". Jego "inność" wynika z tego, że Burton nie nakręcił kontynuacji sensu stricte, ale własną wariację na temat Batmana. Film sytuuje się gdzieś na rubieżach filmowego uniwersum Batmana, poza oficjalnym continuum. Burton wyprzedził swój czas – nakręcił film, który swobodnie reinterpretował legendę Mrocznego Rycerza, zanim ona na dobre wybrzmiała.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

#1060 - Trans-Atlantyk 194

W marcu Marvel wystartował ze swoją multimedialną platformą ReEvolution, ale wygląda na to, że nie tylko. We wrześniowych zapowiedziach Marvela słowo „ReEvolution” pojawia się dwukrotnie – w tytule albumu „The Marvel Firsts: ReEvolution” i na plakacie autorstwa Joe Quesady. Trejd zaplanowany jest na trzeci tydzień po zakończeniu „AVX”. Arune Singh z Domu Pomysłów pytany o to, co na Ziemi-616 będzie się działo po „Avengers vs. X-Men” odpowiedział, że właśnie „ReEvolution”. Co to miało znaczyć – nie wiadomo. W każdym razie Marvel wstrzymuje się przed ogłoszeniem kolejnego, dużego eventu przed zakończeniem trwającego. I dobrze. Ci, którzy przy każdej okazji wietrzą sposobność do relaunchu już zaczęli spekulować, że coś może być na rzeczy, choć Axel Alonso do znudzenia powtarza, że nic takiego nie stanie. „Uniwersum Marvela zmieni się po zakończeniu walki mutantów z Mścicielami, ale nie będzie żadnego rebootu, ani retconu. Chcemy zachować ciągłość z tym samym światem komiksowym, na którym wychowały się tysiące czytelników, ale chcemy też wykonać wielki krok w przyszłość.” Znający plany Marvela Brian M. Bendis kilka tygodni temu zapewniał, że to, co stanie się w Domu Pomysłów jest ekscytujące, jak cholera. Co to może być?

Być może chodzi o duże przetasowania wśród autorów najważniejszych serii? Potwierdzone zostało, że Matt Fraction z Salvadorem Larocką opuszczają pokład „Invincible Iron-Mana”, a ich miejsca prawdopodobnie zajmie Kieron Gillen i Greg Land. Nieoficjalnie mówi się, że scenarzysta „Casanovy” wyląduje w on-goingu „Fantastic Four”, luzując Jonathana Hickmana. Ten, po opuszczeniu „Ultimate Comics Ultimates” miałby wraz z Esadem Ribickiem przejąć ster Avengers na Ziemi-616 zostawionych po ośmiu latach przez Briana M. Bendisa. W tym zadaniu wspomagać go będą Rick Remander i Jerome Opena, którzy dostanę nowy tytuł – „Astonishing Avengers”. Bendis natomiast ma przejąć pałeczkę w dwóch x-tytułach. Jason Aaron pewnie zostanie przy „Wolverine and the X-Men”, zatem łysemu Żydowi z Cleveland zostaną podarowani „Uncanny X-Men” (osieroceni przez Gillena) i bezprzymiotnikowi „X-Men” (zostawieni przez Briana Wooda). Co więcej - Mark Waid przebąkuje coś o nowym projekcie, a Aaron zostawia „The Incredible Hulka”. Zresztą w gammaverse szykują się duże zmiany – w ostatnich zapowiedziach 57 zeszyt „Hulka” (z Rulkiem) reklamowany jest sloganem „czy to jest koniec czerwonego Hulka?”, więc zielone monstrum może zniknąć z Marvela albo… wystartować z nową numeracją, począwszy od jubileuszowego 700 numeru. Wśród najważniejszych twórców związanych z Domem Pomysłów tylko nazwisko Eda Brubakera nie przewija się w tych spekulacjach. Zatem albo `Bru będzie spokojnie pracował nad rodziną komiksów Kapitana Ameryki, albo… opuści Marvela?

Ale nie tylko w Marvelu panoszą się plotki, które mogą zaowocować gorącymi premierami. Wraz z odejściem Jima Lee z „Justice League” pojawiły się spekulacje, że jeden z obecnych nad-redaktorów w DC Comics miałby wrócić do jednego ze swoich autorskich projektów. Idzie, rzecz jasna, oWild C.A.T.S.”. Trzecia fala tytułów Nowej 52 była mniejsza, niż się spodziewano. Zorientowani w temacie mówią, że ofiarą cięć miało paść znacznie więcej tytułów, ale w związku z przygotowaniami do miesiąca zero nie wszystkie zmiany dało się od razu wprowadzić. Żywot sprzedających się poniżej oczekiwań serii przedłużono prawdopodobnie do szesnastu numerów, po których pojawić ma się czwarta fala nowych tytułów, prawdopodobnie w styczniu 2013 roku. Czy znajdą się w niej nowe „Dzikie Koty”?

W branży komiksowej w Ameryce co i rusz pojawiają się zapowiedzi wydarzeń, które złamią Internet w pół, po których już nic nie będzie takie samo. Coś dużego, „sejsmicznego”, jak ujmuje to Dan Slott, ma wydarzyć się na kartachAmazing Spider-Mana#700, który wyląduje na półkach pod koniec roku. Wiadomo, już że krajobraz w Marvelu po „AVX” będzie mocno zmieniony, ale to nic ze zmianami, które dotkną Człowieka-Pająka. Czyżby odliczanie do opus magnum Slotta miało rozpocząć się już teraz? Marvel zaprezentował teaser 692. zeszytu serii z dopiskiem „Who is Alpha?”. W sierpniu z okazji pięćdziesięciolecia Spidera ma pojawić się postać, o której wszyscy będą rozmawiać. Jak zwykle Slott pisze, a Humberto Ramos rysuje. Odwołując się jeszcze do spekulacji związanych z „ReEvolution” – czyżby obecna ekipy szykowała grunt dla swoich następców?

Po swoim debiucie na wielkim ekranie Thanos znalazł się w świetle reflektorów. Na wrzesień Marvel zapowiedział serię dodruków jego wcześniejszych przygód. W „Thanos: The Final Threat” pomieszczone zostaną „Avengers Annual #7” z 1977 roku i „Marvel Two-In-One Annual” #2 z tego samego roku, a w „Thanos Quest” znajdzie się dwuzeszytowa mini-seria z 1990. Ta historia jest prologiem trylogii traktującej o Rękawicy Nieskończoności. Autorem tych wszystkich komiksów jest Jim Starlin, twórca postaci kosmicznego Tytana. Oprócz tego, Thanos odgrywa rolę głównego villaina w „Avengers Assemble”. W siódmym numerze serii ma dojść do ostatecznego starcia Avengers i Guardians of the Galaxy z kochankiem Śmierci.

Do tej pory kontrakty na wyłączność w Marvelu czy w DC Comics pozwalały na realizowanie autorskich pomysłów. Dzięki temu, związany ekskluzywną umową z Domem Pomysłów Jason Aaron mógł spokojnie dokończyć swoje „Scalped”. Wszystko wskazuje na to, że może się to zmienić już wkrótce. DC w kolejnych kontraktach tego typu chce znacznie bardziej ograniczyć wolność twórców, którzy zdecydują się na podpisanie „ekskluzywa”. Trudno się dziwić takiemu ruchowi, skoro Grant Morrison zamiast skupić się na „Multiversity”, na boku pracuje przy „Happy” dla Image Comics. Dziwię się tylko, że mając Vertigo DC nie może zaproponować bardziej konkurencyjnych warunków współpracy dla scenarzystów i rysowników, uciekających do choćby Image.

Na zakończenie dzisiejszego wydania Trans-Atlantyku wiadomość, która rozgrzała fanbojów za Oceanem i jest szeroko dyskutowana w całym internecie. Uwaga, przed Wami masywny spoiler dotyczący crossovera „Night of Owls” i pisanej przez Scotta Snydera serii „Batman”. Jest w stanie popsuć Wam totalnie przyjemność lektury, więc czytacie na własną odpowiedzialność!




W 10. numerze przebojowego on-goinga wyjawiona została tożsamość człowieka, stojącego za Court of Owls. Lincoln March, kandydujący na stanowiska burmistrza Gotham jest tak naprawdę młodszym bratem Mrocznego Rycerza, Thomasem Juniorem. Kiedy Bruce był jeszcze dzieckiem, Martha Wayne zaszła w kolejną ciążę. Niestety, podczas wypadku samochodowego, płód został uszkodzony i konieczne było cesarskie cięcie. Młody Thomas został umieszczony w szpitalu Willowwod pod fałszywym imieniem i nazwiskiem (właśnie Lincoln Marsh), z powodów, których nie widzę sensu zdradzać. Niestety, po tragicznej śmierci rodziców nikt nie był w stanie potwierdzić tożsamości cudem uratowanego dziecka, ani się nim zająć. Teraz powraca jako złowieszczy Owlman i chce zemścić. Tak – w wielkim skrócie – to wygląda. Widać, że Snyder idzie nieco tropem Grant Morrisona, który pomieszał w mitologii Batmana dodając do niej młodego Damiana i implikując, że doktorem Hurtem mógł być ojciec Brusa (i Thomasa młodszego). Na pierwszy rzut oka wprowadzenie postaci, która zza kulis przez obserwowała wydarzenia, knuła złowieszcze plany i w dodatku okazała się bratem głównego bohatera wydaje się słaby i ograny. Snyder jednak ma duży kredyt zaufania wśród fanów, a cała ta historia z Sowami jeszcze się nie skończyła. Nie jest wykluczone, że Owlman kłamie i wszystko, co próbuje wmówić Batmanowi ma służyć złamaniu strażnika Gotham.

niedziela, 17 czerwca 2012

#1059 - Trans-Atlantyk 193

Maj stał się areną starcia dwóch wielkich eventów – w narożniku DC Comics muskuły pręży „Night of the Owls”, natomiast po stronie Marvela do boju gotuje się „Avengers vs. X-Men”. Trzymając się tej bokserskiej analogii Dom Pomysłów wygrał na punkty z oficyną Dana DiDio 2:1. Przynajmniej, jeśli chodzi o czysty zysk. Dwa, czołowe miejsca wśród najlepiej sprzedających się zeszytówek zajęły #4 i #3 numer głównej mini-serii „AVX”. W sieci Diamonda te dwa komiksy sprzedały się odpowiednio w nakładach 178,330 i 175,695 egzemplarzy. Tuż za nimi uplasował się „Batman” #9 z nakładem o dobre 50 tysiaków mniejszym, sięgającym 134,605 kopii. Powyżej bariery stu tysięcy sprzedawały się jeszcze „Justice League” z powracającym Jimem Lee, jako rysownikiem (131,332) i premierowy „Batman Annual” (101,394). W przypadku „Avengers vs. X-Men” doszło do rzeczy niesłychanej – sprzedaż kolejnych numerów zamiast spadać rosła, co w przypadku eventów właściwie się nie zdarza. W porównaniu z wynikami z kwietnia, liczba chętnych do nabycia kolejnej części mordobicia mutantów z Mścicielami urosła o 11%, choć spin-off „AVX: Versus” odnotował spadek o prawie 5%. Dobrze ma się również bat-event dyrygowany przez Scotta Snydera, dzięki któremu poszczególne bat-komiksy, uczestniczącą w „Nocy Sów” sprzedają się lepiej, niż zwykle.

Hossa na amerykańskim rynku trwa nadal – na 25 bestsellerów, aż trzynaście pozycji miało lepszą sprzedaż, niż w poprzednim miesiącu. Do pierwszej dziesiątki Marvel dostarczył tylko trzy tytuły, w komplecie wspomniane wyżej, a DC – siedem (stawkę uzupełniają w kolejności „Batman Inc” #1, „Detective Comics” #9, „Action Comics” #9 i „Green Lantern” #9). W skali Top 25 proporcje wyglądają następująco – 16 tytułów po stronie DC, 9 z Marvela. Podobnie rzecz ma się w segmencie albumów. W maju na rynku ukazały się pierwsze trejdy zbierające premierowe opowieść Nowej 52 – aż sześć z nich znalazło się w najlepiej sprzedającej się dziesiątce. Na pierwszym uplasował się „Justice League vol. 01 Origin” (ze sprzedażą na poziomie 8855 kopii), na drugim „Batman vol. 02 The Court of Owls” (8173 egz.), a na trzecim – nieśmiertelne „Żywe Trupy” z „Days gone bye”. Dominacja tytułów DC wyznacza kres rządom serii pisanej przez Roberta Kirkmana – w dziesiątce uplasowały się jeszcze dwa inne albumy (na ósmym i szóstym miejscu – odpowiednio tom drugi i czwarty).

W czołowej dziesiątce sekcji „graphic novels” znalazło się jeszcze miejsce dla haceka „Kick-Ass 2” (co może pokazywać, w jak wielkim kryzysie znajduje się oddział Marvela odpowiedzialny za przygotowywanie trejdów), twardookładkowi „Strażnicy” (na miesiąc przed premierą „Before Watchman” taki wynik dziwić nie może) i „Batman: Death By Design” Chipa Kidda (tu można już mówić o jakimś zaskoczeniu). Warto również zauważyć, że zaskakująco dobrze sprzedawał się premierowy trejd „Animal Mana” Jeffa Lemire`a. Komiks znalazł więcej nabywców niż, takie wydawałoby się pewniaki, jak „Green Lantern” Geoffa Johnsa (pozycja 10, 4429 sztuk), „Wonder Woman” Briana Azzarello (miejsce 16, 3697 sztuk), a także… „Catwoman” (na 14) z niesławną sceną zbliżenia Seliny i Bruce`a.

W maju zeszłego roku rynek opowieści obrazkowych znajdował się w głębokiej zapaści. W porównaniu do roku 2010 sprzedaż spadła, aż o 17%. Nie było ani jednej serii sprzedającej się powyżej 100 tysięcy kopii, słowem – kryzys pełną gębą. Piąty miesiąc 2012 roku to jednak zupełnie inna rzecz. Obecność pięciu śród w miesiącu, sprzedające się jak świeże bułeczki kolejne zeszyty crossoverów „Batman: Night of OwlsiAvengers vs. X-Men” spowodowała, że branża wzrosła aż o 45.12% (w segmencie zeszytówkowym, a jeśli doliczyć powieści graficzne wynik będzie nieco gorszy – 43.76). Zyski komiksowych wydawców zwiększyły się o 41.24%. Na szczycie wciąż zasiada Marvel, choć DC Comics sukcesywnie zmniejsza dystans do swojego odwiecznego konkurenta – zmalał on z 4.52% w kwietniu do zaledwie 2.59% w maju. Za plecami wielkiej dwójki, która trzyma w rękach w sumie 68.05% rynku (wzrost o prawie 4 punkty procentowe w porównaniu z zeszłym miesiącem) mocno trzyma się Image Comics z 7.19% udziałem w branży. A dalej – IDW Publishing (4.8%), Dark Horse Comics (4.75%) i Dynamite Entertainment (2.55%).

I na zakończenie tej wyliczanki, cytat tygodnia. Na polskim rynku narzekamy, że wydawcy nie kończą zaczętych serii. Aby poznać zakończenie często trzeba sprowadzać oryginalne wydania zza Oceanu. A co mają powiedzieć amerykańscy czytelnicy, którzy miesiące, a nierzadko i latami czekają, aż autorzy skończą swój dzieło, a wydawcy łaskawie je opublikują. Pytany o finał mini-serii „All Winners Squad” Tom Brevoort odpowiedział w następujący sposób: „kolejne dwa zeszyty czekają na publikacją – jeden jest już w pełni gotowy, do drugiego trzeba dorobić jeszcze oprawę graficzną. Ale nie wiadomo kiedy będziemy mogli je wydać. Raczej nie w tym momencie. To ten sam przypadek, co z „The Twelve”, o który ludzie ciągle się dopytują. Kiedy te komiksy wreszcie się ukazały, sprzedaż i czytelnicze zainteresowanie były nikłe”. I Brevoort aż się prosi o dopowiedzenie tego, czego powiedzieć oficjalnie nie mógł – po co więc kończyć zaczęte serie? To tłumaczenie jest tak żenujące, że jakikolwiek komentarz uważam, za zbędny.

sobota, 16 czerwca 2012

#1058 - Komix-Express 144

Wreszcie, pojawiły się pierwsze informacje dotyczące piątej edycji Bałtyckiego Festiwalu Komiksowego. W pewnym momencie wydawało się, że do wakacyjnej imprezy, niejako kończącej sezon komiksowy, może nie dojść. Całe szczęście  tak się nie stanie! Festiwal odbędzie się 30 czerwca 2012 roku w Bibliotece Manhattan przy alei Grunwaldzkiej 82 we Wrzeszczu (Gdańsk). Jakie atrakcje czekają fanów kadrów i dymków? Otwarcie imprezy uświetni piłkarski mecz, a już teraz wiadomo, że nad morzem pojawią się Michał Śledziński, Jerzy Szyłak, Karol Kalinowski, Filip Bąk. W roli prowadzących warsztaty zobaczymy Jacka Frąsia, Jakuba Babczyńskiego, Łukasza Godlewskiego, Januarego Misiaka i Macieja Czapiewskiego. Nie zabraknie również wystaw. W Bibliotece Manhattan pokazane został prace powstałe w trakcie tegorocznej akcji 24 Hours Day stworzone przez artystów z Gdańska i Berlina. W Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia, od piątku 29. czerwca będzie można oglądać trzy ekspozycje w ramach Festiwalu. Będą to „Flix – Wspomnienia na plakatach”, „Janusz Christa – życie i twórczość” oraz „Propaganda w komiksie”. Autorem plakatu jest Jacek Frąś. Ten natomiast, kto dobierał do niego czcionkę nie ma żadnego pojęcia o jakiejkolwiek estetyce.

Wydawnictwo Albatros zapowiedziało dwa kolejne tom serii „Mroczna Wieża”. We wrześniu ma ukazać się „Upadek Gilead” (208 stron, twarda oprawa, 69.99 złotych), a w miesiąc później, w październiku – „Bitwa o Jericho Hill” (144 strony). Będą to kolejno czwarty i piąty tom sagi, będącej adaptacją prozy Stephana Kinga. Obie autorstwa kwartetu Robin Furth, Peter A. David (scenariusz), Jae Lee, Richard Isanove (oprawa graficzna) w przekładzie Zbigniewa Królickiego. Oto opis pierwszej z nich:

Stven Deschain z przerażeniem odkrywa odkrywa, że widząca śmierć kula zwana Grejpfrutem Maerlyna została skradziona z jego komnat! Co gorsze, gdy wchodzi on do pokoju swojej żony by ją aresztować za kradzież, jego syn Roland stoi nad jej ciałem z pistoletem przyłożonym do swojej głowy. Najmłodszy rewolwerowiec popełnił najprawdopodobniej najokropniejszą z możliwych zbrodni!

Na komiksowej mapie Polski pojawiło się kolejne wydawnictwo. SmallPress.pl deklaruje, że w orbicie ich zainteresowań oscylują pozycje leżące daleko od empikowych regałów. Jeszcze w tym roku nakładem nowego gracza mają ukazać się trzy nowe tytuły. Znane są już dwa tytuły - „Kwiatuszku”  (88 stron) Macieja Czapiewskiego i „Miłość” (32 strony) Łukasza Godlewskiego. Obie premiery zaplanowano na łódzką międzynarodówkę. Wygląda na to, że oba komiksy będą miały dwie wersje - papierową i... cyfrową. Jak będzie on wyglądało - dowiemy się zapewne już wkrótce. Na razie przeklejamy opisy obu pozycji:

O „Kwiatuszku”:

Komiks opowiada o przygodach kilku istot, które próbują przeżyć w post apokaliptycznym świecie. No, większość chce po prostu przetrwać. Jest też ktoś, kto myśli o losach całego ludzkiego gatunku…
Młoda kobieta szuka reproduktora, dzięki któremu mogłaby zapewnić tej wyjałowionej planecie nowych mieszkańców. Niestety, w tak napromieniowanym otoczeniu ciężko o odrobinę pełnowartościowej spermy…
Czy uda się jej znaleźć samca alfa, godnego ojca nowej ludzkości? A może chociaż umiarkowanie zmutowanego mężczyznę zdolnego do prokreacji?… Na razie pod dostatkiem ma tylko stada dzikich psów – mutantów żądnych krwi ostatnich ludzi.

O „Miłości”:

Miłość to historia małej dziewczynki, której życie zamienia się w koszmar. Codzienne problemy bledną w obliczu tego, co czeka w mroku. Ból psychiczny, fizyczny i duchowy. Straszliwe wydarzenia prowadzą do narodzin zła, którego nie da się powstrzymać. Komiks inspirowany prawdziwymi wydarzeniami i grami video, po które nie powinny sięgać dzieci.

Marek Lachowicz pracuje nad kolejnym tomem przygód Człowieka Paroovki! „Gorące głowy” będzie trzecim komiksem z garmażeryjnym herosem w roli głównej. Poprzednie dwa ukazały się w 2006 roku („Człowieka Paroovka vs. Grand Banda”) i 2007 („Dorysuj mu wąsy”), a premiera najnowszego przewidziana jest na 2012 i tyle w tym temacie wiadomo. Natomiast wydawnictwo Ważka zaprezentowało plansze z trzeciej „Bi Bułki” Rafała Tomczaka. „Bi Bułka i Profesor Sztuka” (w sumie 104 strony otoczakowego szaleństwa) ukazać się mają lada dzień (20 czerwca) i kosztować 28 złotych.

Fundacja FOR organizuje czwartą edycję konkursu na komiks (i animację) o tematyce ekonomicznej. Aby wziąć udział w konkursie, należy stworzyć komiks lub animację komputerową dotyczącą jednego z poniższych tematów:

- Gospodarka – bogactwo narodów.
- Polska - zielona wyspa czy Atlantyda?
- Jak trwale przywrócić wzrost gospodarczy w krajach strefy euro?
- Uwolnienie zawodów regulowanych - szansa czy zagrożenie?

Do wygrania są nagrody o wartości 5 tysięcy, 3 tysięcy oraz 2 tysięcy, a także wyróżnienia (300 złotych). Wyboru najlepszych prac dokona jury w składzie Leszek Balcerowicz, Jacek Fedorowicz, Michał Ogórek, Marek Raczkowski, Antoni Rodowicz, Tomasz Leśniak, Rafał Skarżycki oraz Artur Adamski, reprezentujący Bank Zachodni WBK, sponsora konkursu. Prace można wysyłać do 6 sierpnia.

Nieco więcej wiadomo o papierowej reaktywacji „Ziniola”. Jak pisze Dominik Szcześniak rzecz jest wybrykiem jednorazowym, ale istnieje możliwość kontynuacji. W #52 numerze zostaną zebrane (najczęściej niepublikowane) prace Nikodema Cabały, Łukasza Kowalczuka, Grzegorza Pawlaka, Marcina Rusteckiego, Huberta Ronka, Piotra Nowackiego i Dominika Szcześniaka. Tak, jak pisaliśmy w zeszłym tygodniu, premiera będzie miała miejsce w Rzeszowie, 23 czerwca. Cena – 10 złotych. Nakład – limitowany. „Ziniol” zostanie wydany w barwach Ważki. Niejako przy okazji z magazynem pożegnał się Maciej Pałka, który współtworzył cyfrową wersję Ziniola pomiędzy jednym, a drugim powrotem na papier.

29 czerwca na świecie (tj. w Europie), a 4 lipca w naszym kraju do kin wchodzi "Niesamowity Spider-Man". Reboot filmowego uniwersum Człowieka-Pająka w reżyserii Marca Webba jest drugim tegorocznym komiksowo-filmowym blockbusterze po "Avengers", a przed "The Dark Knight Rises". Obraz Columbia Pictures kosztował 200 milionów zielonych i ma być powrotem do korzeni postaci stworzonej przez Stana Lee i Steve`a Ditko.  W rolach głównych obsadzono Andrew Garfielda (Peter Parker), Emmę Stone (Gwen Stacy), Martina Sheena (wujek Ben), Sally Field (ciocia May) oraz Rhysa Ifansa (Curt Connors), który będzie grał także głównego villaina w filmie - Lizarda. Przyznam, że jakoś specjalnie "Amazing Spider-Manem" się nie emocjonowałem, choć bardzo podoba mi się nowy design jego kostiumu. Pierwsze recenzje również brzmią dość zachęcająco (Garfield podobno daje rade). 

czwartek, 14 czerwca 2012

#1056 - Bat-czwartki 02: Chłopiec z problemami ("Batman")

"Batman" Tima Burtona wszedł do kin latem 1989 roku. Szefowie DC do dziś wspominają ten okres z rozrzewnieniem. Nigdy wcześniej żadna ekranizacja komiksu nie odniosła takiego sukcesu. Ba! Sukces to mało powiedziane. To było prawdziwe szaleństwo! Kina przeżywały oblężenie – w ciągu dziesięciu dni film zarobił sto milionów dolarów, sumę, jak na owe czasy, zawrotną. Wydawnictwo z trudem nadążało z drukowaniem komiksów. Nakłady wyprzedawały się jak ciepłe bułeczki, a wydawcy nie wierzyli w to, co się dzieje. Świat opanowała Batmania.

W dzieciństwie zbierałem figurki Batmana, posiadałem całkiem niezłą kolekcję. Pierwszą figurką, jaką dostałem był Batman wzorowany na tym z filmu Burtona: miał na sobie pelerynę z materiału, który rozchodził się w palcach, głowa odpadała mu przy byle okazji. Można go było kupić na targu, lub w hurtowni, gdzie leżał wśród setek innych podróbek. Miałem kilka takich Batmanów. Żaden nie przetrwał próby czasu. Ginęli w akcji i do dziś nie wiem, co się z nimi stało. Resztę kolekcji, która do dziś stoi na mojej półce, tworzą już licencjonowane figurki Kennera. Gdy jednak na nie patrzę, myślę często o tym pierwszym tandentnym Batmanie. Mimo pewnych niedoskonałości, wciąż żywię do niego ciepłe uczucia. Był czymś więcej niż figurką –  był nośnikiem pewnej idei, która z czasem dojrzała i zyskała nowy wymiar. Z filmem Burtona jest podobnie. Oglądany po latach momentami śmieszy sztucznym dialogiem, czasem nuży, gdy akcja zwalnia. Ale jest pierwszy i bez niego nie byłoby "Batman Początek" ani "Mrocznego Rycerza", tak jak bez komiksów Billa Fingera i Boba Kane'a nie byłoby "Powrotu Mrocznego Rycerza".

Gdy studio Warnera w 1979 roku zakupiło prawa do postaci Batmana, mało kto pamiętał o "Batman: The Movie". Zmieniło się kino, a co za tym idzie publiczność. Batman zasługiwał na świeży start, z ogromnym budżetem i potężną kampanią promocyjną. Wszak było to już zupełnie inne Hollywood niż w 1966 – Hollywood George`a Lucasa i Stevena Spielberga. Po długich poszukiwaniach reżysera – pod uwagę brano m.in. właśnie Spielberga, Joe Dante'ego i Ivana Reitmana – wybór producentów padł na Tima Burtona, który w tym czasie miał na koncie zaledwie dwa filmy pełnometrażowe i kilka krótkometrażówek. Młody reżyser był świadom odpowiedzialności, jaka na niego spadła: Wybrałem się na konwent komiksowy na kilka miesięcy przed premierą "Supermana". Ktoś z Warner Bros przyjechał powiedzieć kilka słów o filmie. Fani rozerwali go na strzępy. Jeden facet wstał i powiedział, że będzie bojkotować film i rozpowiadać wśród znajomych, że studio niszczy legendę Supermana. Publiczność biła mu brawo. Nigdy tego nie zapomniałem. Burton mimo najszczerszych chęci i tak naraził się fanom, gdy do roli głównej zaangażował Michaela Keatona. Wszelkie protesty ustały jednak po premierze filmu.

"Batman" w założeniu Burtona miał być mroczny i brutalny w odróżnieniu od serialu telewizyjnego z lat 60 – przerysowanego, utrzymanego w campowej konwencji. I rzeczywiście, Batman u Burtona nie przebiera w środkach – nie zawaha się zrzucić przeciwnika z dzwonnicy, a Jokerowi podczas ich ostatecznej potyczki, wprost oświadczy, że przyszedł go zabić. Trudno uwierzyć, że pod maską kryje się gapowaty neurotyk, który nie wie, co ze sobą zrobić w towarzystwie kobiet. Joker jest za to pewny siebie, bezczelny i szalony. Wprowadza do mrocznego Gotham City odrobinę pop-artowej anarchii. W scenach, gdy daje upust swoim artystycznym ambicjom jest twórcą i niszczycielem, rozkochanym w sobie samym artystą. Joker to psychopatyczny narcyz, Andy Warhol zbrodni.

Dlaczego on? Dlaczego właśnie Jokera wybrał Burton spośród bogatej galerii przeciwników Mrocznego Rycerza? Morderczy klaun idealnie nadaje się na filmowego szwarccharaktera – jest wyrazisty, a przy tym komiczny. Ale to nie kwestie praktyczne zdecydowały o jego wyborze. Joker nie bez powodu od początku towarzyszy Batmanowi – jest bowiem jego karykaturą i jednocześnie najwierniejszym odbiciem. Bohater nie może się obyć bez swojego roześmianego nemezis (mimesis?). Doskonale pokazuje to scena - być może najlepsza w całym filmie - pierwszego spotkania Wayne'a z Jokerem: Joker zabija swojego rywala na oczach zszokowanego tłumu oraz Bruce'a Wayne'a. Wszyscy wpadają w panikę, poza Wayne'em. Gdy rozlegają się pierwsze strzały, nie rusza się z miejsca; wpatruje się w Jokera jak zaczarowany. Nawet kula, która trafia go w ramię nie jest w stanie wyrwać go z transu. Zamiast pomóc innym, spróbować spacyfikować bandytów, podąża za Jokerem jak dziecko za szczurołapem z baśni. W malignie przechodzi między zwłokami, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi; zachowuje się jak ktoś kogo trafiła strzała Amora. Czy to nie dziwne? Mógł przecież jakoś zareagować. Nie zrobił jednak nic. Dlaczego?

W istocie Wayne jest zszokowany, ponieważ zobaczył w Jokerze samego siebie. Twarz klauna jest lustrem, które przedrzeźnia Wayne'a i (dosłownie) pokazuje mu język. Mówi bohaterowi: widzę to czego ty nie widzisz. Identyczny sens będzie miała scena przesłuchania na komisariacie w "Mrocznym Rycerzu". Batman będzie badawczo przyglądał się Jokerowi, ale w jego oczach nie znajdziemy już tej mieszanki strachu i fascynacji, co u Burtona (Nie bez znaczenia jest fakt, że rozmowa toczy się w otoczeniu weneckich luster). Wayne post 9/11 z góry zakłada, że jego nowy przeciwnik nie różni się od pospolitych przestępców. Sprawi tym niemałą przykrość Jokerowi podczas ich wspólnej rozmowy: puszcza mimo uszu jego wyznania i nie reaguje na wyrzuty. Słono jednak zapłaci za swoją arogancję.

Można powiedzieć, że "Batman" to historia (fatalnego) zauroczenia, zaś "Mroczny Rycerz" to opowieść o nieszczęśliwej, bo nieodwzajemnionej miłości. Batman u Burtona instynktownie wyczuwa, że jest podobny do Jokera – obaj są odmieńcami wykluczonymi przez społeczeństwo. Scenarzyści poszli o krok dalej i uczynili Jokera/Napiera odpowiedzialnym za śmierć rodziców bohatera. Joker stał się tym samym niejako "ojcem" Batmana. To on bowiem sprowadził go na świat tamtej feralnej nocy. Batman widziany oczami Nolana, za nic nie przyzna się do pokrewieństwa z szaleńcem.

Film Burtona to twór nieco już archaiczny. Gumowy kostium, siermiężne gadżety – to wszystko budzi dziś lekki uśmieszek. Mimo to jest w nim coś, co opiera się upływowi czasu. Z "Batmanem" jest jak z komiksami Boba Kane`a: Musimy naprawdę wysilić wyobraźnię, aby w postaci widocznej na okładce słynnego numeru "Detective Comics" dojrzeć Mrocznego Rycerza, którego dziś znamy. Jest śmieszny, żeby nie powiedzieć komiczny, ale to Batman w czystej postaci, stąd bije źródło jego mitu. Burtonowi udało się stworzyć jego filmowy odpowiednik i za to mu chwała.

W ostatniej scenie filmu bohater stoi na dachu budynku, niebo rozświetla symbol nietoperza. Przypomina to ostatni kadr z originu Batmana autorstwa Kane'a: Batman pręży się do skoku, nad nim ogromny żółty księżyc. Obaj są w swojej pozie odrobinę tandetni, ma się wrażenie, że zaraz odpadnie im głowa, a peleryna rozejdzie się w rękach. Ale wystarczy dać się ponieść wyobraźni, a zmienią się w mitycznych herosów.

wtorek, 12 czerwca 2012

#1055 - "Nie chcę być punkowcem" - wywiad z Sebastianem Frąckiewiczem

Ekipa Kolorowych Zeszytów aktywnie włącza się w ewentualną dyskusję, która być może rozpocznie się, gdy więcej osób przeczyta książkę Sebastiana Frąckiewicza "Wyjście z getta". Dziś na zachętę (poczynienia zakupów) wywiad, jaki przeprowadziłem z autorem. Przy okazji zapraszamy na spotkania promocyjne z udziałem Sebastiana: najbliższe, dziś, w Poznaniu o 18:00 (w "Głośnej"), następne w Katowicach.
Zaczynałeś od pisania o literaturze. Potem zająłeś się komiksem, skąd on się wziął?
Tak, o literaturze i o hip-hopie, w gazecie lokalnej, dokładnie w „Gazecie Jarocińskiej”, bo od dawna jestem fanem tego gatunku muzyki.
Komis przyszedł w taki sposób, że w dzieciństwie czytałem dużo komiksów. „Świat Młodych” i cała ta polska klasyka. Potem przestałem je czytać, bo gdzieś tak pod koniec podstawówki pojawiły się książki Marka Hłaski, Andrzeja Stasiuka, Henry’ego Millera, Charles Bukowski – całe świństwo literackiego świata. I tak trafiłem na polonistykę. Przypadkowo natknąłem się „Mausa” Arta Spigelmana i „Miasteczko Mikropolis”. Dzięki nim wróciłem do komiksu.
Najpierw zdecydowałem, że będę dziennikarzem kulturalnym, a z czasem zająłem się komiksem. I w tym się wyspecjalizowałem dzięki współpracy z „Lampą”. Nad czym dziś troszeczkę ubolewam. Pisanie o komiksie strasznie ogranicza, bo tych miejsc, gdzie możesz o nim napisać, jest mało. Inni dziennikarze byli sprytniejsi, zajęli się komiksem i muzyką, komiksem i filmem, ja byłem mało sprytny.

Myślę, że wcale nie ma mało miejsc, gdzie można o komiksie napisać. Większym problem jest to, że jest mało ludzi, którzy potrafią dobrze, ciekawie o nim napisać. 
Trochę tak, ale nie do końca. Uwierz mi, przewalczenie z redaktorami tekstów o komiksie jest dosyć trudne. Przerabiałem różne strategie. Czasem musiałem się ostro nagimnastykować, aby przekonać odpowiednie osoby, że warto. A z natury jestem bardzo upierdliwy. To jest zawód, który tego wymaga. Np. przez pół roku marudziłem „Tygodnikowi Powszechnemu”, żeby w dodatku literackim były komiksy, solidnie wszystko argumentowałem. No i się udało. One tam były.

Chciałem cię zapytać, jak ty to robisz? W tym sensie, że pracujesz na co dzień jako copywriter, piszesz (i to nie mało), prowadzisz bloga, masz życie rodzinne (jesteś żonaty), a w międzyczasie jeszcze czytasz. Jak ci się to wszystko udaje zmieścić w 24 godzinach doby?
Kiedy zacząłem robić książkę, to ostatni duży teks poszedł w grudniu, to był tekst o „Bezrobotnym Frącku” jeszcze do „Przekroju”, a teraz mamy końcówkę maja… Czyli od grudnia do maja nie napisałem żadnego dużego tekstu. Ale to się bardziej wiąże z blogiem „Outline” prowadzonym na łamach internetowego wydania „Polityki” (www.komiks.blog.polityka.pl) niż z książką. Blog jest fajny, sto razy lepszy niż ta moja, była strona w „Przekroju”. Mam absolutną wolność, mogę pisać, co chcę.

Skąd pomysł na taki tytuł książki – „Wyjście z getta”. Tytuł zakłada dwie sprawy. „Wyjście” – to pewnego rodzaju aktywność, która ma już miejsce, dzieje się na naszych oczach.
Nie, to raczej postulat.

Odbieram to inaczej…A do „getta” za chwilę dojdziemy. 
To ja raczej najpierw od tej drugiej części, jak dobrze wiesz „getto komisowe”, to jedno z powiedzonek w naszym środowisku. Posłużyłem się tym określeniem. Ono w komiksowie funkcjonuje od lat, nie wymyśliłem go, tylko użyłem.

Moim zdaniem jest trochę inaczej, uważam, że komiksowo samo się w „getto” wpycha, samo się marginalizuje. 
Masz trochę racji. Stąd „wyjście”. Tych dwóch spraw nie da się od siebie oderwać. Po ośmiu latach zajmowania się komiksem w Polsce, pisania o nim, doszedłem do takiego punktu, że mocno się zdołowałem całą zsiadłą atmosferą. I słuchając ciągłych narzekań, miałem – najzwyczajniej w świecie – dość. Wiesz, mam na myśli taką sytuację: jedziesz na konwent komiksowy, na konwencie jest panel wydawców. A wydawcy mówią to, co zawsze, czyli jak jest źle. I wszyscy wokoło mówią, jak jest źle. Postanowiłem, że postawię sobie takie pytania (tak nawet tylko dla siebie): Czy można coś zrobić? Co? Czy cały czas będziemy mieli jedynie tysięczne i niższe nakład? Czy muszą wszędzie nas olewać (tak jak przy Europejskim Kongresie Kultury)? Czy nigdy nie będziemy mieli swoich instytucji? Czy komiksowa największa nagroda musi wynosić pięć tysięcy złotych? Dlaczego nie dwadzieścia tysięcy, jak Silesius?

Tak, tylko Silesius nie jest nagrodą ministerialną, tylko miejską. 
To niech jakieś miasto, np. Łódź da dwadzieścia kafli, a nie pięć, bo ta suma jest lekko żenująca.

Nie ma w komiksowie „sił nacisku”, a ludzie schodzą do podziemia. 
Właśnie o tym mówię. Brak instytucji, brak systemów wsparcia. Ludzie (twórcy i wydawcy) sami nie wiedzą do kogo się udać. Jest w komiksowie taki punkowy etos, typu: „My to zawsze byliśmy sami. Sami sobie radziliśmy i sami sobie poradzimy. Spadać, to jest nasze podwórko i nam się tu nie wpieprzajcie”. Właśnie dlatego, komiks zupełnie się oderwał od tego, jak funkcjonuje finansowanie kultury w kraju z neoliberalną gospodarką. Niedawno w Katowicach, w Rondzie Sztuki rozmawialiśmy o tym, że warto uderzać do instytucji po pieniądze. Na co z sali był taki odzew: A dlaczego mają nam dać? Mówię, że to jest normalne, jak teatr potrzebuje funduszy, tak i komiks. A myślenie, które funkcjonuje w komiksowie jest takie, że zwracanie się o kasę jest wbrew jakimś zasadom. Jakim zasadom?

Nie, nie jest wbrew zasadom. Jednak instytucje działają w ten sposób, że w imieniu twórców zgłaszają się fundacje, które występują, nominują. Musi być grupa wsparcia, działająca w tle.
Ale są stypendia ministerialne dla twórców, np. dla poetów, gdzie sam twórca może złożyć wniosek.

Są stypendia ministerialne dla twórców, którzy robią książki. Osobiście się dziwię, że autorzy nie występują do ministra, żeby im takie stypendium przyznał.
Widzisz, jest taki prosty problem, gdzie ma się taki twórca zgłosić? Czy do sztuk wizualnych? Czy do literatury? Jak się zgłosi do literatury, to będzie traktowany marginalnie. A poza tym, to kto ma mu opinię napisać? Krytyk? Profesor, ale który? A jak się zgłosi do sztuk wizualnych, to będzie pariasem, bo uprawia narrację w ramach sztuk wizualnych. I to jest ten główny problem, że nie ma takiego działu jak „komiks”, nie ma jasnych reguł. Co zresztą widać w różnych innych aspektach, np. w magazynie kulturalnym „Dwutygodnik” teksty o komiksie idą w dziale „Produkty uboczne”.

Aby zaczęło funkcjonować inaczej, to ileś tam osób musi się zebrać do kupy i zacząć głośno o tym mówić. 
Tak, zgadzam się. Tylko gdzieś się tego musisz nauczyć. Może prościej jest zacząć najpierw współpracować z instytucjami sztuki, które już istnieją, już wiedzą, jak to działa. Poznać ich mechanizmy. Zacząć współpracować z kuratorami. Zacząć współpracować z organizacjami pozarządowymi. Nauczyć się tego „jak wyciągać kasę”. Poprzez takie podejście, dojść do własnych pozycji. Nie da się wszystkiego od razu przeskoczyć, lepiej zrobić płynne przejście. To się bierze z problemu, który wyszedł w rozmowie z Witkiem Tkaczykiem: są lata ’90, jest fandom fantastyczny, który nie jest tolerowany przez literaturę głównonurtową, a z drugiej strony jest komiks, który też nie za bardzo wiadomo, gdzie przylepić. To się zakumplowali. No i ostatecznie, moim zdaniem, komiks źle na tym wyszedł. Wówczas powinien budować relacje ze światem literatury, czy sztuki. Ponieważ dzięki synkretyczności może „bawić się” i z tymi, i z tamtymi. A teraz komiks bawi się sam ze sobą.

Są próby „wyjścia”, łączenia.
Zgadza się. Bardzo podoba mi się pomysł „Ha!artu” z „Lubiewem”. Tam, co prawda, nie wszystkie komiksy są fajne – pod względem właściwego użycia medium, bo czasem wyszły po prostu ilustracje, a nie narracje. Ale sama próba jest ciekawa.

W rozmowie z Witoldem Tkaczykiem wyszło jeszcze to, o czym przed chwilą rozmawialiśmy, czyli próba finansowania komiksu poprzez instytucje. Tylko poszło w złą stronę, wydawnictwo Zin Zin Press „zepsuło” relację twórca-miasto.
Tak, instytucje są przyzwyczajone do tego, że możesz dostać pieniądze, jak zrobisz wazelinę z okazji kolejnej okrągłej rocznicy. Inne dziedziny tak nie mają. Poeta nie musi napisać wiersza z okazji 750-lecia Jarocina, aby dostać stypendium. I ludzie się już do tego przyzwyczaili. Z drugiej strony Witek mówi, że to nie jest jego wina. On tak zrobił, ale to nie znaczy, że wszyscy muszą iść jego drogą. Monika Powalisz pokazała, że można inaczej.

Wiesz, wywiad z Witkiem jest najsmutniejszy i najbardziej przejmujący.

Witek w wywiadzie mówi, że trochę zmęczył się i znudził tym, co robi. Postrzegany jest jako osoba, która stworzyła komiks historyczny, w tym nienajlepszym wydaniu, ale zgodnie z zapotrzebowaniem, a przecież nie zawsze tak było. Przecież stworzył AQQ! To on razem z Kulturą Gniewu wydał „Achtung Zelig!” Połowy twórców komiksowych, by nie było, gdyby nie AQQ i inne magazyny komiksowe. I te same pieniądze, które dostał na historyczne produkcyjniaki, powinien dostać na rozwój AQQ.

Wiesz, wywiad z Witkiem jest najsmutniejszy i najbardziej przejmujący. 
My z wydawcą nie cenzurowaliśmy wypowiedzi. Zachęcałem rozmówców do pełnych wypowiedzi, prosto z serca. Kuba Banasiak z 40 000 Malarzy chciał, coś powycinać, ale mu powiedziałem, że jeżeli po autoryzacji ludzie tak zostawili, to my tym bardziej powinniśmy tak zostawić. Nawet jeżeli są osobiste przytyki, jak wypowiedzi Jerzego Szydłaka pod adresem Krzysztofa Skrzypczyka czy Kuby Woynarowskiego, czy moim. Trudno, ludzie będą się sami z tego tłumaczyć.

Przeraziło mnie to, co powiedział w wywiadzie Maciej Sieńczyk, że jego komiks, wydany w nakładzie dwóch tysięcy, po sześciu latach nadal się w całości nie sprzedał. 
Sieńczyk jest za bardzo artystyczny dla komiksiarzy, a za komiksowy dla obiegu galeryjnego. Teraz, jak jego prace są w „Kuš!”, to może będzie trochę inaczej. Może wypłynie na zachodzie. Może dzięki temu coś we Francji zdziała. Może to jest jakieś wyjście dla młodych ludzi, którzy robią komiksy. Może olać tę Polskę. I robić komiksy na zachodzie, tak jak Marzena Sowa. Mnie, podczas rozmowy z nim, najbardziej rozwaliło, jak przyznał, że nie czyta książek, do których robi ilustracje, tylko te dwie stron wcześniej, gdzie ma wstawić ilustrację i nic więcej.

W artykule z „Arteonu” piętnujesz postawę „róbmy swoje, skoro nas nie chcą”. Uważam, że komiks powinien się wciskać wszędzie tam, gdzie to jest tylko możliwe. 
Dokładnie, nie chcą nas drzwiami, to powinniśmy oknem. Will Eisner nie chciał wydać „Umowy z bogiem” jako komiks, to powiedział, że nie jest to komiks a powieść graficzna. Dziś jest klaskiem…Trzeba próbować różnych, wszystkich sposobów. Dlatego cieszę się z tych wszystkich projektów interdyscyplinarnych, właśnie z „Lubiewa”. Jest jakaś ciekawa wymiana myśli. Witek mówił, że miał plan, aby Marcina Świetlickiego dogadać z jakimś rysownikiem… Podczas Komiksowej Warszawy Michał Słomka mówił, że otwiera w Poznaniu pierwszą w Polsce galerię komiksu. Szymon Holcman chce ruszyć z dystrybucją cyfrową komiksów, Śledziu robi komiks na iPada. Mam nadzieję, że będzie dużo eksperymentów, również na tym polu, jak sobie radzić z komiksem w przestrzeni wystawienniczej, że dzięki temu powstanie jakieś stypendium. Nie cierpię tego myślenia „róbmy swoje”. Uważam, że w ramach tej filozofii możesz się również dopominać „o swoje”.
Tak się zastanawiam, że może wyjściem są wydawcy książkowi, którzy zaczną łapać niszę. Zobacz, jak było z „Logikomiksem”, który, powiedzmy to szczerze, wcale nie jest jakimś tam bardzo dobrym komiksem. Rysunkowo przeciętny jak cholera. Osobiście nie lubię takich komiksów, które dają mi coś w pigułce. Filozofia w pigułce, nie, komiks nie jest od tego, od tego są książki filozoficzne. „Logikomiks” nie był najgorszy, ale też nie był najlepszy. Był akuratny, ale miał doskonałą promocję i to wszędzie. 

Tak, tylko to kwestia samego wydawnictwa.
Nie, raczej tego, że dla większość wydawców komiksowych publikacja komiksów to zabawa po godzinach. Nie mogą poświęcić na ich promocję tyle czasu, co wydawnictwo książkowe, które ma od tego człowieka zajmującego się promocję od dziewiątej do siedemnastej. Zresztą, całe komiksowo żyje po godzinach: twórcy, wydawcy, krytycy. To jest trochę przykre, że nie możesz żyć, z tego, co lubisz. 

Gadamy i gadamy, a wychodzi na to, że wciąż o pieniądzach.
To, że ja wciąż mówię o pieniądzach i że w tej książce sprawa pieniędzy jest jednym z głównych tematów, to absurdalny zarzut. Zobacz, wszystkie inne dziedziny kultury mają całe systemy finansowania, wspierania. Są jakieś koła zamachowe, które wszystko nakręcają. A my w komiksowie nadal chcemy być punkowcami, którzy sami dla siebie i w sobie. Bez sensu. Nie chcę być punkowcem.

Może musi przyjść kolejne pokolenie ludzi, urodzonych w latach ’90, którzy rozumieją, że po to są instytucje kulturalne, po to są fundacje, po to jest system stypendialny, że to się po prostu należy. Może oni będą potrafili się upomnieć o swoje. 
Bardzo liczę na Zosię Dzierżawską (ona co prawda nie jest urodzona w latach ’90, ale jest potwornie zdolna), na Marcina Podolca, na Mikołaja Ratkę, na braci Surmów, Daniela Gutowskiego. Jest tych ludzi całkiem sporo. Widać po nich, że nie tylko się komiksem zajmują, ale także potrafią zrobić ciekawą ilustrację, coś zaprojektować. Oni komiks traktują inaczej, szerzej, odwołując się do tego, co się w nim dzieje współcześnie na świecie, niż do PRL-owskiej tradycji komiksowej, która jest już przerobiona, przetrawiona i nic nowego się nie da z niej wyciągnąć.

Warto samemu przekraczać granice? Pewnie gdyby „Wyjście z getta” ukazało się, dajmy na to w Centrali, to pewnie było by trudniej.
Celowo poszedłem z tym materiałem do 40 000 Malarzy, bo lubię to wydawnictwo, podobają mi się ich książki. Ten format mi odpowiada, taki kieszonkowy, przyjazny. Są dowodem na to, że książka o sztuce nie musi być pięknym albumem za dwieście pięćdziesiąt złotych. Poza tym, gdybym chciał wydać to w jakimkolwiek wydawnictwie komiksowym, nie mógłbym później recenzować komiksów swojego wydawcy. Byłoby to mało etyczne.

Książka niby jest gruba, bo ma czterysta stron z kawałkiem, ale z racji tego, że jest dużo ilustracji (prawie sto stron) i z racji tego, że formant jest właśnie taki mały, przystępny, to można ją przeczytać w jeden wieczór.
W maszynopisie było coś koło stu osiemdziesięciu stron, to czcionka jest bardzo mała, do tego wąskie marginesy. Wcale mało materiału nie ma.

Mam na myśli, że format jest kieszonkowy, co powoduje, że jest przystępna. 
Tak, na tym mi zależało. Możesz ją ze sobą wszędzie wziąć, czytać tramwaju, w autobusie, w kolejce do lekarza. A po drugie, postulując o „wyjście z getta”, postanowiłem, że sam to zrobię i poszukam wydawnictwa niekomiksowego. Po trzecie, dzięki temu, że jest to książka o komiksie, a wydana przez 40 000 Malarzy, to trafi w zupełnie inne miejsca niż stricte komiksowe rzeczy. I może ludzie, którzy kupują książki tego wydawnictwa sięgną i po nią.

I niby dzięki temu osoby, które zajmują się sztuką, sięgną po twoją książkę? 
Tak, myślę, że tak. Jak dobierałem ludzi, bardzo chciałem uniknąć gettowego wyboru. Nie chciałem robić panteonu najlepszych twórców komiksowych w Polsce. Chciałem, żeby tym co spaja poszczególne wywiady ze sobą, była kultura komiksu. I żeby głosy były z jak najróżniejszych stron. Czyli od ludzi, który zajmują się komiksem i czymś jeszcze. Stąd Krzysztof Masiewicz, który jest kolekcjonerem. Stąd Łukasz Ronduda, który jest kuratorem. Stąd Ostrowski, który wykłada i zajmuje się animacją.

Krzysztof Masiewicz uważa, że komiks w obiegu galeryjnym się nie sprawdzi, nie będzie funkcjonował, bo jest książką.
Ma do tego prawo, ale oryginalne plansze zbiera. Mam nadzieję, że dzięki zamieszczeniu rozmowy z nim, ludzie uświadomią sobie, że warto wydać pieniądze na oryginalną planszę. To jest jakiś kretyński absurd, że ludzie stoją po kilka godzin w kolejkach po autograf, kiedy można bez problemu kupić sobie na Allegro planszę Śledzia, czy Dąbrowskiego za naprawdę niewygórowane kwoty i mieć prawdziwy unikat.

Przepytując swoich rozmówców nie starasz się być obiektywny. W wielu miejscach mówisz bezpośrednio, co myślisz. Zdradzasz swój punkt widzenia, wręcz się deklarujesz, np. w rozmowie z Krzysztofem Masiewiczem: „Liczę na to, że dzięki obiegowi galeryjnemu na komiksy otworzą się nowe osoby”. 
Iluzja, że jesteś obiektywny, jako dziennikarz, umarła bodaj piętnaście czy dwadzieścia lat temu. Po drugie ja nie jestem dziennikarzem, tylko krytykiem.

Zaraz, zaraz. Przed chwilą mówiłeś, że jesteś dziennikarzem kulturalnym.
Dobra, tak, dziennikarzem. Ale staram się być jednocześnie także krytykiem. Jestem dziennikarzem kulturalnym i krytykiem komiksowym, zawsze tak staram się przedstawiać. A to jest duża różnica, generalnie recenzent mówi wprost: „Kup ten komiks, bo jest fajny”. A krytyk ma jakąś wizję rozwoju danej dziedziny, danej sztuki. I ja także mam mini-wizję, mam swój chytry plan, co z komiksem można robić.

Obserwując twoje działania, widać, że idziesz w konkretnym kierunku, że masz jakąś spójną wizję „na komiks”. 
Tak, ja się z tym nie kryję. Podobnie jest z książką, ona się nie stara się być obiektywna.

Mam przygotowany jeszcze jeden cytat z rozmowy z Jerzym Szyłakiem: „Drążę temat włączenia komiksu w pole sztuki, bo mam wrażenie, że jest to jeden z kilku sposobów, by trochę wyrwać komiks z getta”. Chciałbym zapytać o te inne sposoby? W książce jest postawiona teza, że obieg galeryjny jest szansą zwiększenia zainteresowania narracją rysunkową, ale czy są inne szanse? 
Inne były już przerabiane. Przed laty był taki pomysł, aby wchodzić w większe relacje ze światem literatury, ale to się chyba nie do końca udało. Choć warto do tego wrócić i np. integracja Komiksowej Warszawy z targami książki właśnie pokazuje, że ma to sens. Jednocześnie obieg sztuk wizualnych wydaje mi się strasznie naturalny.

On z punktu widzenia „oka”, jest naturalny. Ale mam wrażenie, że my tu sobie w „komiksowie” rozmawiamy, że obieg galeryjny, że super, że szansa… Jednak wcale nie widzę wyciągnięcia ręki z drugiej strony. 
Wystawa „Black and White” to było wyciągnięcie ręki. Były tam prace Raczkowskiego, były prace Owedyka, Crumba. Potem był komiks w MOCAKu. Były prace komiksowe wystawie „Nowa sztuka z Indii”. Było kilka plansz powieszonych na klipsach, ale było. Ludzie często nie wiedzą, jak eksponować komiks. Jednak wystawa w Muzeum Sztuki Nowoczesnej była dowodem na to, co można dobrego zrobić i jak można eksponować.

Kuba Woynrowski podaje kilka ciekawych propozycji, jak można eksponować komiks w galerii.
Kuba jest osobą, która uparcie i konsekwentnie dba o to, aby komiks w świecie sztuki się pojawiał. To jest temat cały czas otwarty, jak eksponować komiks. Lepiej nie wieszać całej książki, albo wyimków z niej, na ścianie. Ale po prostu budować wypowiedź komiksową w przestrzeni, aby potraktować galerię jako medium. Tak jak rysownik traktuje stronę w książce, to na tej samej zasadzie potraktować przestrzeń, zakomponować ją. W wywiadzie z Kubą Wojnarowskim i Łukaszem Rondudą pojawiają się konkretne wskazówki, wręcz instrukcja obsługi wystawy komiksowej.
Świetna była ostatnia wystawa Maszina na tegorocznej Ligaturze, strasznie mi się podobała. To była taka wystawa meta-komiksowa. Na takiej zasadzie, że zgrupowane zostały prace o komiksie, ten Thorgal, ta galaretka, ta ikona – to były świetne rzeczy. Nie ukrywam, że sam bardzo bym chciał zrobić wystawę komiksową.

Lubisz swoją książkę? Co byś w niej zmienił?
Chyba lubię, ale im dłużej od wydania tym lubię ją mniej i więcej bym poprawił. Gdybym mógł zrobić ją jeszcze raz, to uzupełniłbym ją o Leśniaka, o Sasnala i ludzi z festiwalu komiksowego z Łodzi. Formuła tego festiwalu jest bardzo fanowska, a po tylu latach powinna się trochę otwierać. A ty byś coś zmienił?

Wyrzuciłbym wywiad z Łukaszem Rondudą, bo jest o niczym. 
Nieprawda. Dobrze, że nie byłeś redaktorem tej książki.