środa, 11 kwietnia 2012

#1007 - John Constantine: Hellblazer - Hard Time

W 2000 roku nieuznający kompromisów Warren Ellis na skutek "nieporozumień" z przełożonymi zrezygnował z pisania "Hellblazera", przez co wydawnictwo na gwałt potrzebowało odpowiednio wartościowego zastępstwa. Wybór padł na Briana Azzarello, scenarzystę świeżo rozsławionego autorską serią "100 Bullets". Tym samym angielski magik pierwszy raz w historii swojego istnienia doczekał się przygód spod pióra Amerykanina. Co samo w sobie automatycznie nie spodobało się części fanów, bo przecież niemożliwym było, aby jakiś Jankes mógł prawdziwie zgrabnie poruszać się po tej jakże brytyjskiej serii.


Azzarello do sprawy podszedł ostrożnie i odważnie zarazem. Całą akcję swojego niemal 30-zeszytowego runu umiejscowił w USA, zaś jego motywem przewodnim uczynił podróż przez najprzeróżniejsze tegoż kraju zakątki, z których to wiarygodnego portretowania przecież słynie. Licząca 120 stron opowieść "Hard Time" stanowi dosyć nietypowy początek tego typu wędrówki, gdyż rozgrywa się niemal wyłącznie za penitencjarnymi murami. Powody, dla których John Constantine osadzony został w więzieniu o zaostrzonym rygorze nie są czytelnikowi znane. Zresztą scenarzysta przez dłuższy czas historię prowadzi tak, jakby nie było to istotne, rezygnując nawet z jakichkolwiek sugestii. Do pewnego momentu najważniejsza jest bowiem charakterystyka więziennych realiów oraz rozmaite sytuacje wynikające z niedostosowania się bohatera. A to ktoś chce uczynić go swoją dziwką, a to ktoś chce ukarać go za lekceważącą postawę...

"- Where you from?
- A different nightmare."

Chyba najważniejszą zmianą, jaką względem swoich poprzedników poczynił Azzarello, jest sposób ujęcia Constantine'a. Oczywiście nigdy nie był on typem gentlemana i już nie raz rzesze czytelników miały okazję widzieć, jak nieprzyjemny być potrafi, tutaj jednak ciemna strona jego natury dominuje niemalże na każdym kroku. Amerykański autor czyni go miejscami prawdziwie wrednym i bezwzględnym skurwielem - a może raczej chorym błaznem, skoro ciągle trzymają się go niezdrowe żarty  - którego kolejne manipulacje nie służą już tzw. dobrym intencjom. Oczywiście tradycyjnie "on kłopotów nie szuka, on je tylko znajduje", jednak jego uzależnienie od adrenaliny neutralizowane było wcześniej niewątpliwą dobrocią serca. Czymś, co zostało mu tutaj niejako odebrane, w głównej mierze za sprawą samej narracji.

Scenarzysta podchodzi doń z pewnym dystansem. Przez długi czas nie dopuszcza odbiorcy do myśli Constantine'a, czyniąc go tym samym nieco bardziej enigmatycznym niż wcześniej. Portretuje go na zasadzie powolnego, acz konsekwentnego przechodzenia z ogółu do szczegółu - narratorem pierwszego rozdziału jest obserwujący go cwel przezwiskiem Candy, w drugim rozdziale narratorów jest kilku i są to rozmawiający o nim członkowie różnych więziennych gangów, a w trzecim dominuje już - równie wybiórcza w przedstawianiu kolejnych informacji - narracja obiektywna. Bardziej klasyczne ujęcie bohatera pojawia się dopiero w dwóch ostatnich częściach opowieści, a szczególnie, rzecz jasna, w tej finałowej.

Choć z powyższych akapitów raczej to nie wynika, "Hard Time" - mimo stale rosnącego napięcia, pewnej dozy tajemniczości, a później też czystego szaleństwa - cechuje się zaskakująco lekką tonacją. Miejscami dużo tu humoru (z reguły czarnego jak smoła), a pojawiają się też elementy satyry. Azzarello jak zwykle przekonująco portretuje kolejne odmienne środowiska, ale świat więziennej zbrodni czyni w pewnym sensie pośmiewiskiem - kolejni przestępcy to w zasadzie ofiary jego sarkazmu.


Taki właśnie charakter opowieści uwypukla jeszcze specyficzna, bardzo karykaturalna - a tym samym właśnie satyryczna - kreska legendy amerykańskiego komiksu, Richarda Corbena. Jego pełne uroku prace przejaskrawiają niemal każdy element fabuły, sceny poważne czyniąc niepoważnymi (choć nie zawsze), zaś niepoważne - prawdziwie upiornymi. Stylistyka ta może oczywiście odrzucać, szczególnie jeśli nie spotkało się z nią wcześniej, ja osobiście uważam ją za jeden z większych plusów komiksu. Nawet wtedy, kiedy Corben gubi proporcje kolejnych postaci, ciężko mi o słowa jakiejkolwiek krytyki wymierzone w jego stronę. Zresztą owa dysproporcjonalność to prawdopodobnie efekt jak najbardziej zamierzony. Tak czy siak, pasuje. Zgaduję zresztą, że scenariusz pisany był specjalnie pod rysownika, a przynajmniej do pewnego stopnia.

Nie wszystko mi się jednak w "Hard Time" podobało. Od końcówki drugiego rozdziału okazjonalnie pojawiają się bardziej naiwne rozwiązania fabularne, ale największy zgrzyt dotyczy samego finału - bardzo interesującego, ale też trochę neutralizującego wartość tych poprzednich. Problem polega na tym, iż scenarzysta przeciągając punkt ciężkości na psychologię niechcący poddaje w wątpliwość niemal wszystkie wcześniejsze wydarzenia. Dlaczego? Bo wcześniej go ona nie interesowała, przez co nie udaje mu się odpowiednio przekonująco połączyć ze sobą kolejnych elementów (w przeciwieństwie do Gartha Ennisa, któremu podobna koncepcja przyświecała w tomie "Chora miłość"). Jeśli jednak wziąć pod uwagę wspomnianą lekką tonację, liczne fragmenty wypełnione ironią czy choćby elementami satyry, to na tą psychologiczną niewiarygodność można jednak przymknąć oko. Chyba można. Ja tak zrobiłem.

7 komentarzy:

Tomasz Bednarz pisze...

Lubię Corbena. Widać u niego inspiracje Crumbem, ale ma swój własny charakterystyczny styl. Pamiętam jego historię z Batman: Black & White o młodocianych gangach i segment z filmu "Heavy Metal" oparty na jego kresce. Dobry staf.

Recenzja tylko podsyciła mój apetyt na run Azzarello, ale oczywiście wyszedł z druku i nikt się w DC nie pali żeby wznawiać.

Marcin Z. pisze...

Corben mistrz :)

Jak się rozejrzysz odpowiednio, to jeszcze dorwiesz run Azzarello. Tylko wypadałoby chyba zaznaczyć, że jest dosyć nierówny. "Good Intentions" to już, niestety, wyraźny krok w tył, a za to "Highwater" to kapitalna rzecz (najlepszy "Hellblazer" jakiego znam). "Freezes Over" jeszcze nie czytałem.

Anonimowy pisze...

smiem twierdzic, ze freezes over zjada highwater, sam zobaczysz :)

Marcin Z. pisze...

No ja się nie pogniewam!

Anonimowy pisze...

Szkoda, że Egmont puszczał run Ennisa...

Marcin Z. pisze...

Szkoda, że nie zaczęli od runu Delano, acz wtedy seria pociągnęłaby u nas zapewne jeszcze krócej;]

Kuba Oleksak pisze...

Szkoda że nie wydają czegokolwiek z bogatej biblioteki Hellblazera :/