Czytając "Strach i wstręt" przenosimy się w czasie o dobrych dwadzieścia lat wstecz. To epoka, w której Warren Ellis jest jeszcze początkującym scenarzystą, dekonstruującym superbohaterów w "Stormwatch" i "DV8", a Garth Ennis kontynuuje swoją przygodę z "Hellblazerem", która będzie dopiero wstępem do jego wielkiej kariery w amerykańskim przemyśle komiksowym.
Ach, to były doprawdy piękne i niewinne czasy! W kresce Steve`a Dillona brakowało jeszcze tego charakterystycznego sznytu, ostatniego pociągnięcia. Łatwo można było go pomylić z tabunem przeciętnych rysowników komiksowych eighties, ale jeśli dobrze się przyjrzeć, widać już tę rękę, która w niedalekiej przyszłości tak doskonale będzie portretować wszystkie odcienie szarości codzienności, że posłużę się dość tanim porównaniem. W kolejnych albumach Dillon będzie czyścił swoją turpistyczną kreskę, dążąc do jak największego minimalizmu. Z jednej strony to z pewnością decyzja podyktowana względami artystycznymi, a z drugiej – sposób na podołanie pracy przy serii on-going, wymagającej wyrabiania się z terminami. Chyba najmocniej po oprawie graficznej widać, jak silnie czas odcisnął piętno na tym albumie. Płaskie kolory, konserwatywna narracja, pozbawiona formalnych udziwnień. Ale z drugiej strony dzięki tej zachowawczości Dillona "Hellblazer" jest dla dzisiejszego czytelnika zjadliwy, jeśli porównać go z niektórymi eksperymentalnymi pozycjami tamtych czasów.
Historia w "Fear and Loathing" zaczyna się dość niewinnie. Constantine (z motylkami w brzuchu) i Kit jadą do Liverpoolu, żeby odwiedzić siostrę Johna i pewien grób. Potem Hellblazerowi stuknie czterdziestka, co oczywiście musi skończyć się tęgą popijawą i równie tęgim kacem. Ale co by to było za życie, gdyby Constantine nie zrobił na szaro jakiegoś niebiańskiego ważniaka - tym razem padło na archanioła Gabriela. Wiadomość jest jasna – nie zadzieraj ze mną i z moimi bliskimi. Wiadomo jednak, że taka sielanka nie może trwać zbyt długo. Jak to zwykle w przypadku Johna Constantine bywa jego przeszłość daje o sobie znać. Odbijając się od niego rykoszetem trafi w jego najbliższych...
"Strach i wstręt" to pierwszy wspólny album "Hellblazera" pisany przez Ennisa i rysowany przez Dillona. Wkrótce, ten duet, wraz z Glennem Fabrym malującym znakomite okładki, stworzą jeden z największych komiksowych przebojów naszych czasów, czyli obrazoburczego "Kaznodzieję". Nawiasem mówiąc, bez jego sukcesu, Constantine nie dostałby drugiej szansy i nie wypłynąłby na fali popularności swojego autora. Porównując te dwa tytuły nie sposób nie dostrzec jak wiele Jesse Custer zawdzięcza Johnowi. To ten sam hołd dla łajdackiej, testosteronowej męskości. To ten sam typ pewnego siebie drania, któremu jesteśmy w stanie wybaczyć wszystko. Kobiety łapią się na jego łobuzerski uśmiech (i to, co potrafi wyczyniać w łóżku), a faceci nie mogą odmówić wstąpienia z nim na jednego, dając się oczarować jego charyzmie, pokręconemu poczuciu humoru i honoru.
Ale opanowany przez Genesis Teksańczyk jest stylizowany na modłę westernowego ostatniego sprawiedliwego. To ten koleś na białym rumaku, który chociaż chleje na umór i posługuje się wulgarnym językiem, zawsze staje w obronie słusznej sprawy, nieważne jak beznadziejna by ona była. Choćby po to, żeby obić mordy "tym złym" dla zasady. Doskonale widać to w tomie "Salvation". Custer ma silny kręgosłup moralny, a tego nie można powiedzieć o Constantinie. Angol z Liverpoolu też chla na umór i posługuje się nie mniej plugawym językiem, ale jest po prostu nieodpowiedzialnym chujkiem. W tym aspekcie bardziej przypomina inną postać z "Preachera". Kiedyś, jak człowiek był młodszy i głupszy, to myślał, że taki Constantine to ma fajne życie. Ale im lepiej go poznaję, głównie za pośrednictwem runu Ennisa, tym bardziej widzę, że to zły człowiek jest po prostu, zasłaniający się maską lekkoducha i cynika. Tak, ma pecha do spraw nadprzyrodzonych i złe rzeczy mu się zwyczajnie przytrafiają, ale sam Constantine zdolny jest do jeszcze gorszych skurwysyństw. Dobitnie o tym świadczy finał "Strachu i wstrętu". To, jak potraktował Kit budzi we mnie najgorszą odrazę. Najgorsze jest to, że John sam w sobie nie jest postacią tragiczną, rozdartą pomiędzy nierozstrzygalnymi dylematami. On ma po prostu "głowę napchaną gównem", jak to zgrabnie ujęła Kit, a Chase topiąc jego zakazaną mordę w kiblu dosadnie pokazał gdzie jest jego miejsce. Zresztą John w kolejnym tomie wyląduje właśnie w rynsztoku, próbując pozbierać się do kupy - tylko po to, żeby w przyszłości znowu coś spieprzyć.
Wiele Garthowi Ennisowi w "Hellblazerze" nie wyszło, to prawda. Usprawiedliwiać może go tylko fakt, że był wtedy młodym scenarzystą, który dopiero wyrabiał sobie swój warsztat, trochę błądził po omacku. Trzeba mu jednak oddać jedno - potrafił naprawdę świetnie poprowadzić Constantine'a, tworząc boleśnie wiarygodny, wzbudzający we mnie skrajne odczucia własny portret jednej z najciekawszych komiksowych postaci.
Ach, to były doprawdy piękne i niewinne czasy! W kresce Steve`a Dillona brakowało jeszcze tego charakterystycznego sznytu, ostatniego pociągnięcia. Łatwo można było go pomylić z tabunem przeciętnych rysowników komiksowych eighties, ale jeśli dobrze się przyjrzeć, widać już tę rękę, która w niedalekiej przyszłości tak doskonale będzie portretować wszystkie odcienie szarości codzienności, że posłużę się dość tanim porównaniem. W kolejnych albumach Dillon będzie czyścił swoją turpistyczną kreskę, dążąc do jak największego minimalizmu. Z jednej strony to z pewnością decyzja podyktowana względami artystycznymi, a z drugiej – sposób na podołanie pracy przy serii on-going, wymagającej wyrabiania się z terminami. Chyba najmocniej po oprawie graficznej widać, jak silnie czas odcisnął piętno na tym albumie. Płaskie kolory, konserwatywna narracja, pozbawiona formalnych udziwnień. Ale z drugiej strony dzięki tej zachowawczości Dillona "Hellblazer" jest dla dzisiejszego czytelnika zjadliwy, jeśli porównać go z niektórymi eksperymentalnymi pozycjami tamtych czasów.
Historia w "Fear and Loathing" zaczyna się dość niewinnie. Constantine (z motylkami w brzuchu) i Kit jadą do Liverpoolu, żeby odwiedzić siostrę Johna i pewien grób. Potem Hellblazerowi stuknie czterdziestka, co oczywiście musi skończyć się tęgą popijawą i równie tęgim kacem. Ale co by to było za życie, gdyby Constantine nie zrobił na szaro jakiegoś niebiańskiego ważniaka - tym razem padło na archanioła Gabriela. Wiadomość jest jasna – nie zadzieraj ze mną i z moimi bliskimi. Wiadomo jednak, że taka sielanka nie może trwać zbyt długo. Jak to zwykle w przypadku Johna Constantine bywa jego przeszłość daje o sobie znać. Odbijając się od niego rykoszetem trafi w jego najbliższych...
"Strach i wstręt" to pierwszy wspólny album "Hellblazera" pisany przez Ennisa i rysowany przez Dillona. Wkrótce, ten duet, wraz z Glennem Fabrym malującym znakomite okładki, stworzą jeden z największych komiksowych przebojów naszych czasów, czyli obrazoburczego "Kaznodzieję". Nawiasem mówiąc, bez jego sukcesu, Constantine nie dostałby drugiej szansy i nie wypłynąłby na fali popularności swojego autora. Porównując te dwa tytuły nie sposób nie dostrzec jak wiele Jesse Custer zawdzięcza Johnowi. To ten sam hołd dla łajdackiej, testosteronowej męskości. To ten sam typ pewnego siebie drania, któremu jesteśmy w stanie wybaczyć wszystko. Kobiety łapią się na jego łobuzerski uśmiech (i to, co potrafi wyczyniać w łóżku), a faceci nie mogą odmówić wstąpienia z nim na jednego, dając się oczarować jego charyzmie, pokręconemu poczuciu humoru i honoru.
Ale opanowany przez Genesis Teksańczyk jest stylizowany na modłę westernowego ostatniego sprawiedliwego. To ten koleś na białym rumaku, który chociaż chleje na umór i posługuje się wulgarnym językiem, zawsze staje w obronie słusznej sprawy, nieważne jak beznadziejna by ona była. Choćby po to, żeby obić mordy "tym złym" dla zasady. Doskonale widać to w tomie "Salvation". Custer ma silny kręgosłup moralny, a tego nie można powiedzieć o Constantinie. Angol z Liverpoolu też chla na umór i posługuje się nie mniej plugawym językiem, ale jest po prostu nieodpowiedzialnym chujkiem. W tym aspekcie bardziej przypomina inną postać z "Preachera". Kiedyś, jak człowiek był młodszy i głupszy, to myślał, że taki Constantine to ma fajne życie. Ale im lepiej go poznaję, głównie za pośrednictwem runu Ennisa, tym bardziej widzę, że to zły człowiek jest po prostu, zasłaniający się maską lekkoducha i cynika. Tak, ma pecha do spraw nadprzyrodzonych i złe rzeczy mu się zwyczajnie przytrafiają, ale sam Constantine zdolny jest do jeszcze gorszych skurwysyństw. Dobitnie o tym świadczy finał "Strachu i wstrętu". To, jak potraktował Kit budzi we mnie najgorszą odrazę. Najgorsze jest to, że John sam w sobie nie jest postacią tragiczną, rozdartą pomiędzy nierozstrzygalnymi dylematami. On ma po prostu "głowę napchaną gównem", jak to zgrabnie ujęła Kit, a Chase topiąc jego zakazaną mordę w kiblu dosadnie pokazał gdzie jest jego miejsce. Zresztą John w kolejnym tomie wyląduje właśnie w rynsztoku, próbując pozbierać się do kupy - tylko po to, żeby w przyszłości znowu coś spieprzyć.
Wiele Garthowi Ennisowi w "Hellblazerze" nie wyszło, to prawda. Usprawiedliwiać może go tylko fakt, że był wtedy młodym scenarzystą, który dopiero wyrabiał sobie swój warsztat, trochę błądził po omacku. Trzeba mu jednak oddać jedno - potrafił naprawdę świetnie poprowadzić Constantine'a, tworząc boleśnie wiarygodny, wzbudzający we mnie skrajne odczucia własny portret jednej z najciekawszych komiksowych postaci.