czwartek, 3 listopada 2011

#891 - Dlaczego "Przygody Tintina" będą udaną adaptacją – o pokrewieństwie między Spielbergiem, a Hergem

Chwilami odnoszę wrażenie, że komiks jest jedną z ostatnich sfer sacrum jakie ostały się we współczesnej kulturze. Niby pozbyliśmy się wszystkich świętości, a jednak wciąż można usłyszeć głosy przekonujące, że jesteśmy świadkami profanacji i tak się składa, że najczęściej dzieje się to w przypadku dzieła komiksowego, a ściślej przy okazji jego adaptacji filmowej. Weźmy za przykład "Przygody Tintina" - w jednej z pierwszych recenzji autor z ulgą stwierdza, że tym razem nie doszło do dewastacji komiksowego oryginału.

Zdewastować, to co prawda nie znaczy to samo, co sprofanować, ale to słowo nie mniej kategoryczne, choć oczywiście mniej uduchowione. Tym niemniej akurat w tym przypadku zupełnie zbędne, bo o żadnej dewastacji, a już na pewno profanacji w przypadku "Przygód Tintina" nie mogło być mowy. Bynajmniej nie z uwagi na fakt, że czegokolwiek dotknie się Steven Spielberg zamienia się w złoto. Te czasy mamy zresztą za sobą. Spielberg niezmiennie ma jednak to coś, co czyni go idealnym adaptatorem komiksu Herga.

W przypadku adaptacji, nieważne, czy chodzi o dzieło literackie, czy komiks, o sukcesie decyduje wierność wobec oryginału. Najprościej "zmierzyć" to na poziomie fabularnym – jeśli w oryginale bohater siada w kawiarni oczekujemy, że zobaczymy to na ekranie. Jeśli tak, mamy podstawy sądzić, że adaptacja jest udana. Jeśli nie.. cóż to niczego nie przekreśla. Tak naprawdę tym, co w rzeczywistości decyduje o sukcesie jest wierność duchowi oryginału. "Śmierć w Wenecji" Luchino Viscontiego choć pod wieloma względami różni się od oryginału uważana jest za wybitną adaptację prozy Tomasz Manna. Reżysera i pisarza łączyła bowiem podobna wrażliwość i filozofia życia. W przypadku Spielberga i Herga mamy do czynienia z podobnym pokrewieństwem.

Weźmy za przykład fragment "Świątyni zagłady", która w pełni reprezentuje styl Spielberga: Indiana Jones razem ze swoim młodym pomocnikiem i piosenkarką Willie Scott uciekli właśnie przed chińską mafią i bezpiecznie podróżują samolotem. Tak im się przynajmniej wydaje, bo piloci zostali wcześniej przekupieni i w odpowiednim momencie dyskretnie ewakuują się z samolotu pozostawiając pasażerów na pewną śmierć. Bohaterowie ratują się wyskakując na pontonie z samolotu i udaje im się wylądować na śnieżnym zboczu. To samo w sobie jest już widowiskowe, ale dla Spielberga to za mało. Ponton ześlizguje się ze zbocza wprost do lasu, następnie wpada do rwącej rzeki i dopiero po pokonaniu groźnych wodospadów bohaterowie mogą odetchnąć z ulgą. Oto esencja kina Nowej Przygody – scena w rękach innego reżysera skończyłaby się najpewniej po bezpiecznym lądowaniu na śniegu, Spielberg za to przedłuża ją ku zaskoczeniu widza i serwuje coraz to nowe emocje. Akcja nie zwalnia, ani na moment.


Przypatrzmy się teraz sekwencji pościgu z tomu "Afera Lakmusa": Tintin i Kapitan Baryłka nocą skradają się w stronę ambasady Skrainy, w której przetrzymywany jest Lakmus. Zanim jednak zdążą zakraść się do środka na ich oczach profesor znowu zostaje porwany tym razem przez Syldwan. Bohaterowie ruszają w pościg najpierw za sterami helikoptera, następnie przesiadają się do samochodu, a wszystko kończy się pogonią, tym razem na własnych nogach, za samolotem. Geniusz Herga nie tkwi jednak wyłącznie w umiejętności konstruowania zawiłych sekwencji pościgów, ale na umiejętnym wplataniu w nie szczegółów – na pokładzie helikoptera Baryłka walczy z komarami, przy okazji wdając się w rozmowę z Serafinem Lampionem; helikopter przy próbie lądowania najpierw cudem unika linii wysokiego napięcia i porywa ze sobą namiot Bogu winnych turystów; kierowca, którego zatrzymują okazuje być Włochem, który łączy w sobie wszystkie cechy jakich można spodziewać się po Włochu – nie dość, że jest zapalonym rajdowcem, to w dodatku usta nie zamykają mu się nawet na moment.

Jeśli jest więc coś, co łączy Herga i Spielberga to jest to ogromna pomysłowość i geniusz opowiadania, dzięki której widz i czytelnik nie jest w stanie się nudzić. Ich styl opowiadania przywodzi na myśl klasyczne slapstickowe komedie Macka Senneta z zamierzchłych czasów kina niemego. Dziś slapstick kojarzy się z jego zwulgaryzowaną formą, w której komizm sprowadza się do walki na torty, lub bolesnych spotkań ze skórą od banana. U Senneta nawet jeśli bohater dostał w twarz tortem to był to jedynie początek serii gagów, w których aktorzy dokonywali cudów zręczności. Z czasem pomysłowość przestała się liczyć, a dominującą rolą w kinie zaczęła odgrywać technologia. "Przygody Tintina", co widać już w zwiastunie imponują pod względem technologicznym. Gdyby jednak pod warstwą animacji nie krył się geniusz dwóch mistrzów opowiadania – Spielberga i Herga - na nic zdałyby się ogromne nakłady finansowe i setki godzin renderowania obrazu. "Przygody Tintina" mogą okazać się nie tylko udaną adaptacją komiksu, w co nie wątpię, ale również obrazem, który łączyłby tradycję kina z najnowszą technologią.

Na koniec wróćmy jeszcze do wspomnianej "Afery Lakmusa". Na samym początku historii Kapitan Baryłka i Tintin przechadzają się po urokliwej okolicy – nigdzie ani żywej duszy, tylko cisza i spokój. Kapitan w uniesieniu deklaruje, że niczego więcej od życia nie potrzebuje. Titnin z lekkim niedowierzaniem traktuje te rewelacje i słusznie, bo zaraz obaj zostaną wplątani w kolejną aferę i ruszą na ratunek swojemu przyjacielowi. Biedny Kapitan, nigdy ani chwili spokoju. W rękach Spielberga też nie będzie mógł liczyć na wytchnienie.

2 komentarze:

Kuba Oleksak pisze...

A tutaj swoimi impresjami dzieli się Giera:

http://dybuk.wordpress.com/2011/11/03/789/

Maciej Gierszewski pisze...

już dziś na "KZ-cie" recenzja z filmu, napisana przez Macieja Kura:

http://kzet.pl/2011/11/przygody-tintina.html