wtorek, 12 lipca 2011

#804 - Berlin #2: Miasto Dymu

Od mojego pierwszego spotkania z Berlinem minęły jakieś trzy lata. Przeczytałem w tym czasie masę pełnych zachwytu "środowiskowych" recenzji. Żadna z nich nie uświadomiła mi, co takiego genialnego kryje się w tym komiksie. Dopiero znaleziony jakiś czas temu na Kopcu Kreta tekst Joanny Janowicz faktycznie wskazał mi kilka ciekawych rzeczy, których ja nie dostrzegłem w komiksie Lutesa. Traf chciał, że natknięcie się na tę recenzję zbiegło się z premierą drugiego albumu pod tytułem. "Miasto dymu". To była dobra okazja do powtórki pierwszego tomu i zweryfikowania swojego osądu na jego temat.

Podczas lektury "Miasta Kamieni" niewątpliwy talent Lutesa do opowiadania obrazem przykryła mi literackość tego komiksu. Literackość z jednej strony uzasadniona fabułą, z drugiej uwłaczająca możliwościom medium. Dziś, gdy możemy porównać obie części, widać, że ten nadmiar przydawał narracji pewnej klaustrofobii. Nie chcę nadinterpretować, ale zastanawiam się, czy nie był to świadomy zabieg, mający podkreślać zagubienie jednej z bohaterek. Tak czy inaczej, drugi tom zdaje się pod tym względem bardziej wyważony. Lutes już za pierwszym razem, zabierając nas na spektakle weimarskich kabaretów, pokazał, że ma smykałkę do scen ilustrujących muzykę, że umie uchwycić rytm, nastrój melodii. Teraz, między innymi dzięki wprowadzeniu postaci nieznającego języka niemieckiego czarnego jazzmana, mamy okazję oglądać dużo więcej narracji obrazem. Już kilka lat temu, gdy przeglądałem oryginalne wydanie "Miasta Dymu", długie, kilkuplanszowe sekwencje gry na klarnecie zrobiły na mnie duże wrażenie i sprawiły, że postanowiłem nie skreślać "Berlina" po pierwszym tomie. Okazało się to znamienne dla całego woluminu i potwierdziło, że było na co czekać. Zabaw językiem komiksu jest tu znacznie więcej, a Lutes, mimo, że przecina wszystko długimi politycznymi dysputami, to zaczyna zdecydowanie bardziej ufać rysunkowi i postanawia pokazać niemal tyle samo, co powiedzieć/napisać.

Jeśli jednak idzie o wydźwięk samej historii niewiele się zmieniło. Uczynienie jednym z głównych bohaterów lewicującego dziennikarza jest dla Lutesa bezpieczne. Pozwala mu zachować poprawnośc polityczną i upewnić czytelników, że on sam "stoi po właściwej stronie". Nie lubię takiej postawy u twórców, najzwyczajniej mnie ona irytuje... Wydaje mi się, że Ezra Pound, którego nazwisko pada w notkach wydawcy, w grobie się przewraca, gdy zestawia się go z czymś takim. O ile dobrze zapamiętałem, mimo tego, że w poprzednim tomie jeszcze śledziliśmy losy ojca i syna, którzy przystąpili do SA, to w tym wyeksponowane zostały już tylko i wyłącznie lewicujące lub stricte "czerwone" postacie. Przypomina mi się, że Lars Von Trier, tłumacząc się ostatnio ze swojej "kompromitującej wypowiedzi", mówił, że wszyscy jego aktorzy nie ma mają mu jej za złe. Wszyscy, oprócz Kirsten Dunst, która - jak to ujął Trier - wywodzi się z "innego kręgu kulturowego". Czytając "Berlin" nie miałem wątpliwości, że Lutes też wywodzi się z tego samego kręgu, co filmowa Mary Jane...

Nawet jeśli jego bohaterowie posiadają jakieś odchyły od normy, to są to zachowania w dzisiejszych czasach w pełni akceptowalne. Pomijając już kwestie światopoglądowe, to niejednoznaczność niektórych postaci - czy to moralna czy polityczna - mogłaby przecież dać pole do rozważań na temat natury ludzkiej, możliwość stawiania ciekawych pytań i może prowadziła do intrygujących wniosków.

Pisałem to już przy okazji notki o tomie pierwszym i tutaj jeszcze raz powtórzę: jak na razie "Berlin" jest rażąco wtórny wobec literatury i filmu, a to, że jest komiksem, nie nada mu wartości. Gdy myślę o nim w kontekście książek Remarque'a czy o dużo bardziej frapujących, trudnych i rozbudowanych psychologicznie filmach Viscontiego czy Fassbindera to, mimo oczywistych związków, najzwyczajniej czuję zażenowanie. Takie porównania mogą mu tylko zaszkodzić. Gdybyśmy jednak na siłę szukali analogii w kinie, to szukać musielibyśmy głównie w neorealizmie ("Niemcy rok zerowy", "Złodzieje rowerów"). To porównanie przypomina mi, że w międzyczasie skrytykowałem "Berlin" w kontekście dziejącej się w USA czasów Wielkiego Kryzysu klasycznej powieści graficznej "Kings in Dusguise", która pod wieloma względami zdaje się punktem wyjściowym dla serii Lutesa. Po lekturze drugiego tomu muszę jednak przyznać, że twórca zbliżył się już jakością do swojego pierwowzoru. A biorąc pod uwagę to, że seria się rozrasta i najprawdopodobniej to dopiero początek, wydaje mi się, że w końcu go przegoni. Co prawda rozdmuchiwanie tej opowieści działa w obie strony, i zaczyna mu to na pewnym poziomie szkodzić - pierwszy tom był ładną, zamkniętą całością, drugi ukazuje, że komiks zaczyna cierpieć na typową serialowość i jako zamknięta całość, samodzielna powieść graficzna zdecydowanie się nie broni.

"Berlinowi" szkodzą też zbyt pochlebne opinie prasy. Na świece serię mocno promuje Times, nazywając ją "szczytowym osiągnięciem medium" - w moich oczach takie stwierdzenie zahacza o absurd - a w Polsce gloryfikuje ją dziennikarz "Wyborczej" Wojciech Orliński który jednak, z tego co zauważyłem, diametralnie inaczej patrzy na komiks niż ja. No cóż. Mimo tego, że uważam to wszystko za nieporozumienie, to muszę przyznać, że drugi tom podobał mi się znacznie bardziej i nawet jeśli Lutes nie tworzy arcydzieła, to na pewno tworzy dzieło swojego życia. Wstrzymam się od sądu, czy dobrze to, czy źle, ale zapewne Berlin zostanie zapamiętany jako odzwierciedlenie głównej tendencji w komiksie naszych czasów.

9 komentarzy:

Maciej Gierszewski pisze...

nie czytałem jeszcze #2 tomu, czeka na swoją kolej, ale już żałuję, że historia Oskara i jego syna została odstawiona na bok.

Anonimowy pisze...

Środowiskowe recenzje pełne zachwytów to straszne zjawisko. Przybysz jest dla mnie wielkim rozczarowaniem, Pinokio również, choć na szczęście nie jest tak słaby fabularnie jak Przybysz, a i lepszy graficznie, Jednak do miana komiksu roku jeszcze mu daleko. Berlina nie czytałem żadnych recenzji, spodobały mi się rysunki Lutesa i w końcu go kupiłem, sam komiks spodobał mi się na tyle, że z chęcią kupię następny tom mimo, że arcydzieło to nie jest.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Anonimie. Akurat Przybysz i Pinokio podobały mi się znacznie bardziej niż Berlin. Pinokio jest po części tym, czego chyba szukam w komiksie... acz nie mówię tu o fabule. W każdym razie jeśli szukasz czegoś brawurowego fabularnie to polecam "Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza" (tutaj masz recenzję Michała Misztala - http://komiksofilia.blogspot.com/2011/06/157-niczym-aksamitna-rekawica-odlana-z.html , a jeśliś ciekaw mojej opinii, to moją starą reckę znajdziesz w archiwum Arkham).

Od siebie polecę też kompletnie nie zauważony przez "środowisko" a wybitny komiks "5 to liczba doskonała".

Pozdrawiam.

ps A Berlin kup. Trza przeczytać. Choćby po to, by samemu wyrobić sobie zdanie.

Maciej Pałka pisze...

@Stig - Lucek zauważył "5". Na ziniolu była recenzja

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Maciek. Widziałem w dniu gdy przedrukowaliście na Ziniolu. Jak na tak znakomity komiks to kropla w morzu!

Anonimowy pisze...

Rękawica to jeden z najlepszych komiksów jakie czytałem, kupiłem ze względu na nazwisko Clowesa, przegapiłem Ghost World, więc chciałem mieć coś innego tego autora. Komiksowe dzieło. 5 planuję kupić...

Bartek "godai" Biedrzycki pisze...

A mnie odwrotnie, pierwszy tom podobał się bardziej. W drugim, na pierwszy rzut oka, nic się nie dzieje i nie wiadomo, o co chodzi.

No a lewackie sympatie to teraz w modzie znów są, szczególnie na Zachodzie i wśród licealistów (w tej drugiej grupie to już "za moich czasów" były bardzo popularne).

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

"(...) na pierwszy rzut oka, nic się nie dzieje i nie wiadomo, o co chodzi."

Jak pisałem w recenzji - ta "serialowość" jest bardzo widoczna w porównaniu z pierwszym tomem. A "na zapleczu" pisałem kulegom, że możliwe, że teraz ten komiks może lepiej wypada w zeszytach, kupowany co miesiąc... bo jako zamknięta całość faktycznie się nie broni. Prawda.

Kuba Oleksak pisze...

Krzychu, wobec Lutes (który ponoć wielkim komiksiarzem jest i basta) wytoczyłeś ciężkie działa, zarzucają literacką "polityczną poprawność", ogólną płytkość, bojaźń przed prawdziwym zderzeniem się z tematem.

Dla dzieła sztuki to bardzo poważne zarzuty. W podobnym tonie wypowiadał, że Robert Popielecki, a Ptrągi (jak sądzę) lokuje się gdzieś pośrodku. Orlińskiego opinii nie znam. Zastanawiam się jeszcze co Konwerskiemu tak bardzo spodobało się w tym komiksie.

Sam komiksu jeszcze nie czytałem.


A inna sprawa, że zbyt często komiksy chwali się tylko dlatego, że podejmują tak ważny temat.