poniedziałek, 19 lipca 2010

#507 - John Constantine: Hellblazer - Łajdak u piekła bram

"John Constantine: Helblazer" jest najdłużej, nieprzerwanie wydawanym serialem komiksowym pod szyldem Vertigo, imprintu DC Comics prezentującego komiksy przeznaczone dla dojrzałego czytelnika. Jego premierowy zeszyt ukazał się pierwszego stycznia 1988, a tytuł dziś powoli dobija do trzeciej setki (w sierpniu ma ukazać się 268. numer). "Hellblazer", przy którym pracowały takie komiksowe tuzy, jak Garth Ennis, Warren Ellis, Brian Azzarello, Grant Morrison, Neil Gaiman, Peter Milligan czy Paul Jenkins, jest jedną z najważniejszych pozycji w historii amerykańskiego komiksu. W czasach, kiedy historyjki obrazkowe zaczęły opowiadać o czymś innym, niż tylko ubranych w kolorowe trykoty superherosach, antybohater w przybrudzonym prochowcu i papierosem w kąciku ust miał do odegrania ważną rolę.
John Constantine, wymyślony przez Alana Moore'a na potrzeby "Swamp Thinga", to komiksowa matryca antybohaterstwa. Czerpiący z najlepszych noirowych wzorców swoim wyglądem przypomina bohaterów książek Hammeta czy Chandlera – w startym prochowcu, jeśli nie jest pijany, to leczy kaca, ćmiący swoje ulubione "Silk Cuty". To typowy "facet z przeszłością". John jest jednym z najpotężniejszych mistyków na ziemi, ale wcale nie korzysta ze swoich możliwości by strzec ludzkości przed magicznymi zagrożeniami z innych wymiarów. Ma sporo własnych problemów na głowie. Popaprane związki, nierozwiązane problemy, mniejsze i większe grzeszki. Constantine lubi dobrze się zabawić, wypić, wdać w bójkę w barze. To cham, cynik i łajdak, który w swojej arogancji zrobił durnia z samego diabła. W "Łajdaku u piekła bram" rogacz, czy raczej Pierwszy Wśród Upadłych powraca, by się zemścić. Aby dopiąć swego jest gotów rozpętać małe piekło na ziemi, ale John ma nieco inne plany…

Zanim Garth Ennis zmierzył się z szeregiem amerykańskich mitów w "Kaznodziei", szlifował swój warsztat pisząc o pewnym gburowatym Angolu. Przy okazji przemycał, głównie dzięki Kit, wielkiej miłości Constantine'a, nieco wątków dotyczących jego rodzimej Irlandii. Tej ze stolicą w Belfaście. Małym, zapyziałym państewku rozdzieranym kolejnymi zamachami terrorystycznymi, zamieszkami na tle rasowym, której największą atrakcją turystyczną są puby, a towarem eksportowym Guinness. Tam wręcz nie wypada być trzeźwym. Trudno więc się dziwić, że "Hellblazer" (mimo, że dzieje się we właściwie wszystkich większych miastach Wielkiej Brytanii) pełen jest gniewu, złości, pijackiej agresji, rodzinnych tragedii i życiowych rozbitków. Obraz rodzimego kraju (i w ogóle Wysp) kreślony przez Ennisa jest jednym z najciekawszych elementów komiksu. Obok, rzecz jasna, jego tytułowego bohatera.

Fabularnie komiks nie prezentuje się rewelacyjnie. Pióru Ennisa brakuje lekkości, fabuła momentami zgrzyta, ale nie brakuje naprawdę mocnych, świetnie rozpisanych scen. Moment, w którym John zmierza na spotkanie z Diabłem po schodach starej kamienicy naprawdę budzi grozę.

Rysownik Steve Dillon jest etatowym współpracownikiem Gartha Ennisa. Czy pracowali przy "Preacherze", czy "Punisherze", zwykle cały splendor spływał na scenarzystę. O grafiku ledwo, co się wspominało, a jak już to robiono, to bagatelizowano, a nawet krytykowano jego wkład. Rzeczywiście, Dillon do wirtuozów ołówka się nie zalicza, ale jako ilustrator opowieści Ennisa sprawdza się doskonale. Daleko mu do rozbuchanych i kolorowych grafik rodem z najnowszych produkcji Marvela czy DC, ale ze swoim surowym, prostym i na swój sposób realistycznym stylem, doskonale nadaje się do ilustrowania brudnych uliczek Belfastu i zakazanych ryjów typów po nich przemykających.

Na zakończenie warto chyba zastanowić się, jaki będzie dalszy los Constantine'a w naszym kraju. W oficjalnych zapowiedziach Egmontu na ten rok brak jakichkolwiek informacji na ten temat. Z runu Gartha Ennisa polski edytor opuścił album "Bloodlines" (podobnie zresztą, jak zrobił to wydawca amerykański), a całość współpracy Irlandczyka z Constantinem zamyka (nie licząc występu w albumie "Rare Cuts", w towarzystwie prac Delano i Morrisona), "Son of Man". Na chłopski rozum wydawałoby się, że któraś z tych dwóch pozycji powinna ukazać się jako następna, ale nie zdziwiłbym się gdyby na rynku pojawiły na przykład albumy autorstwa Ellisa lub Azzarello (uznawanego za najlepszego z hellblazerowych pisarzy). Niech tylko jakieś się ukażą, bo pojawiły się plotki, że Egmont zamierza zrezygnować z "Hellblazera"...

7 komentarzy:

Robert Sienicki pisze...

Son of Man jest naprawde dobrym stand alonem. Pierwszy album z Constantinem jaki kupiłem :)

Ale chronologicznie to ktoś przejął serię od Ennisa po "Łajdaku" i Ennis powrócił po jakimś czasie na jeden storyline z "Son of Man".

Kuba Oleksak pisze...

O, kolejny fan Hellblazera się ujawnił :)

Rzecz jasna Robercie masz rację, 'Son of Man" jest poza runem. Ale może Egmont go puści w ramach sezonu Ennisa? Tak sobie tylko dywaguje...

Ja czekam na tego Azzarello, bo się dużo o nim nasłuchałem i jestem ciekaw strasznie, jak sobie poradził z Johnem.

Maciej Pałka pisze...

Ja czekam na zbiorcze wydania runu Jenkinsa i Phillipsa. Obaj twórcy są teraz popularni za to co robią w Marvelu. W czasach gdy dziabali Hellblazera seria ponoć słabo się sprzedawała. Jednakże, cały run oceniam bardzo pozytywnie. Graficznie klasa (Phillips jeszcze wtedy nie jechał aż tak z fot), scenariuszowo niegłupio ale też nie tak hardkorowo jak u Pennisa czy Azarello.

Misiael pisze...

@Maciej

"Obaj twórcy są teraz popularni za to co robią w Marvelu."

Yyy... A co oni teraz w Marvelu robią?

Maciej Pałka pisze...

Phillips - Criminal

Jenkins - Od czasu Originu Wolviego jego nazwisko obija mi się o uszy włąściwie przy każdym marvelowskim ewencie.

Są TERAZ popularni
za to co robią w marvelu.
a nie
Są popularni
za to co TERAZ robią w marvelu.
:)

Popielecki pisze...

Raaju, Kuba nie zna Azzarello? Bardzo dobre - także za sprawą Fruisin'a, strasznie mnie się podobają jego rysunki, choć Constantine równie "niestingowy" jak u Dillon'a

Kuba Oleksak pisze...

Budżet, Robercie, budżet małżeński :)