poniedziałek, 14 czerwca 2010

#477 - Lucyfer #5: Inferno

"Lucyfer" może pochwalić się bardzo dobrą prasą. Przyznam, że kompletnie nie mogę pojąć tego fenomenu – komiks to dość przeciętny, może i sprawnie napisany, ale nie grzeszący ani oryginalnością, ani niczym innym. Piąty album serii, "Inferno", spotkał się z bardzo pochlebnym przyjęciem rodzimej krytyki komiksowej. Robię wielkie oczy ze zdziwienia, kiedy czytam, jaka to świetna opowieść – doskonale narysowana, z misternie skomponowaną fabułą, pełna wielowymiarowych, intrygujących postaci – i zastanawiam się czy aby na pewno czytaliśmy ten sam komiks…
Całą zasługą scenarzysty Mike'a Careya jest bardzo uważne przeczytanie "Sandmana", którego "Lucyfer" jest odpryskiem. Carey skrzętnie powiela schemat i rozwiązania fabularne Neila Gaimana, konstruując w gruncie rzeczy bardzo podobną historię, w tylko nieco innych dekoracjach. A że nie jest pisarzem choćby w połowie tak utalentowanym jak Gaiman, efekt jego pracy jest co najwyżej średni.

Połowę wartości "Lucyfera" stanowi jego główny bohater. Gwiazda Zaranna, były władca piekła, obecnie na emeryturze pomostowej, to charakter nakreślony efektownie i z rozmachem. Bezwzględny, ale honorowy, charyzmatyczny, umiejący porywać tłumy, ale chodzący własnymi ścieżkami. Do swoich celów zmierzający po trupach. Z przebiegłością i cwaniactwem godnym Johna Constantine'a, wychodzi obronną ręką ze wszystkich spisków knutych przeciwko niemu przez anielsko-piekielne koalicje. Trochę to już nudne, bo jak pułapka nie byłaby zmyślna, Lucek zawsze znajdzie sposób, żeby przechytrzyć swoich antagonistów. "To Lucyfer. On nie przegrywa". W istocie. Na kartach "Inferno" przekona się o tym anioł Amenadiel na równinach Effrul.

Inni bohaterowie wyglądają natomiast jakby byli wycięci z kartonu – bezbarwni, płascy, mogą służyć co najwyżej za tło gwieździe serii. Czyżby to, że nie zostali wymyśleni przez Neila Gaimana (tak, jak Lucyfer), miało jakieś znaczenie? Poczynania Susano-O-No-Mikoto są nudne i przewidywalne. Idę o zakład, że japońskie bóstwo burzy powróci akurat w finale. Wątek męża Mazikeen, kreowanej na jedną z najciekawszych postaci w Vertigo, swoim skomplikowaniem przypomina poboczny quest w jakiejś kiepskiej grze rpg.

Przepełzanie wątków z tomu na tom, to jedna z najbardziej irytujących rzeczy w komiksie Careya. Pierwsza historia domyka pewien wątek związany z sytuacją w Piekle i ogólnym położeniem głównego bohatera. Kolejna historia, "Niosąc dary", to 24-stronicowy one-shot, w którym los przeciętnych ludzi krzyżuje się z istotami z innych światów. Natomiast w "I zostaną osądzeni" powraca wątek półanielicy Ellaine Belloc, który będzie kontynuowany w kolejnym tomie zatytułowanym "Dworce Ciszy".Oprawa graficzna "Lucyfera" od pewnego czasu przygotowywana jest przez stały zespół rysowników. Peter Gross, Ryan Kelly, Dean Ormston i Craig Hamilton do wirtuozów komiksowej grafiki się niestety nie zaliczają, a ich prace do efektownych nie należą. Bezbarwne, mocno uproszczone, pociągnięte bardzo luźną, a momentami niechlujną kreską nie zachwycają, ale też nie przeszkadzają zbytnio w lekturze.

Głoszenie, że to jedna z najciekawszych serii w ofercie Vertigo, posiadająca pełno intrygujących postaci, świadczy o tym, że niewiele serii z tego imprintu się czytało. "Lucyferowi" jest bliżej do tłoczonych seryjne opowiastek o superherosach lub prostych fabułek snutych przez mistrzów gry podczas sesji RPG, niż do pełnokrwistego i finezyjnego komiksu, jakim był "Sandman". Nic dziwnego, że Carey o wiele lepiej radzi sobie z prostymi komiksami nurtu superhero ("X-Men", "X-Men: Legacy", "Ultimate Fantastic Four"), niż z literaturą ciut ambitniejsza.

11 komentarzy:

Maciej Pałka pisze...

Hellblazer Careya był bardzo dobry. Atutem tego autora jest rewelacyjne odrabianie lekcji co sprawdza się w tasiemcach (Hellblazer, x-men).

Misiael pisze...

Pozwolę się nie zgodzić z autorem recenzji.

Jestem w posiadanie dwóch pierwszych tomów "Lucyfera" i mogę powiedzieć, że jest to świetne czytadło z zadatkami. W przeciwieństwie do Gaimana i jego "Sandmana", Carey przenosi ciężar komiksu na akcję. Oczywiście, że jest to mniej sprawnie napisany klon - już biorąc do ręki pierwszy tom nie spodziewałem się niczego innego - ale nieliczne (drobne!) dłużyzny i braki fabularne nadrabia równą szatą graficzną (największy mankament "Sandmana"). Na poziomie przyjemnego timekillera sprawdza się "Lucyfer" lepiej, niż dobrze.

Oczywiście swoją ocenę wysnuwam tylko na podstawie dwóch pierwszych tomów, nie podejrzewam jednak jakichś rażących spadków formy Careya w kolejnych. Jeśli jednak tak się dzieje, proszę o ostrzeżenie :)

Anonimowy pisze...

Luceyfer wg mnie spełnia jednak oczekiwania - sprawnie napisanej wartkiej historii w duchu Sandmana (oczywiście z założenia mu ustępuje), nieźle narysowanej i z całkiem ciekawie nakreślonymi intrygami. No i Carey nie do końca naśladuje swojego poprzednika, ale także wnosi coś od siebie.

hds pisze...

Całkowicie zgadzam się z poprzednimi komentatorami.
Nie taki Lucyfer straszny jak go zrecenzowano ;-)

Kuba Oleksak pisze...

Oddając sprawiedliwość Carey`owi, ponoć jego "Unwritten" bardzo dobre jest. Lepsze od "Greek Street" Milligana i "Sweet Tooth" Lemire`a. Jak dane mi będzie przeczytać (i "Hellblazera"), to nie będę się krygował zmienić swojej opinii. Bo na razie sprawdza się jako pulpa na poziomie x-menów, w różnych dekoracjach.

Kochani! Sprawnie napisanych komiksów mamy na kopy, oczekujmy czegoś jeszcze lepszego. "Scalped" anyone? Najlepszego, co pojawiło się w Vertigo od czasów nie wiem... "Sandmana"?

A jak już przy nim jesteśmy - wystarczy przeczytać sobie najpierw "Lucka", a potem "oryginał" żeby poczuć różnicę na każdym poziomie.

"Carey nie do końca naśladuje swojego poprzednika, ale także wnosi coś od siebie."

Konkretnie co?

pstraghi pisze...

Mnie się Lucyfer podoba coraz bardziej. Największym mankamentem serii jest jej wtórność wobec Sandmana - to bardzo widać, zwłaszcza, że Carey nie jest artystą na miarę Gaimana. Piszę o tym kilka razy w swoim tekście (w którym dostrzegłeś chyba tylko peany;). Polecam też lekturę poprzedniego:)
Postać Mazikeen jest urzekająca. Wredna baba z przeszłością, gotowa zrobić wszystko, by osiągnąć swój cel. Niby zakochana, ale kto ją tam wie. Niby bezwzględna, ale kto ją tam wie. No ja po prostu lubię takie postacie. W pierwszych tomach w zasadzie to ona trzymała mnie przy komiksie.
I pewnie, że sprawnych czytadeł mamy pełno - ale nie zmienia to faktu, że to wciąż sprawne czytadła, a nie gnioty, jakbyś chciał i jak sugerujesz w swoim tekście Kubo. Ot takie sprawne 3/5;)
Co do samego Careya to polecam jego serię o Feliksie Castorze. Niby zwykłe horroro-fantasy-czytadło, a sprawia bardzo dużo frajdy (zwłaszcza ostatni tom).

Jarosław Przewoźniak pisze...

Zgodzę się z autorem tekstu, że największym mankamentem komiksu jest "Przepełzanie wątków z tomu na tom" oraz ich przewidywalność. Ja osobiście wolę historie, które zaskakują, a nie "klonują" akcję innych.

Kuba Oleksak pisze...

Oj Pstrągu, Pstrągu - ja wiem, że nie masz czasu na czytanie, bo wolisz grać w te swoje bezbożne gry, ale racz proszę zauważyć, że Twoja recenzja pojawiła się w konkretnym kontekście. Nie odnoszę się do niej całej.

Jeśli Mazikeen jest ciekawa, to jaki jest Lucyfer (ten gaimanowski) albo sam Sen? Jaki jest Constantine albo chociażby Custer?

pstraghi pisze...

Mój tekst (jako całość) pojawia się w kontekście pozytywnych recenzji, nie tylko Mazikeen.
Naprawdę wydaje mi się, że Vertigo stać na wiele bardzo ciekawych postaci, wychwalając Mazikeen wcale nie odbieram innych. Choć z tych co wymieniłeś Custer jest nudny, a Lucyfer u Gaimana to gra piąte skrzypce.

Przemek Mazur pisze...

Sori, ale autor recenzji marudzi. Domniemane "przepełzanie wątków" świadczy raczej o przemyślanej koncepcji całej serii z definicji zaplanowanej jako spójny ciąg fabularny w którym nie ma miejsca na przypadkowość. Równie wydumany epigonizm Careya to efekt świadomości, że seria wyrosła na bazie "Sandmana", co zresztą wszyscy doskonale wiemy. Typowe pójście na myślowe skróty. Każdy kolejny tom "Lucyfera" dobitnie - rzecz jasna w moim przekonaniu - pokazuje jak umiejętnie Carey wyzbywa się balastu Gaimana tworząc cały tabun własnych, nieszblonowych postaci. A dalej będzie jeszcze lepiej !

Kuba Oleksak pisze...

Pstrągu - Twój tekst jest linkowany w konkretnym kontekście, a jest ew. przywoływany jako recka "dobrej prasy". I przy tym pozostańmy.

Przemku - Carey nie jest niestety komiksiarzem wybitnym i to wychodzenie z cienia "Sandmana" wychodzi mu bardzo boleśnie i obnaża jego słabostki. Wystarczy wziąć do rąk "Porę Mgieł" i oryginalnego Lucka i dwie sceny z jego udziałem - moment w którym cytuje Miltona i wizytę na plaży. Pomysłowe, błyskotliwe, celne. Jeśli nie widzisz róźnicy między tym, a takim Luckiem, to trudno... dla mnie jest ona bardzo widoczna.

Przepełzanie wątków - oj, za dużo marvelów przeczytałem i wiem jak to wygląda.