środa, 24 lutego 2010

#382 - Komiksowa dekada za Oceanem, cz.2: 2003-2006

Bez zbędnych i przydługawych wstępów od razu przejdę do rzeczy, czyli małej wycieczki w przeszłość, tym razem obejmującej okres od 2003 do 2006 roku. W podsumowaniu CBR znalazło się rekordowo dużo podpunktów, zostałem więc zmuszony żeby nieco je przyciąć, ale nawet po tej operacji, omawiany okres prezentuje się bardzo okazale. Działo się naprawdę dużo. Wciąż przeważa mainstream i super-bohaterowie, wszak to Ameryka, ale twórcy niezależni również odcisnęli swoje piętno. Zaczynamy!
2003-2006

1. Robert Kirkman rozpoczyna "Walking Dead" i "Invincible"

Gdyby ktoś spytał mnie, kogo uważam za najważniejszego scenarzystę robiącego w mainstreamie w ostatniej dekadzie, obok mojego ulubionego Brubakera i wszechobecnego Bendisa, wymieniłbym zapewne Roberta Kirkmana. Obiektywnie patrząc dokonał on rzeczy niebywałej – pracując w oficynie, nie należącej do wielkiej dwójki (czytaj - nie będącej Marvelem, ani DC Comics), właściwie z niczego, od zera potrafił stworzyć serie, które stały się prawdziwymi przebojami i jak równy z równym walczyły na listach sprzedaży z czołowymi tytułami konkurencji. To naprawdę spore osiągnięcie na rynku zdominowanym przez ciągnące się dekadami serie z super-herosami, mielące ciągle te same pomysły, a także… scenarzystów. Kiedy uznani na scenie niezależnej twórcy przechodzą do "majorsów", harować przy ich "brandach" najczęściej nie potrafią choćby dorównać swoim poprzednim osiągnięciom, a po pewnym czasie popadają w przeciętność. Kirkman, kłócąc się z Bendisem udowadniał, że lepiej pracować na własny rachunek, niż tyrać na chwałę ikon Marvela czy DC.

Najlepszym dowodem na poparcie jego tezy były sukcesy jego autorskich serii. "Żywe Trupy", oprócz tego, że królowały na listach sprzedaży, przyczyniły się do komiksowego renesansu zombie i zasłużyły sobie na serialową adaptację. Po "Invincible" sięgali czytelnicy, którzy wcześniej stronili od ubranych w kolorowe trykoty herosów, bo to cholernie wciągająca opowieść. Wracając do esencji komiksu super-bohaterskiego, Kirkman napisał błyskotliwy, trzymający w napięciu, a do tego przekornie grający z kliszami serial. Od czasów "Ultimatesów" Millara i Hitcha, "Niezwyciężony" uchodzi za najlepszy komiks nurtu super-hero.

Co ciekawe, redaktorzy CBR przyznali się, że żadnej z tych serii nie śledzili od początku. Z czasem, kiedy o Robercie Kirkmanie zaczynało być głośno sięgali po "Żywe Trupy" czy "Invincible", niemal od razu stając się fanami jednego czy obu tytułów. Przytaczając jeszcze krótki komentarz Steve'a Sunu – "Kirkman FTW!" i trudno się z nim nie zgodzić.

2. Ed Brubaker i Steve Epting wskrzeszają Bucky'ego

A skoro jesteśmy przy Edzie Brubakerze. Wraz z rysownikiem Steve'm Eptingiem odważył się przywrócić zza grobu Bucky'ego, młodocianego side-kicka Kapitana Ameryki. Bohater, którego śmierć była ważnym elementem originu Steve'a Rogersa, cieszył się podobnym statusem, co wujek Ben czy Jason Todd – nierozważni scenarzyści mieli pozostawić go w spokoju. Ale kiedy James Barnes okazał się niezbędny w pisanej przez Bru historii, autor nie miał żadnych skrupułów w rozkopaniu jego grobu. W przeciwieństwie do żenującego zmartwychwstania drugiego Robina, które do dzisiaj odbija się DC czkawkę, rezurekcja wyszła świetnie. "This was so awesome!", podsumował Steve Sunu, jak zwykle bardzo trafnie.

Niedługo potem Bucky znakomicie wpasował się w krajobraz Marvela, godnie zastępując swojego przyjaciela po jego śmierci. Nie do końca wiadomo czy na stałe będzie on dzierżył niebiesko-czerwoną tarczę z białą gwiazdą, choć wiele na to wskazuje. Ja, pomimo początkowych obaw, szybko przyzwyczaiłem się do nowego Kapitana paradującego w stroju spod igły, czy raczej ołówka Aleksa Rossa i kręciłem nosem na powrót jego pryncypała. Chciałbym, żeby Dom Pomysłów dał Barnes'owi szansę. A o śmierci, zmartwychwstaniu Rogersa i kontrowersjach z nimi związanych napiszę w swoim czasie.

3. "All Star Superman" Morrisona i Quitely'ego

Przy okazji "Invincible" pisałem, ze Kirkman pokazał, że da się opowiadać frapujące i świeże historie super-hero. Dokładnie to samo zrobił Grant Morrison na łamach "All Star Superman", a nawet więcej. Udowodnił, że da się napisać znakomitą, wręcz ocierającą się o geniusz opowieść o Człowieku ze Stali, uchodzącym za bohatera ze wszech miar nudnego, z którego nic ciekawego nie da się wycisnąć. Morrison w wyborny sposób przerobił kiczowate dziedzictwo Złotej (znacznie mniej) i Srebrnej Ery (więcej) na mięsisty i niebanalny, choć w banale zanurzony, komiks. Urzekający, subtelny, nostalgiczny. W nowoczesnej formule pogodził staromodne elementy ze swoją nieokiełznaną i fantastyczną wyobraźnią. Na nowo odkrywał świat Supermana, świetnie się przy tym bawiąc, jak przypuszczam. W zamiana za to został obsypany nagrodami Eisnera i zyskał szacunek nie tylko wąskiego grona komiksowych geeków. Pisząc o "All Starze" nie można zapomnieć o wspaniałej oprawie graficznej Franka Quitely'ego, jednego z najlepszych rysowników początku XXI wieku.

4. Porządki Bendisa w Marvelu

Brian M. Bendis w ostatniej dekadzie stał się najważniejszym (i jednym z najlepiej piszących, dodajmy) scenarzystów pracujących w Domu Pomysłów i prawdopodobnie drugim po Bogu, czyli Joe Quesadzie, architekcie uniwersum Marvela. To on, w większej mierze, odpowiada za jego obecny kształt. Na początku swojej pracy całkowicie zburzył nowy porządek ("Avengers: Disassembled"). Zaraz potem postawił świat do góry nogami w "House of M", najlepszym evencie do czasu "Civil War", aby zaraz potem wszystko przywrócić do normalności. Zupełnie nowej normalności. W serii "New Avengers" do grupki etatowych Mścicieli (Iron-Mana, Kapitana Ameryki), dołączył dwójkę najpopularniejszych herosów (Spider-Mana i Wolverine'a) i tych, których chciał pisać (znakomicie odkurzony Luke Cage i Sentry) – dosyć łatwy przepis na sztandarowy zespół Marvela według Bendisa i jednocześnie jeden z najlepiej sprzedających się tytułów regularnych. I tak nawiasem mówić, wraz z "No more mutants" komiksy z iksem w tytule musiały ustąpić seriom związanym z "Mścicielami", które znowu znalazły się w centrum zainteresowania.

Druga połówka pierwszego dziesięciolecia w Marvelu z pewnością należała do Bendisa, który z niepokornego, niezależnego scenarzysty stał się królem mainstreamu, nadającym ton największemu wydawnictwu super-hero. U progu nowego dziesięciolecia historia zaczyna zataczać koło, bo wraz z trwającym "Siege" i nadchodzącym "Heroic Age" zapowiada się nadejście kolejnej "nowej ery" Marvela, którą planowana siedem lat wcześniej, właśnie przy okazji "House of M". Za zrestartowanie tytułów z Mścicielami w rolach głównych będzie odpowiadał nie kto inny, jak właśnie Bendis, który zapowiada, że kolejna dekada będzie należało do niego i Marvela.

5. "Civil War" w Marvelu

"Wojna Domowa" z kilku przyczyn zapisała się w najnowszej komiksowej historii i w tłoku dziesiątek wydarzeń i "wydarzonek" może uchodzić za "event" z prawdziwego zdarzenia. Bo miała wszystko, co dobra historia tego typu mieć powinna i to na kilku poziomach. Pomimo ogromu tie-inów, horrendalnych obsuw i pewnego chaosu były wielkie wydarzenia, epickie bitwy i dramatyczne decyzje. Główna mini-seria prowadzona była przez Marka Millara i Steve'a McNivena, w której każdy zeszyt przynosił coś nowego i trzymał w napięciu do samego końca. Redaktorzy CBR (Dave Richards, Shaun Manning i Tim Callahan) narzekali na zakończenie, a zupełnie nie powinni, bo Millar pięknie sobie z nim poradził, urywając fabułę umiejętnie i efektownie.

U podstaw "Civil War" legł dobry i trochę oczywisty pomysł, którego nikt wcześniej nie chciał wykorzystać w mainstreamie. Bo cóż może być bardziej oczywistszego od prawnego usankcjonowania działalności zamaskowanych super-herosów. Był to pierwszy event, który naprawdę "złamał Internet na pół". Jak sieć długa i szeroka toczono debaty nad sensownością wprowadzania Aktu Rejestracyjnego i ochoczo opowiadano się za jedną ze stron. Oczywiście polityczny aspekt historii komiksowej był grubymi nićmi szyty, niemniej w swoim głównym zarysie mocno zaangażował fanów.

Bardzo żałuję, że rewolucyjne zmiany, które pojawiły się podczas "Wojny Domowej" (ujawnienie tożsamości przez Petera Parkera, wprowadzenie Aktu w życie, zbudowanie więzienia w Strefie Negatywnej, stworzenie Inicjatywy i kilka innych) zostały szybko zapomniane, zignorowane bądź też odkręcone i nie miały szansy zmienić uniwersum Marvela w takim stopniu, jak oczekiwano. Bo były dobre. Dla Domu Pomysłów byłby to pewnie mały krok w urealnianiu swojego super-bohaterskiego uniwersum, ale dla całej branży – wielki skok.

6. Co tam w DC?

W latach 2003-2006 sporo działo się także za miedzą, czyli w DC Comics. Redaktorzy CBR wskazali na kilka ważnych wydarzeń, a właściwie crossoverów, które wstrząsnęły uniwersum Supermana i Batmana. W "Identity Crisis" DCU zaczęło jawić się jako bardziej mroczne i niebezpieczne miejsce. Zewsząd słychać głosy, że praca Brada Meltzera jest najlepszym eventem od czasów pierwszego "Kryzysu". Jedna z bohaterek, Sue Dibny, zostaje brutalnie zgwałcona, pokazano, w jaki sposób nieskazitelni herosi "unieszkodliwiają" swoich najgroźniejszych przeciwników. Z kolei w "Infinite Crisis" przywrócono koncepcje multiwersum i Superboya z Earth-Prime. Krajobraz DCU na nowo był kształtowany na łamach tygodnika "52" i serii regularnych pod szyldem "One Year Later". Niestety, nie siedzę w DCU na tyle głęboko, aby napisać o tych komiksach i historiach coś więcej, ale wiem, że mają jeden wspólny mianownik. Wszystkie zostały wydane za kadencji Dana DiDio, jako wice-dyrektora i redaktora wykonawczego DC Comics.

W przeciwieństwie do Quesady, który jest raczej powszechnie ceniony na rynku, a wytyka mu się pojedyncze wpadki, DiDio podzielił czytelników komiksów DCU na tych, którzy go kochają, albo nienawidzą - jak zauważył George Tramountanas. Z pewnością może denerwować jego parcie na szkło, medialna nadpobudliwość, nieprzemyślana strategia zapowiedzi, która często kończy się bolesnymi spoilerami i wtrącanie się scenarzystom do ich pracy. Ale oddając mu sprawiedliwość, na dobrą sprawę zrobił dokładnie to samo, co Joe Q. dla konkurencji – oddał najważniejsze serie najwybitniejszym scenarzystom pracującym w branży – Grantowi Morrisonowi (Batmana), Gregowi Rucce (serie "Detective Comics", "Action Comics", "Wonder Woman") czy Geoffowi Johnsowi ("Green Lantern", "Action Comics" i wkrótce "Flash").

7. Narodziny "Scotta Pilgrima"

Jeśli w przypadku komiksu niezależnego można mówić o przebojach i bestsellerach, to seria Bryana Lee O'Malleya może uchodzić za prawdziwy hicior segmentu indie. Pierwszy tom zatytułowany "Precious Little Life" ukazał się w 2004 roku, ostatni ("Scott Pilgrim vs. The Universe") - w 2009. "Scott Pilgrim" to przykład bardzo rzadkiej tendencji, kiedy każdy kolejny tom jest lepszy od poprzedniego. Komiks dorobił się mnóstwa fanów, z niecierpliwością wyczekujących kolejnych części, a niektórzy (George Tramountanas) uważają, że fan-base przerodził się w mały kult, przy okazji czyniąc ze "Scotta Pilgrima" komiks kultowy. Shaun Manning bardzo zgrabnie ujął formułę komiksu, jako magiczny realizm rzeczywistości komputerowego/popkulturowego geeka.

Całkiem niedawno, przy okazji moich oczekiwań odnośnie do 2010 roku pisałem o komiksie O'Malleya, o nadchodzącej ekranizacji, grze i finałowym tomie. Powtarzać się nie będę, a zainteresowanych odsyłam do tamtego tekstu.

8. Finał "Bone"...

"Bone" Jeffa Smitha to kolejny ważny amerykański komiks, który jeszcze nie ukazał się na polskim rynku. Piszę jeszcze, bo do jego wydania swego czasu przymierzał się Egmont, nigdy jednoznacznie nie określając, co chce z "Bone" zrobić. Wkrótce po tym, jak ukazał się ostatni zeszyt serii w 2004 roku, wydana została imponujących rozmiarów edycja One Volume, zbierająca wszystkie 55 odcinków. W czasach, kiedy Omnibusy i Absoluty nie były chlebem powszednim dla wydawców, takie wydanie było prawdziwą gratką dla tych, którym umknęła znakomita seria Smitha, publikowana własnym sumptem (nie licząc krótkiego okresu, kiedy Image Comics mu w tym pomagało).

Kolejne odcinki "Bone" ukazywały się w nieregularnych odstępach od 1991 roku, osiągając liczbę 1342 stron. Nie licząc spin-offów, kontynuacji, wydań specjalnych i one-shotów. Komiks przyniósł swojemu autorowi dziesięć nagród Eisnera, jedenaście statuetek Harvey'a i miejsce w panteonie klasyków. "Bone" to znakomita lektura dla całej rodziny, idealna na długie, zimowe wieczory.

9. ...i finał "Cerebusa"

Niewiele niezależnych serii może poszczycić się osiągnięciem dotarcia do trzechsetnego odcinka, a tylko kilku tytułom z oferty DC czy Marvela udaje się dociągnąć do tak szacownej liczby. Serialowi "Cerebus the Aaardvark" Dave'a Sima (stworzonemu z pomocną dłonią Gerharda) się to udało. Komiks o pewnym mrówkojadzie ukazywał się nieprzerwanie na rynku od grudnia 1977 roku, a jego ostatnie numer trafił do sklepów się w marcu 2004. Całość liczy sobie, bagatelka, 6000 stron. Czyni go to najdłużej publikowaną serią w języku angielskim, tworzoną przez pojedynczy zespół artystów lub artystę (choć po piętach depcze mu "Usagi Yojimbo" Stana Sakai). Wszystko zaczęło się od dosyć prostej parodii tradycyjnej opowieści fantasy w stylu "Conana Barbarzyńcy", by z czasem pojawiły się zupełnie inne, niespodziewane wątki. Tematyka genderowa, polityczna opresja sztuki, problematyki religijna, wątki osobiste - wszystko to, a także znacznie więcej, w swoim czasie stało się motywem komiksu kanadyjskiego twórcy. Niejako przy okazji Sim stał się rzecznikiem twórców niezależnych, którzy musieli borykać się w trudnych czasach (lata osiemdziesiąte) z problemami wydawniczymi.

"Cerebus" to kawał historii amerykańskiego komiksu i przemysłu obrazkowego, imponujących rozmiarów – całość zamknięta jest w 16 wydaniach zbiorczych. Jestem ciekaw czy jakikolwiek polski wydawca byłby gotowy na tytaniczny wysiłek wydania takiego monstrum.

10. Śmierć Willa Eisnera

Pomimo tego, że nazwiskiem Willa Eisnera uhonorowano najważniejszą nagrodę komiksowego przemysłu za Oceanem, a sam twórca pozostaje jednym z najważniejszych amerykańskich twórców komiksowych, nie mogę pozbyć się natrętnego wrażenia, że jego rodacy niezbyt dobrze orientują się w jego twórczości. Może za wyjątkiem Spirita, super-herosa pod krawatem, którego zdają się świetnie kojarzyć. Bo ma trykot. Dave Richards przyznaje, że dostrzegł i docenił jego twórczość dopiero po jego odejściu, a na jakieś konkretne komentarze zdobywają się jedynie Callahan i Phagley. Reszta dyplomatycznie milczy. Niewiele, jak na twórcę uchodzącego za wynalazcę formatu "graphic novel" (słusznie bądź niesłusznie), prawdziwego mistrza komiksowego kunsztu i cenionego teoretyka narracji obrazkowej. Tym bardziej cieszę się, że za sprawą Egmontu udało się Polakom poznać sporą i chyba tą najważniejszą część jego dorobku.

Will Eisner urodził się w Nowym Jorku, 6 marca 1917 roku, jako syn żydowskich imigrantów. Zmarł 3 stycznia 2005 roku w Lauderdale Lakes na Florydzie. Niech spoczywa w pokoju.

2 komentarze:

amsterdream pisze...

"Walking Dead" to według mnie najlepsza seria komiksowa wydawana obecnie w Polsce, każdy kto jej nie zna powinien to jak najszybciej nadrobić. Fajnie że w tym roku Taurus wyda aż trzy tomy :)

amsterdream pisze...

Chciałbym żeby któreś wydawnictwo sięgnęło również po "Invincible". Kirkman FTW! :>