wtorek, 1 września 2009

#237 - Od crossoverów do eventów

Już po raz trzeci gościmy Michała Chudolińskiego na łamach Kolorowych Zeszytów. Poprzednie jego teksty możecie przeczytać tutaj (recenzja "Sygnału do Szumu") oraz tutaj (gdzie wcielił się w rolę Inspektora Gadżeta). Tym razem w klasycznym, komiksowym team-upie wspólnymi siłami przygotowaliśmy tekst traktujący o jednym z najbardziej charakterystycznych komiksowych zjawisk za Oceanem. O jakim? Zapraszamy do lektury...

Od ponad dwudziestu lat są doskonałym sposobem wielkich i złych amerykańskich korporacji komiksowych na ekscytowanie stałych czytelników i przyciąganie nowych. Wśród miłośników opowieści o herosach walczących ze złem doczekały się skrajnie kontrowersyjnych opinii. Jedni, uważają je za prawdziwą kwintesencję trykociarstwa, inni dali sobie z nimi spokój, wiedząc czego można się po nich spodziewać. Stanowią obiekt drwin ze strony tych, którzy czytają nie komiksy, ale „powieści graficzne”, choć to właśnie one królują na comiesięcznych listach sprzedaży. O czym mowa?

Oczywiście o crossoverach. Komiksowych opowieściach, których fabuła zamknięta jest w niezliczonej sumie kolorowych zeszytów, w których twórcy o różnej wrażliwości i często kompletnie odmiennych stylach próbują stworzyć w miarę spójną i logiczną całość. Doskonale pamiętam jak na którejś ze stron klubowych Arek Wróblewski tłumaczył, na czym polegają. Posłużył się szkolną analogią, w której każdy z uczniów w klasie był jakby osobną serią komiksową. Kiedy spotyka się ze swoimi kolegami, dochodzi do występów gościnnych i team-upów, a kiedy cała klasa staje w obliczu zagrożenia, któremu żaden uczniów nie może stawić czoła sam, dochodzi do crosoovera właśnie. Od tamtego czasu sama koncepcja niewiele się zmieniła, chociaż obecnie crossovery, nie są tym, czym był kiedyś. Ale zacznijmy od początku.

Jak to się zaczęło?

Pierwotnie crossovery opowiadały o spotkaniach bohaterów z różnych komiksowych rzeczywistości. Pierwsze komiksy tego typu, z drugiej połowy lat 70. ubiegłego wieku, raziły swoją schematycznością oraz uwierającym patosem i infantylnością. Za najlepszy przykład niech posłużą takie kurioza jak „Superman vs. Muhammed Ali” Neala Adamsa i Dicka Giordano z 1978 lub „Batman vs. Hulk” z 1981 roku. Były to historie robione wyraźnie na zamówienie, o niskim poziomie artystycznym (o ile w przypadku pozycji najbardziej pulpowych z pulpowych historyjek obrazkowych może być mowa o jakimkolwiek artyzmie). Twórcy nie musieli dbać o poziom swoich utworów, bo potencjalnym czytelnikom wystarczyła możliwość podziwiania niecodziennego starcia swoich ulubionych herosów. Również do dzisiaj funkcjonuje podobny model międzywydawniczych team-upów, dzięki któremu możemy czytać takie koszmarki, jak „Aliens vs. Predator/Darkness/Witchblade”, żerujących na popularności poszczególnych postaci i tytułów. Nie ma co ukrywać, że u źródeł takich historii leży maksymalne zwielokrotnienie zysków - wydanie specjalnie z przygodami swoich ulubionych herosów w przypadku takiej historii ma szanse kupić aż czterech różnych fanów.

Kształt dzisiejszym crossoverom nadał Marvel publikując w 1984 roku pierwsze, kultowe „Secret Wars”. Na „Tajne Wojny” składał się rdzeń głównej historii, liczącej sobie 12 epizodów, podbudowany dodatkowymi zeszytami innych serii, okraszonymi szyldem „Secret Wars tie-in”. Co prawda fabuła komiksu Jima Shootera i Mike'a Zecka nie wychodziła poza schemat superbohaterskich nawalanek, publikacja ta ustaliła strukturę crossoverów, obowiązującą do dziś. Główna mini-seria z towarzyszącymi jej tie-inami z czasem wzbogaciła się o kolejne elementy – one-shot otwierający i zamykający, czy mini-serię traktującą o reperkusjach wydarzeń crossa. Nawiasem mówiąc konsekwencje „Tajnych Wojen” są odczuwalne do dzisiaj. To wtedy Spider-Man odnalazł czarny kostium, a pomiędzy Kitty Pryde i Collosusem z X-Men zaczęło rodzić się uczucie.

Kryzys, „Kryzys i jeszcze więcej kryzysów

Inny, jeszcze bardziej znaczący etap w ewolucji crossoverów nastąpił w 1985. Oprócz tego, że Dom Pomysłów wydał sequela „Secret Wars”, DC Comics zaprezentowało historię, mającą diametralnie zmienić rynek wydawniczy, świat, w którym do tej pory superherosi w miarę spokojnie gromili zło i samo wydawnictwo. Przez ostatnie trzydzieści lat uniwersum DC zostało zaśmiecone przez niezliczoną ilość wątków, postaci, historii. Scenarzyści nie bardzo zwracali uwagę na to, co zostało opowiedziane wcześniej i w jaki sposób dany bohater był prowadzony. Sytuacja była na tyle tragiczna, że do redakcji przychodziły listy zdesperowanych czytelników skarżących się na niezrozumiałość historii i ich zagmatwanie. Słowem – panował straszny bajzel i trzeba było coś z tym zrobić. W rolę sprzątaczek wcielili się Marv Wolfman i George Perez, a za odkurzacz posłużył im słynny „Crisis on the Infinite Earths” („Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”). W tej dwunastoczęściowej maxi-serii, będącej monumentalnym starciem kilkuset trykociarzy z niszczącym planety Anti-Monitorem, udało się uporządkować cały bałagan. Historia wielu postaci została wymazana, a innych opowiedziana na nowo. Tak zwane „komiksowe ikony” dostały swoje nowe, oficjalne „originy”, przygotowane przez najlepszych twórców pracujących w branży. I tak o przybyciu Supermana na Ziemię opowiedział John Byrne w „Man of Steel”, a o początkach Batmana Frank Miller i David Mazzuchelli w „Roku Pierwszym”.

„Kryzys na Nieskończonych Ziemiach” z wielu względów stał się prawdziwym kamieniem milowym w obrazkowym przemyśle. Skasowanie nieskończonej ilości światów alternatywnych było pierwszym ret-conem na taką skalę. Żadne komiksowe wydawnictwo nie powtórzyło takiego kroku w przyszłości. Po raz pierwszy ustalano oficjalne kontinuum wydarzeń i teraz można było dzielić historyjki obrazkowe na włączone w bieg wydarzeń, bądź wyłączone. „Out of continuity” pozostawały (przynajmniej do pewnego czasu, do kiedy koncepcja multi-światów zaczęła powracać do łask) fabuły opowiadane pod szyldem elseworldów czy choćby niektóre tytuły z Vertigo. Sama historia Wolfmana i Pereza okazała się wielkim sukcesem kasowym, który doczekał się licznych kontynuacji, niekiedy rozwijającym wątki, innym razem, powielającym szkielet fabularny pierwszego, klasycznego kryzysu. „Zero Hour: Crisis in Time” z 1994 roku, autorstwa Dana Jurgensa, poświęcone powrotowi Anti-Monitora i przeobrażeniu się Hala Jordana w Parallaxa. „Identity Crisis” (2004) Brada Meltzera i Ragsa Moralesa, będące początkiem swoistej „kryzysowej” trylogii, której drugim ogniwem był „Infinite Crisis” (2005) autorstwa Geoffa Johnsa oraz rysowników Phila Jimeneza, George`a Péreza, Ivana Reisa, i Jerry`ego Ordway`a. Podobnie, jak i ostatni akord tej symfonii, niesławny „Final Crisis” (2008) Granta Morrisona, J. G. Jonesa, Carlosa Pacheco, Marco Rudy`ego i Douga Mahnke, był poprzedzony prologiem i przygotowaniem, tzw. „odliczaniem”. „Countdown to Infinite Crisis” ukazało się w 2005 roku, a „Countdown to Final Crisis” na przełomie 2007 i 2008.

Efekt przedobrzenia

Sukces „Crisis on the Infinite Earths” był na tyle wielki, że wydawnictwa komiksowe upowszechniły crossovery w latach dziewięćdziesiątych. Na historie tego typu był wielki popyt. Czytelników przyciągała wtedy idea epickich komiksów reklamowanych, jako kolejne kamienie milowe, po których „nic nigdy nie będzie już takie samo”. Po pierwszym „Kryzysie..” rzeczywiście nic nie było, w przypadku kolejnych – był to jedynie dobry chwyt marketingowy. Było to także posunięcie ułatwiające tworzenie harmonogramu pracy przez redaktorów. Od tego momentu grafik przebiegał „od crossovera do crossovera”, stawiając za credo słowa: „w świecie komiksowym brak wydarzeń oznacza złe wieści”.

Tym samym ukazało się wiele rodzajów historii będących jakąś formą zwyrodniałej antycznej epopei robiących zwykle wielką burzę w szklance wody. Wtedy właśnie pojawiły się najróżniejsze odmiany crossów. W tych największych, swoje role do odegrania miała większość bohaterów (oprócz wspomnianych „Kryzysów” z DC, za takie crossy mogą uchodzić „Secret Invasion” czy „Onslaught Saga” z Marvela), w tych mniejszych – rodzina tytułów związana z konkretnym bohaterem bądź grupą („Sinestro Corps War”, w której pierwsze skrzypce grali Green Lanterni czy mutanckie „Messiah CompleX”). Nieco dzisiaj zapomnianym rodzajem były crossovery przedstawiane na łamach annuali, czyli corocznych wydań specjalnych wiodących serii. W ramach większej historii wiązano je jednym wątkiem lub konkretnym wydarzeniem. Nie cieszyły się one zbyt wielkim powodzeniem u czytelników i pewnie dlatego edytorzy bardzo szybko, bo w 1998 roku, zrezygnowali z takiej formuły. Przykładem takiego „annual crossover” może być „Bloodlines” z roku 1993 roku, wprowadzające szereg nowych postaci oraz historie wchodzące w skład „Legend Martwej Ziemi”, ukazujących historie alternatywnych rzeczywistości, które dawno umarły w uniwersum DC. W ramach „Bloodlines” zadebiutował znany polskiemu czytelnikowi Tommy Monagham, czyli popularny Hitman.

W pewnym momencie ciągłe stawianie świata albo wszechświata na krawędzi zagłady i absurdalne fabuły zmęczyły czytelników i wydatnie obniżyły sprzedaż tego typu historii. W wydanej w 1999 roku sadze „JLApe”, członkowie Ligi Sprawiedliwości stawiali się gorylami. Niesławne „Maxium Clonage”, które wieńczyło ciągnący się długimi miesiącami wątek klonów Petera Parkera, omal nie doprowadziło do upadku całej linii pajęczych tytułów. Prawdziwym szczytem crossoverowej żenady był jednak „Joker: The Last Laugh” z 2000 roku, który nie dość, że miał miejsce zaledwie miesiąc po innym wielkim wydarzeniu pod tytułem „Our Worlds At War”, to jeszcze traktował o kuriozalnym serum Jokera, które zmienia bohaterów i łotrów DCU w jego naśladowców. W ten sposób choćby Doomsday stał się kiepską kopią nemezis Mrocznego Rycerza. „Ostatni Śmiech” wzorowo obnażył największe wady crossoverów. Historia była jednym wielkim kłębkiem fabularnym, łączącym bez składu i ładu dziesiątki wątków, których nie sposób było przeczytać w miarę logiczny i chronologiczny sposób. Kulała również współpraca pomiędzy edytorami i scenarzystami poszczególnych serii, przez co mieliśmy do czynienia z prawdziwą „dyskoteką” różnych narracji i stylów, która wcale nie pomagała w odbiorze całej tej i tak niezgrabnej historii. Konsekwencją tego nieudolnego łapania kilku srok za ogon naraz były negatywne opinie krytyków, czytelniczy niesmak, wydatnie przekładający się na sprzedaż, a nawet odejście niektórych twórców. Z tych powodów szefowie DC dali sobie spokój z crossoverami na jakiś czas.

Kto ma pomysł na crossa?

Sytuacja zaczęła ulegać zmianie, kiedy do głosu doszli uzdolnieni scenarzyści, znani z komiksowej sceny alternatywnej bądź literackich dokonań. Rok 2004, który przyniósł „Avengers: Disassembled” Briana M. Bendisa i wspomniane powyżej „Identity Crisis” Brada Meltzera, można uznać za przełomowy. Publika na nowo zainteresowała się zakrojonymi na olbrzymią skalę historiami, toczącymi się na łamach kilku tytułów na raz. Oba crossy były o tyle wyjątkowe, że traktowały o wydarzeniach bardziej przyziemnych. Zamiast po raz kolejny ratować wszechświat, członkowie JLA prowadzą śledztwo w sprawie mordercy ich bliskich, a Mściciele doświadczają największego kryzysu zespołu, który ostatecznie kończy się rozwiązaniem drużyny. Do opowiedzenia i narysowania tych historii zostali zaprzęgnięci najlepsi w branży: David Finch, Robert Kirkman, Tony Harris, Mike Avon Oeming, Mark Waid, Paul Jenkins żeby wymienić tylko kilku, którzy oprócz Bendisa pracowali przy „Disassembled”. Ponadto starano się zawężać liczbę tytułów związanych z danym crossoverem. Do satysfakcjonującej i pełnej lektury zwykle wystarcza główna mini-seria, a wszystkie tie-iny dziejące się na łamach innych tytułów, żyją niejako własnym życiem i stanowią tylko uzupełnienie głównego wątku. Wreszcie, uzdolnieni scenarzyści dostali więcej swobody w kreowaniu superbohaterskich opowieści na epicką skalę, ku radości czytelników oczekujących „wielkich wydarzeń”, po których „nic nie będzie już takie samo”. Crossovery znowu były na topie.

Szefowie DC i Marvela również nie próżnowali. Publikowane zwykle w okresie wakacyjnym crossovery stawały się centralnymi punktami ich planu wydawniczego i coraz rzadziej używano określenia „crossover”, na rzecz „event” (wydarzenie). Eventy, w przeciwieństwie do crossów, miały często miejsce na łamach jednego tylko tytułu (jak miało to miejsce przy okazji „Planet Hulk”). Specjaliści od marketingu na wszelkie sposoby podgrzewali emocje przed najważniejszymi komiksowymi wydarzeniami. Treść „Civil War” przysłowiowo podzieliła Internet na pół, czytelnicy opowiadali się po jednej z walczących stron w superbohaterskiej wojnie domowej. Podczas „Ultimatum” stawiano, kto przeżyje zemstę Magneto, a fani DC długo musieli czekać na ujawnienie prawdziwej tożsamości głównego złego w „Final Crisis”. Maksymalnie podgrzewanemu hype`owi wokół „Blackest Night” uległy również Kolorowe, z tygodniową dokładnością informujące o nowych faktach związanych z wielkim projektem Geoffa Johnsa. Niestety, często napompowany balonik oczekiwań pęka po spokojnej lekturze. Tak naprawdę w temacie eventów trudno jest już wymyślić cokolwiek nowego i świeżego, scenarzyści i edytorzy sięgają po wypróbowane wielokrotnie pomysły. Często, próbują prowadzić postacie wbrew ich predyspozycjom. Bohater, który wcześniej znany był ze swej oschłości i ponurości, nagle staje się sarkastycznym luzakiem, cieszącym się z życia. Ta niekonsekwencja w działaniu idzie w parze z coraz to bardziej drożejącymi zeszytami, których i tak koniec końców jest sporo do kupienia.

Co nowego?

Rzadko twórcy próbują zrobić coś kompletnie nowego, gdyż wiązałoby się to z radykalnymi zmianami w status quo znanych postaci, których z kolei panicznie boją się ludzie zasiadający w zarządzie wydawniczym. Prowadzi to do kuriozalnych sytuacji. Twórcy, redaktorzy i ludzie od marketingu obiecują zmienić raz na zawsze życie naszego ulubionego bohatera, by następnie przedstawić historię, w której wszystko wróci do poprzedniego stanu. W „Spider-Man: One More Day” nie odważono się zabić ciotki May, która leżała nieprzytomna i ciężko ranna po zamachu snajpera. Zamiast tego zresetowano Człowieka Pająka do ery Stana Lee i Steve`a Ditko, wymazując jego małżeństwo, wszelkie wydarzenia mające miejsce podczas „Civil War” ze zdradzeniem tożsamości włącznie. Joe Quesada tłumaczył potem wściekłym fanom Pajęczaka, że tak jest lepiej. Całą nielogiczność zawarcia umowy z Diabłem by unieważnić kilkanaście lat życia, kwitował „It's a Magic”. Podobnie będzie z ostatnim eventem związanym z Batmanem. W „Batman: R.I.P.” uśmiercono Bruce'a Wayne'a i zastąpiono go Nightwingiem na stanowisku Mrocznego Rycerza. Niestety, Dan Didio, redaktor naczelny DC Comics, na dzień przed premierą konkluzji historii Granta Morrisona i Tony`ego Daniela, strzelił sobie przysłowiowo w stopę, zwierzając się „New York Times’owi”, że Batman w istocie nie zginął, a jedynie zniknął na jakiś czas. „W czasie jego nieobecności zrozumiecie, jak ważna postacią on jest”, mówi Didio. „Bruce Wayne na pewno wróci, jako Batman w niedalekiej przyszłości”. Takie sytuacje są irytujące, gdyż niszczą podwaliny dobrej historii, która najzwyczajniej traci na ważności. Podstawą dobrego komiksu jest to, żeby był na tyle ciekawy, ażeby nam zależało na jego lekturze. Jeżeli mamy świadomość tego, że po jakimś czasie postać, która podczas eventu została zabita, zostanie cudem ożywiona, to jako odbiorca można poczuć się traktowanym niepoważnie.

Nie zważając na kryzys ekonomiczny, który powoduje powolne, acz systematyczne zamykanie serii nieprzynoszących zysku, oraz metodyczne odchodzenie czytelników od komiksów superbohaterskich, po części spowodowane powszechnym piractwem komputerowym, tytuły wchodzące w skład crossoverów w czasie swej publikacji skutecznie zajmują pierwsze miejsca w rankingach sprzedaży i to one, oprócz wiodących tytułów, zapewniają lwią część zysków. Trzeba mieć na uwadze to, że rynek komiksu głównonurtowego to miejsce dla konsumentów sentymentalnych i lojalnych. Osoby zamieszkałe w Ameryce, miłujące od dzieciństwa Supermana kupią mini-serię crossoverową przedstawiającą dalsze losy tego bohatera, gdyż czują do niego nostalgiczną przywiązanie. I przeczytają tą historię, szczególnie jeśli jest napisana przez najlepszych scenarzystów w branży. Owszem, czasem jest wycieńczającym przechodzenie od jednego końca świata do drugiego, nie wspominając już o kosztowności takiego hobby. Gdy historia jest zła to nawet można pokusić się o użycie słowa „masochizm” na określenie powyższej czynności. Ale kiedy komiksy crossoverowe są poprowadzone dobrze, stanowią satysfakcjonującą rozrywkę, którą zapamięta się na długo. I według niektórych dla tych chwil zadowolenia warto czasami zaryzykować lekturę historii będącej z pierwszego spojrzenia skokiem na naszą kasę.

4 komentarze:

Ystad pisze...

Punisher i Arcjies ? ciz.... to już lekka przesada...
no ale juz sobie wyobrażam Franka jak śpiewa "Sugar, sugar" ;)

Jacek Brzozo Kuziemski pisze...

Brakuje mi potepienia Ultimatum. Czytając ten crap brakowało mi rąk do facepalmowania.

Anonimowy pisze...

tlumaczeniem jakiego tekstu jest powyzszy?

Kuba Oleksak pisze...

Żadnego, drogi Anonimie. To tekst oryginalny, napisany przeze mnie i Chudego.

Jeśli rzucasz takie oskarżenie w czyimś kierunku, to proszę o jakieś dowody, bo na razie Twój post to tylko żałosne oszczerstw.