środa, 26 sierpnia 2009

#232 - Kolorowe Zeszyty (6)

Zgodnie z obietnicą daną kilkadziesiąt wpisów temu, dzisiejszy tekst poświęcony będzie kolejnym krótkim recenzjom pojedynczych numerów. Niektórzy może już zauważyli, że brak u nas notki o numerze 231, ale uspokajamy - przez naszą mini zabawę z blogowym continuum, żaden wpis nie ucierpi i nie przepadnie, o czym będzie można przekonać się już jutro. A starsze pozycje, zapowiadane przy wspomnianej wyżej okazji, musiały mimo wszystko ustąpić miejsca nowościom. Ale ich czas jeszcze nadejdzie. Poniżej pięć zeszytów (każdy z innego wydawnictwa) ułożonych rosnąco pod względem numeracji - endżoj!

Deathklok versus The Goon (one-shot, Dark Horse 2009)
scenariusz: Eric Powell, Brandon Small
rysunki: Eric Powell

Po pracowitym roku dwa tysiące ósmym Eric Powell zwolnił nieco tempa i obecnie odpoczywa, raz na jakiś czas wydając na świat swoje nowe twory. Tym razem padło na dziwną hybrydę świata Zbira i fikcyjnej deathmetalowej kapeli Deathklok, stworzonej na potrzeby kreskówki "Metalocalypse" przez Brendona Smalla i Tommy'ego Blacha. Panowie - w sensie muzycy - są ponoć całkiem znani (mają na koncie płytę "The Dethalbum", a druga jej część jest w drodze), ale dla mnie był to pierwszy z nimi kontakt. I to bardzo nieudany. Po przeczytaniu tego zeszytu, pierwsze co powiedziałem to "Boże, co za syf". Podobnie jak w przypadku ponoć niezwykle kontrowersyjnego "Satan's Sodomy Baby" z 2007 roku, żarty o penetrowaniu odbytu i tym podobnych nie śmieszą zupełnie. A że wypełniają niemal cały komiks, to przejście przez niego jest niezwykle męczące i momentami załamujące - jeśli fabułę opiera się na tanich chwytach w stylu stosunek ze staruszką, to ja wolę jednak tego nie czytać. Jedyne co ratuje ten zeszyt przed rzuceniem w kąt to niezawodny Franky i jego pokokainowe jazdy. No i sama grafika, która jak zwykle w przypadku Powella stoi na najwyższym poziomie. Ciekaw tylko jestem, czy Eric rzeczywiście jest całkowicie za nią odpowiedzialny (tak stoi w creditsach), bo przy połączeniu świata Goona i deathmetalowców postanowiono pozostać przy obydwu sposobach rysowania, bez przeciągania którejkolwiek ze stron na bardziej malowniczy świat Zbira, czy bardziej kreskówkowy styl Dethkloka. I wygląda to tak, jakby rzeczywiście pracowało przy tym dwóch artystów. Tak czy inaczej słabiutko i nie warto zawracać sobie tym zeszytem głowy.

Bigfoot #1 (IDW 2005)
scenariusz: Steve Niles, Rob Zombie
rysunki: Richard Corben


Szybki rzut oka na nazwiska twórców tej czteroczęściowej mini-serii wystarczy, żeby mniej więcej wyczuć o czym może być ten komiks. Niles, Corben i Zombie - mistrzowie horroru z różnych dziedzin - do swojego trio dołożyli jeszcze tajemniczą Wielką Stopę, której to postanowili poświęcić nieco czasu i talentu. Pierwsza część, to szybki, nieco szablonowy wstęp do historii na który złożyły się takie elementy jak: las, drewniana chatka na odludziu, szczęśliwa rodzina szukająca kilku dni odpoczynku i Wielka Stopa kręcąca się wokół ich schronienia. Nie muszę pisać, że kiedy zapada zmrok, robi się jeszcze ciekawiej. Richard Corben - znany u nas ze średnio przyjętego "Bannera" - czuje się jak ryba w wodzie, mając okazję rysować wielkie monstra, dużo juchy i goliznę, a wszystko to w leśnych krajobrazach, które wychodzą mu fenomenalnie (jak chociażby w późniejszym "Hellboy: The Crooked Man"). Na tych dwudziestu kilku stronach scenariusz dopiero co się rozkręca i ciężko powiedzieć / przewidzieć, co też będzie miało miejsce w kolejnych trzech zeszytach (szczególnie po lekturze ostatniej strony). Niestety, pierwszy numer był dla mnie tym ostatnim i dopiero teraz, po kilku latach, znalazłem go pośród sterty innych mu podobnych. Wydanie zbiorcze jest jeszcze dostępne, ale nie powiem, żeby znajdowało się na szczycie mojej listy życzeń - przy okazji, po przecenie, można by kupić.

Ultimate Comics Avengers #1 (Marvel 2009)
scenariusz: Mark Millar
rysunki: Carlos Pacheco


"Ultimates" Loeba i Madureiry zapisało się w pamięci fanów jako jedna z najgorszych serii ostatnich miesięcy, a może i lat. I nikt się chyba nie spodziewał, że Loeb w niedługim czasie sam jeszcze bardziej podniesie poprzeczkę o nazwie "żenada i kał", tak jak to zrobił przy okazji zakończonego niedawno "Ultimatum". O obydwu tych seriach - które znacznie wpłynęły na ogromny spadek poziomu świata ultimate - wielu chciałoby szybko zapomnieć. Zapewne miał w tym pomóc twórca pierwszych "Ultimates" Mark Millar, którego ponownie sprowadzono do przygód nowocześniejszych Mścicieli. Pierwszy zeszyt "Ultimate Comics Avengers" jego autorstwa pod względem akcji nie różni się aż tak bardzo od tego co prezentował Loeb - pojedynek Capa, Hawkeye'a i debiutującego Red Skulla wypełnia niemal cały numer. Mimo to, różnica pomiędzy tym co zrobił wcześniej Jeph, a tym co robi obecnie Millar jest ogromna - na korzyść tego drugiego oczywiście. Lektura tych dwudziestu kilku stron zajmuje mniej niż dziesięć minut, ale nie pozostawia niedosytu. Nie jest to może jeszcze to co przygody Starka, Capa i spółki sprzed kilku lat, ale mam nadzieję, że w szybkim czasie poziom zrówna się z tym co było prezentowane przy "Ultimates" v1 i v2. Mangowy styl Madureiry został zastąpiony bardziej realistycznym dzięki Carlosowi Pacheco, który w przeszłości pracował już nad Mścicielami (do scenariusza Busieka) - tyle, że tymi z uniwersum 616. Jedynym minusem jest cliffhanger, który zaskoczył chyba tylko Kapitana Amerykę - tak jak w przypadku "Ultimates" Loeba wszyscy wiedzieli co naprawdę łączy Pietro i Wandę, tak i tutaj każdy ukrywał przed Rogersem wyjawioną na ostatniej stronie tajemnicę. Czytelnicy natomiast już kilka miesięcy temu mieli okazję przeczytać w jednym z "Wizardów" o co chodzi z Czerwoną Czaszką, przez co zakończenie tego numeru kompletnie nie zaskakuje. No ale taka teraz widać polityka wydawnicza - najpierw wyjawić sekrety, a dopiero później wypuścić komiks z nimi na światło dzienne. Numerze drugi - przybywaj!

Savage Dragon #151 (Image 2009)
scenariusz: Erik Larsen
rysunki: Erik Larsen


Zeszyt ten rozpoczyna drugą połowę drugiej setki przygód Dragona i podobnie jak sto numerów temu, tytułowy bohater praktycznie w nim nie występuje - co tutaj związane jest z wydarzeniami z ostatnich stron jubileuszowego #150. Swoją drogą ciekawe, czy za kolejne sto numerów Larsen podtrzyma tę tradycję? Mimo tej nieobecności, jest to jeden z lepszych ostatnio zeszytów (które i tak prezentują wysoki poziom) - akcja skupia się na dzieciakach Dragona (Malcolmie i Angel), które muszą stawić czoła rekinogłowemu Mako demolującemu ulice i przy okazji DareDevila. Standardowa superbohaterska bijatyka kończy się dosyć emocjonalnym monologiem Mako, na temat swojego fatalnego przeobrażenia w szaroskórą kreaturę i przykrych tego konsekwencji - co nie powiem, daje do myślenia. Ostatnie dwie strony wyglądają jak zapowiedź tego, co zbliża się wielkimi krokami czyli "Dragon War". Larsen w formie, Koutsis (kolory) w formie. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba.

Superman #666 (DC 2007)
scenariusz: Kurt Busiek
rysunki: Walter Simonson


Na początek ciekawostka (może przydać się krzyżówkowiczom): lęk przed liczbą 666 to inaczej heksakosjoiheksekontaheksafobia. W październiku 2007 roku, seria z przygodami bohatera z loczkiem osiągnęła taki imponujący i budzący uznanie wynik, więc i jego tematyka musiała być iście "szatańska". W historii Kurta Busieka nawiedzony przez Phantom Strangera Clark Kent ma dosyć dziwny jak na siebie sen - nie jest on już poczciwym do-rany-przyłóż superbohaterem, a złośliwą i egoistyczną super istotą, która bierze odwet zarówno na wrogach jak i przyjaciołach, którzy przez tyle lat "wykorzystywali" jego dobrotliwość i miękkie serce i koniec końców ląduje w piekle jako (Super)Szatan. Nie jestem niestety zbyt dobrze zaznajomiony z mitologią Supermana, więc nie trafiają do mnie nawiązania do śmierci planety Krypton i pewnie kilka innych smaczków, które ze względu na moją niewiedzę mi umknęły, ale i tak czyta się to nad wyraz dobrze. Po numer ten sięgnąłem (oprócz trzech szóstek rzecz jasna) ze względu na gościnny udział obecnie nieco chyba zapomnianego Waltera Simonsona - noszonego niegdyś na rękach za to co zrobił przy okazji swojej przygody z serią "Thor" czy "Fantastic Four", a obecnie zajmującego się jak nie pisaniem scenariuszy ("World of Warcraft") to robieniem okładek dla serii klasy B ("Hawkgirl", "Vigilante"). Tutaj, na tych dwudziestukilku stronach, udowadnia, że spokojnie dałby sobie radę w mejnstrimie z XXI wieku, w jakimś hitowym tytule czy crossoverze - bez zbędnych fajerwerków odwracających uwagę od hitorii, z dynamicznymi rysunkami podrasowanymi kolorami wprost z komputera pokazuje młodziakom starą szkołę kadrów i dymków. Choćby dlatego warto nabyć ten zeszycik. No i może dla sceny zagwizdania na śmierć piegowatego Olsena. O! I może jeszcze ze względu na tyci-tyci występ Szatańskiej Ligi Sprawiedliwości!

Tyle na dziś. Kolejna porcja zeszytowych recenzji zaatakuje niespodziewanie. Uprzejmie prosi się o zachowanie czujności!

Brak komentarzy: