wtorek, 21 kwietnia 2009

#165 - Silver Surfer: Requiem

W komiksach o super-bohaterach dominują opowieści o początkach. Kolejni scenarzyści wzbogacają genezy ubranych w kolorowe trykoty nadludzi o szczegóły, które stają się potem punktem wyjścia dla ich kolejnych przygód. W ten sposób konserwują się tryby wielkiego przemysłu obrazkowego za Oceanem.

Natomiast znacznie rzadziej powstają opowieści o ich końcach. Pomijając aspekt finansowy związany z zamknięciem serii, której główny bohater wyciągnął kopyta, dziwi trochę niewielka liczba historii tego typu, dającej, przynajmniej w teorii, duże pole do popisu dla scenarzystów.

Silver Surfer nie jest bohaterem w Polsce szczególnie rozpoznawalnym. W roli głównej wystąpił zaledwie w dwóch komiksach – w „Misji Heroldów” oraz w „Przypowieści”, powstałej w wyniku współpracy gigantów amerykańskiego (Stana Lee) i europejskiego (Moebiusa) komiksu. Również na rynku amerykańskim bohater wymyślony przez wspomnianego Stana Lee i Jacka Kirby`ego nie odgrywa dużej roli, dość powiedzieć, że w chwili obecnej nie ma nawet własnego tytułu, w którym mógłby regularnie występować. A szkoda, bo to postać nader ciekawa, której potencjał pozostaje wciąż niewykorzystany przez scenarzystów. Silver Surfer, zanim stał się kosmicznym herosem, przemierzającym galaktyki i niosącym pomoc potrzebującym, był podwładnym Galactusa. Jako zwiastun Anty-Boga, który zamiast dawać, odbierał życie, odnajdywał i wybierał kolejne ciała niebieskie przeznaczone na „posiłek” dla swego pana. Ratując swoją rodzinną planetę przed zagładą z jego rąk, poświęcił swoje życie na służbę Galactusowi, przekonany, że będzie odnajdywał tylko takie światy, na których nie będzie inteligentnego życia. Nie wiedział jednak, że jego umowa przewiduje pozbawienie go tożsamości, woli i pamięci, przez co stanie się bezwolnym wykonawcą woli swego suwerena.

Na kartach „Requiem” bohatera ze srebrną deską poznajemy w momencie, kiedy kosmiczna moc, jaką obdarzył go Galactus, zaczyna się wyczerpywać, a on sam powoli umiera. Niestety, odwrócenie tego procesu jest niemożliwe. Surfer ze spokojem przyjmuje wyrok i ostatnie tygodnie spędza ze swoimi bliskimi z Ziemi (Fantastyczną Czwórką, Spider-Manem, Dr. Strangem) i Zenn-La (ukochaną Shalla-Ball). Dokonuje ostatnich heroicznych czynów, przywracając pokój dwóm, zwaśnionym cywilizacjom i wraca na rodzinną planetę, by dokonać swego żywota.

W ostatniej opowieści o Silver Surferze panuje nastrój podniosłego smutku. Brakuje w niej rozdzierających scen rozpaczy czy wybuchów płaczu, a jeśli takie już występują, to są łagodzone przez atmosferę chłodnej, pozbawionej uczucia żałoby, z której zieje treściowa pustka. Straczynski nie wychodzi poza schemat pożegnania z przyjaciółmi, zrobienia ostatniego, dobrego uczynku i spokojnego powrotu do domu. W komiksie nie dzieje się nic ciekawego. Nic nie przerywa sielskiej atmosfery nabożnego umierania Surfera, który ginie jak postmodernistyczny, komiksowy święty, obdarzający stygmatami swoich wyznawców, których życie nie raz ocalił. Wszystko jest do bólu idealne, niczym srebrne ciało bohatera, nie skażone żadną rysą. Komiks jest przewidywalny, nie może w niczym zaskoczyć swojego czytelnika. Sam bohater w swojej bezgrzeszności i doskonałości jest odrealniony, przesadnie komiksowo przerysowany, chciałoby się wręcz powiedzieć za wieszczem „przeanielony”. Postać o kosmicznej potędze i zimnym sercu, która od ludzi nauczyła się odczuwać, na kartach „Requiem” zostaje ich pozbawiona, przez co staje się nudna, nieciekawa i sztampowa.

2 komentarze:

majki pisze...

dawno mnie nie było i nadrabiam zaległości, ale możliwość przeczytania 100krotnie kajania się w wykonaniu arcza...no cóż- bezcenne:)

randy:)

Anonimowy pisze...

Brzozo

Ja tam siver Surfera pierwszy raz papierowego w rękach miałem.
I jest pn dosyc rozpoznawalny,w końcu na Fox Kids/Jetix leci/leciał Silver Surfer TAS.