niedziela, 31 sierpnia 2008

#53 - Blogerzy wszystkich krajów łączcie się!

Cytując za wiki:
Zgodnie z inicjatywą zaczerpniętą na blogday.org, Dzień Blogu przypada na 31 sierpnia. Tego dnia każdy blogger ma za zadanie napisać wpis a w nim opisać 5 jego zdaniem najciekawszych blogów, które czytuje. Jednak niewielu polskich bloggerów zna i praktykuje ten zwyczaj.
My znamy i będziemy praktykować. Poniżej nasze TOPfajwy tego co lubimy, gdzie wpadamy i czytamy. Czyli takie komiksowe 'smyranie pytkami po szyi'.
(Wszystkie obrazki pochodzą z www.weblogcartoons.com)


arcz: pozwoliłem sobie na opisanie nie pięciu, a sześciu blogów. Tak na przekór. Podane w porządku alfabetycznym:

Kamil Śmiałkowski (słowem.net) - skoro Łódź ma swojego Kapitana Kulturę, to Warszawa może mieć swojego Generała. Kamil Śmiałkowski obcuje ze słowem na 'k' na co dzień i z kronikarskim zacięciem spisuje co wchłonął i przetrawił. I to w takich ilościach, że często zastanawiam skąd bierze na to czas. Film, książka, serial czy w końcu komiks - o tym wszystkim, w telegraficznym skrócie można poczytać przy porannej kawie. A poza tym Kamil czyta Savage Dragona, trzyma sztame z Hulkiem i ogląda Earla oraz Dextera. Można nie lubić? Nie można. Więc ja lubię bardzo.

Kultura Gniewu (kg.blog.pl) - tutaj w luźniejszej formie niż na oficjalnej stronie wydawnictwa, Kultura wrzuca wiadomości odnośnie tego co było, co jest i co będzie pod jej szyldem wydane. Oprócz tego mnóstwo njusów odnośnie samych artystów, liny do recenzji, grafik i dziesiątek innych informacji. Świetny ruch KG jeśli chodzi o promocję wydawnictwa - koszta w zasadzie żadne, a czytelnik nie ma prawa nawet mieć wrażenia, że jest traktowany jak zło konieczne (jak to bywa w przypadku paru innych wydawców). Aż dziwne, że inni nie poszli za tym przykładem. Ale to już nie problem Kultury. Wpadać, a później nabywać.

Maciej Pałka (maciejpalka.blogspot.com) - o ile tutaj na Kolorowych, czy u Przemka Pawełka jest mocno mejnstrimowo, o tyle blogasek Macieja jest nastawiony raczej na andergrandowe pozycje komiksowe. Tak więc jeśli chodzi o dogłębne recenzje zinów oraz plotki i ploteczki z komiksowego półświatka to walić prosto do autora shitodrukowych pasków. Bo obywatel Pałka to również twórca, co ciska 'Strange Places', 'Najwydestyluchniejszego' i co jakiś czas składa raporty z postępu w pracach. Ostatnio trochę zwolnił tempa, ale zawsze w oczekiwaniu na nową porcję tekstu można poczytać bogate archiwum. Klikać!

Motyw Drogi (motywdrogi.pl) - minęły czasy kiedy najgorętsze dyskusje odbywały się na Forum Gildii czy innych takich. Nie te czasy, świat idzie do przodu. Teraz, żeby być na czasie, żeby być jazzy, juicy i tokio, trzeba na bieżąco być z Motywem. Bo czy jest gdzieś w sieci inne miejsce, w którym udziela się tyle luda 'z branży'? Nie ma. Ale nie tylko z tego powodu warto tam wpadać. Motyw to w zasadzie nie tylko blog numer jeden w polskiej komiksowej blogosferze, ale i miejsce o komiksach ogólnie. Częste aktualki, cykliczne niedziele, recenzje, wywiady. A po dołączeniu do składu Łukasza B. przyszedł czas i na komiksowe kontrowersje. Czasem jest naprawdę gorąco. Na startową!

Przemek Pawełek (przemekp.blogspot.com) - prawie setka notek w lekko ponad pół roku. Niezły przemiał co? W środku dużo o amerykańskich kalesoniarzach, tym co wychodzi w PL, filmach i koncertach. Kulturalnie znaczy się i w luźnej formie, bez nadęcia. Ponadto od czasu do czasu Gonzo zabierze za kulisy powstawania drugiego tomu 'Odmieńca' i zdradzi trochę sekretów z tego co na nas będzie tam czekać (pewnie w 2009?). Warto sobie podczepić pod sekcję 'ulubione'.

Śledziu (mrherring.blogspot.com) - tego pana przedstawiać raczej nie trzeba. Autor 'Osiedla Swobody' i 'Na Szybko Spisane' na swoim blogu wrzuca raporty z postępu nad pracami przy komiksach i nie tylko. Jest więc sporo dobrej grafiki w postaci szkiców, gotowych plansz czy kadrów. Oprócz tego 'głównego' bloga, Śledziu ma też garść innych, poświęconych poszczególnym projektom. Od niedawna też prowadzi kolejnego, którego tematem głównym są gry na konsole. Chodzą słuchy, że chce podbić światową blogosferę, a kolejne jego blogi poświęcone będą kulinariom i tańcowi nowoczesnemu. W oczekiwaniu na nie - klikać, czytać i oglądać!

Julek: skoro arcz opisał aż sześć blogów ja dla równowagi opiszę tylko cztery. Porządek niealfabetyczny. Względnie nieporządek alfabetyczny.

Karol Konwerski (http://karolkonw.blogspot.com/) - Konewa to jeden z bardziej przenikliwych i oczytanych (w komiksie) ludzi w Polsce i chyba jedyny z tego grona, który regularnie (hoho!) bloguje. Od starej gwardii, czyli od Karola i Marka Turka (o którym poniżej) pozostaje mi tylko pilnie się uczyć krytycznego, świadomego i racjnalnego spojrzenia na komiks.

Marek Turek (http://turucorp.blogspot.com/) - kiedy wydaję mi się, że udało mi się znaleźć coś oryginalnego i niebanalnego w komiksie, zwykle okazuje się, że Marek Turek odkrył to jakiś czas temu. Nie dość, że Turu jest nietuzinkowym twórcą, to jest jeszcze krytykiem i czytelnikiem, wyczulonym na te najdziwniejsze komiksowe prądy i zjawiska.

Maciej Pałka (http://maciejpalka.blogspot.com/) - ten blogasek to taki wziernik w polskie komiksowe piekiełko. Maciej dobrze wie, gdzie ucho nadstawić i jak dodać dwa do dwóch, zna kogo trzeba i zawsze wie trochę więcej niż przeciętny miś. Macieju - więcej plotek i ploteczek, więcej wspomnień ze starych, dobrych czasów!

Daniel Chmielewski (http://pubpodpicadorem.blogspot.com/) - dziennik z pracy twórczej, zapiski młodego artysty i zmagania młodego człowieka z tzw. "prozą życia". Brzmi okropnie i nadęcie, prawda? Ale wcale takie nie jest, a Daniel jest dla mnie najbardziej obiecującym komiksiarzem, który zadebiutował w ostatnim czasie. Polecam Waszej uwadze.

Rob: jakoś tak wyszło, że w pewnym momencie wszyscy w środowisku mieli blogaski, ale niewiele z tego nadawało się do czytania. Zwłaszcza, że niektórym zapał się kończył po napisaniu dwóch-trzech notek i potem aktualizowali blogi od wielkiego dzwonu. Jak na przykład ja.

Ale do rzeczy tam.

Bartek Biedrzycki - moim zdaniem chyba najbardziej niedoceniany blogger - być może ze względu na "niepoważną" netkomiksiarską konduitę, z której jest całkiem dumny (a co u wielu budzi uśmieszek politowania). Pozostaje tak jakoś na uboczu blogosfery, rzadko gdzie linkowany... a w zasadzie to jeden z ciekawiej i elokwentniej piszących w naszym półświatku. Pisząc o godaim (aż mnie wykręca, jak piszę to z małej litery i w ten sposób, ale chcę mu zrobić dobrze) nie sposób nie wspomnieć o b180 - jednym z zaledwie dwóch komiksiarskich podcastów obecnych w polskiej sieci (i w dodatku jedynym tematycznym bo batmańskim). O tym drugim napisze Kolec.

Maciej Pałka - koledzy już tu popisali, to się nie będę powtarzał. Czytuję z wypiekami, wstrzymuję oddech i wypuszczam powietrze.

Marcin Podolec - pewnie trochę niezręcznie będzie tak po kumotersku polecać osobę, z którą się współpracuje (zwłaszcza taką, która ma napisać parę słów od siebie zaraz po mnie), ale co tam, już dawno straciłem wszelką przyzwoitość. Jak dla mnie, Kolec to komiksiarz jutra. Chociaż do jego warsztatu wciąż można by się przyczepić, to jednak chłopak konsekwentnie pracuje, czyni wielkie postępy z miesiąca na miesiąc i, mimo młodego wieku, potrafi już operować niejednym stylem - co rzadkie u wielu jego starszych kolegów po fachu.

Motyw Drogi - właściwie to obecnie Komiksowy Blog Number Jeden - a przynajmniej taki z najliczniejszymi stałymi komentatorami Przez pierwsze dwa lata autorski blog Konrada. Było fajnie, trochę tak cierpko i cynicznie - ale w sumie jakoś tak bezpłciowo, podobnie jak w przypadku całej masy komiksowych blogów. Jednakże Konrad pracowicie budował markę. W tym roku doszedł Łukasz i dodał do całego interesu jajec, co i rusz wrzucając co pikantniejsze środowiskowo notki. Efekt? Motyw pod jedną notką potrafi osiągnąć więcej komentarzy niż 95% komiksowych blogasków przez cały okres swojej egzystencji. Co nie znaczy, że te komentarze zawsze są na temat.

Daniel Gizicki - ziom mój drogi. Początkowo udawał, że edgar82 to nie on. W końcu się ujawnił. Blog z kategorii publicystyczno-autorskiej, Daniel wrzuca tu wiele tekstów, które potem trafiają na łamy "Esensji" - bez tego dział komiksowy w "Esensji" już dawno by padł. Aha, ja też sie tam udzielam, tyle że rzadziej. Znowu kumoterstwo ze mnie wyłazi.

Kolec:

Klawysensei - nie lubiłem Łodzi. "Łódź śmierdzi", tak mówiłem. Na festiwalu komiksu nie byłem nigdy. Nic więc nie powinno mnie ruszać w tym betonowym mrowisku. A jednak pewnego jesiennego popołudnia, kiedy jeszcze wiosennym spojrzeniem obdarzałem każdy napotkany webkomiks odkryłem... nie, nie klawegosenseia. Dokopałem się do Central Fabrik, projektu-babci opisywanego (nie za dużo o nim?) przeze mnie dziś bloga i pokochałem Łódź. Tam odnalazłem gładki humor i strzępiaste rysunki, które zamknęły mnie w komiksowym piekarniku, z którego nie ma ucieczki. Do tego pewna łodzianka co rusz podkręca temperaturę i dodaje życiu dyskretnej słodyczy. Mam tylko nadzieję, że wypiek nie padnie ofiarą kultowego śliwkowego goryla. Bo straszny jest. Ale nie bójcie się i na blog zaglądajcie.

KRL comics - W sumie gościu za często swojego bloga nie aktualizuje. Za dużo rysunków też nie
wrzuca (a te robi pierwsza klasa). Właściwie to blog plotkarski i powinienem się wstydzić faktu, że zaglądam regularnie. A jednak jest tam coś, co sprawia, że warto. Myślę, że KRL potrafi stworzyć wokół siebie sympatyczny mikroklimat. Taki z robotami i muzyką, czyli tym, co rozpieszczeni chłopcy z prowincji lubią najbardziej.

Schwing - dumnie zwą się Podcastem, ale publikują swoje - bądź co bądź - notki na blogu. I piszą trochę. Więc w sumie się tutaj kwalifikują. Nie wiem, nie wiem, nie wiem, co mnie w nich śmieszy. Ww. KRL wyzywa dziewczyny od "buł", Bele bawi się telefonem i swoim nie do końca zmutowanym głosem *pip pip*, a Koko nie zawsze zdąży jakoś schludnie tego ogarnąć. Ale, kurde, potrafię się z nich (z nimi) śmiać przez ponad godzinę. Szkoda, że tak rzadko, jednak widać, że chłopaki stawiają na - bardzo bardzo alternatywną - wersję jakości. Dalej, dalej, Jamniczy Fokstrocie! *piłowane drewno*

Daniel Chmielewski - Julek opisał trochę wyżej. Daniela "spotkałem" na WSK. Właściwie to mięliśmy się tylko parę razy. Potem jakoś trafiłem na jego blog i zacząłem czytać regularnie. Tutaj znajdziecie jakieś inne spojrzenie. Jakieś inne zamysły. Za ladą spotkacie Cynika. Ale nie proście go o piwo czy wódkę. Poproście Daniela o nowy wpis i chodźcie zakręceni (zamyśleni) do następnej publikacji.

Rechot - blog właściwie już upadł. Miałem napisać o Motywie Drogi, ale ostatnio ludzie coraz częściej smażą tam tak dziwne dyskusje, że zrezygnowałem. To, że wziąłem podmiot zastępczy, nie znaczy że gorszy. To właściwie jedyny komiksowy blog na którym pojawiały się regularnie... te, no... komiksy. Autor - doceniony zresztą niedługo po otworzeniu bloga przez Zachód - stworzył setki pasków z przesympatyczną żabą i trochę zagubionym we własnym świecie (czyt. bagnie) ślimaku. Lubię wracać do tej strony co jakiś czas, bo Maciej naprawdę mistrzowsko potrafi się poruszać przy podściółce - tak rysunkowo, jak i scenariuszowo. Zielono mi.

sobota, 30 sierpnia 2008

#52 - Batman z krótkimi uszami i bez majtek na spodniach

Byłem na „Mrocznym Rycerzu”. I wiem, że na pewno pójdę na „Zohana” z Sandlerem, który zapowiada się świetnie. Na trailer „Strażników” już nie zdążyłem.

Ale bądźmy poważni! Szósty „Batman” jest filmem co najwyżej średnim, jeśli nie słabawym (ale nie słabym), który mnie nie porwał.

Dlaczego?

(możliwe spoilery – szczególnie w dwóch przedostatnich akapitach)

Jak na film sensacyjny – za mało w nim akcji, jak na kryminał – razi trywialnością, jak na typową adaptację komiksu – za mało komiksowy, za mało efektowny i za mało mrugnięć w stronę fanów. Jakimkolwiek by nie był, i tak jest za długi, a niektóre sceny można by spokojnie wyciąć (wyprawa Bruce`a do Hong Kongu, scena otwierająca ze Scarecrow`em i naśladowcami Batmana). Irytują liczne dłużyzny, niektóre wątki aż proszą się żeby je rozbudować (relacje w trójkącie Wayne-Dent-Gordon), inne, takie jak scena pościgu, sprawiają, że się rumienię. I jednak zakończenie, jak na niesamowicie dynamiczny film, który przez te dwie godziny trzymał w napięciu, jest zbyt słabe. Spodziewałem się czegoś więcej po ostatecznej konfrontacji Mrocznego z Jokerem. Niemniej film prawie do końca trzyma w napięciu i nawet pomimo tych mankamentów, dało się na nim usiedzieć. I dupa nawet nie bolała.

Co było w nim dobre? Ledger, któremu wpycha się Oskara i jego kreacja Jokera, która sprawia, że wszystkim fanbojom twardnieją i wydłużają się siurki, jest rzeczywiście dobry i widać, że Nolan miał pomysł na ta postać. Dobry, ale nie genialny. Magiczna sztuczka z ołówkiem przednia, chyba najlepsza z całego jego arsenału, znakomite wystąpienie w telewizji i żart z mostami. Film trzyma w napięciu, trzeba mu to przyznać. Widz, jest zastraszony jak mieszkaniec Gotham, jest świadkiem i ofiarę festiwalu chaosu, który urządza sobie Joker. Nie wiadomo gdzie uderzy, co zrobi, nie wiadomo, kto z nim pracuje i komu można zaufać, nie wiadomo, co urodzi się w tej jego szalonej głowie. To wyszło świetnie. Źle wyszło natomiast samo zakończenie (jeszcze o nim napiszę poniżej), które jest po prostu wulgarnym cliffhangerem do kolejnej części. Kaman, oczywistą oczywistością jest, że powstanie trzecia części nolanowego cyklu, nie trzeba AŻ tak tego zaznaczać.

„Mroczny Rycerz” miał pokazać Batmana takim, jakim byłby gdyby tylko istniał naprawdę, gdyby nie był jedynie herosem w pelerynie z kart tanich komiksów. Christopher Nolan chciał go maksymalnie zdekomiksować, urealnić, a potem zdekonstruować i pokazać, że to postać na wskroś tragiczna. Chciał zrobić z Batmana Edypa albo Prometeusza, co dla mnie jest pomysłem tyle bezsensownym, co irracjonalnym. Jak mniemam chciał się stać kimś w rodzaju Moore`a kinowych adaptacji komiksowych. I uważam, że poniósł na tym polu porażkę i piszę to siląc się na obiektywizm, a pisząc to z pozycji nieuleczalnego fanboja Mistrza Alana i fanboja „Strażników”, któremu twardniej i wydłuża się na widok Rorscacha, w niezdrowym uniesiony mamrotałbym, że nie jest godzien porównywać się z Bogiem Komiksu. Choć muszę przyznać, że na razie Batman, wśród innych superbohaterów, wypada najbardziej realistycznie, co wcale nie znaczy, że dobrze, bo w nolanowym Batmanie jest bardzo małe stężenie Batmana. Przecież tego Batmana w tym filmie jest tyle, co Denta, Gordona, czy Jokera, którzy odgrywają równie ważne rolę, nie robię za statyczne tło.

Inną sprawą jest problem moralny, problem istoty „superbohaterszczyzny”, którą Nolan podnosi w zakończeniu. Bruce i Gordon muszą wybierać, w jaki sposób wykorzystają śmierć Harvey`a, muszę zdecydować się czy nad prawdę nie przedłożyć ogólnego dobra, czy w imię większego dobra możemy nagiąć trochę prawdę. Ach jak wspaniale i z jaką maestrią ten problem podjął Moore w finale „Strażników” właśnie! Nolanowi wyszło natomiast patetycznie i sztucznie, zdradził się sileniem na tragizm, epatował, zamiast przedstawiać, dał odpowiedz, zamiast postawić pytanie.

I jeszcze jedno – o ile mogę zrozumieć hype i cały ten marketingowy szum za Oceanem, tak nie bardzo rozumiem i nie bardzo mi się podoba, że ta gorączka przyjmuje się również w Polsce, vide tydzień z Batmanem z Motywie Drogi. Jest kupa komiksów, które zasługują na ułamek uwagi, która poświęca się "Mrocznemu Rycerzowi". Mnie Batman jako postać niespecjalnie rusza, tak po prawdzie niewiele jest naprawdę dobrych komiksów z nim w roli głównej, można je policzyć właściwie nie palcach jednej ręki („DKR”, „Year One”, „Killing Joke” i „Year 100”). Co w nim takiego wyjątkowego?

#51 - Y: Ostatni z mężczyzn

Na „Y: Ostatniego z mężczyzn” polski czytelnik musiał czekać bardzo długo, ale Manzoku wreszcie udało się sprowadzić ten tytuł nad Wisłę. Seria zaczyna się mocnym akcentem, pierwszy zeszyt (w albumie do 34 strony) to mały majstersztyk. Sceny, w których wiszący do góry nogami Yorick, który jest pars pro toto świata, który wkrótce stanie na głowie a sam świat powoli odlicza do zagłady, udowadniają, że Vaughan zna się na swoim fachu. Znając właściwie całość (czytam właśnie ostatnego tpb), przyznam, że potem będzie już tylko słabiej - „Y” będzie miał swoje fabularne mielizny, a scenarzysta głupie pomysły, szczególnie pod koniec. Niemniej, jest to rozrwyka wysokiej klasy, może nie taka, która powoduje u mnie wzwód („Goon”!), ale wciąż godna uwagi i warta wydanych pieniędzy.

„Y” to seria, która ma potencjał, aby stać się przebojem na polskim rynku. Łącząc najlepsze cechy „Kaznodziei” (nieprzenikniona do ostatniego zeszytu tajemnica, motyw wędrówki do celu, główny wątek rozpadający się mniejsze) i „Żywych trupów” (wizja świata po kataklizmie, nastrój permamentnego zagrożenia i zaszczucia) mogła stać się prawdziwą, finansową i wydawniczą lokomotywą Manzoku, dzięki której wrocławski edytor dojedzie do pierwszej ligi polskich wydawców. Ale tylko wtedy, gdy komiks będzie wydawany regularnie – „Y” to komiks z gatunku, który należy publikować i czytać szybko, czytelnika permametnie zżera ciekawość, co będzie dalej i jak to wszystko się skończy. Vaughan bardzo sprawnie buduje historię i operuje cliffhangerami, nie zdążają mu się fabularne ślepe uliczki, słowem – wszystko jest na swoim miejscu.

Mnie w komiksie ujęła postać Yoricka, który niespecjalnie nadaje się na komiksowego herosa. Absolwent anglistyki, obecnie bezrobotny magik (co nasuwa skojarzenia z „Jar of Fools” Lutesa), mistrz ucieczek, który boi się wyjść z własnego domu, towarzysko upośledzony. Kompletnie niedojrzały, mający ze sobą szereg problemów emocjonalnych, kiepski żartowniś i beznadziejny romantyk. Z małą mocą i z niewielką odpowiedzialnością. Dodajcie do tego pierdołkowatość i nerdowy rys (lubi „Star Treka”) i macie mniej więcej komplet – Yorick mnie momentami potrafił mocno wkurzyć swoim szczeniackim i irracjonalnym zachowaniem. Z czasem się to zmienia, ponieważ Vaughan świetnie prowadzi tą postać – Ostatni Mężczyzna zmienia się, nabiera dystansu do świata i siebie, jak to się mówi – dojrzewa. I jest to znakomicie pokazane.

Zabierając jeszcze głos w sprawie nieszczęsnego tłumaczenia – Uliszewski generalnie spisał się nieźle, choć wpadek z Yorykiem, z niefrasobliwym przekładem „cunt” i irytującym „ma`am” dało się zwyczajnie uniknąć, podobnie jak przypisów, których w takiej formie równie dobrze mogłoby nie być, bo są zupełnie bezwartościowe i wybiórcze. Wydaje mi się, że wina leży akurat po stronie Manzoku – jakiś ich redaktor mógł po prostu powiedzieć stop niektórym pomysłom Uliszewskiego, który „Kreczmarem nie jest”.

Podsumowując – „Y: Ostatni z męźczyzn” to fajny komiks przygodowy, z nutką obyczaju, podlany trochę fantastyką i mocno doprawiony humorem i świetnymi dialogami. Pewnie, że momentami fabularnie banalny i naiwny, pewnie, że nie jest to żadne komiksowe mistrzostwo, tylko solidne, komiksowe rzemiosło, sprawnie opowiedziane i dobrze narysowane. I ciekawe czy zgadniecie, którą laskę (których od drugiego tomu zacznie przybywać w tempie geometrycznym) Yorick zerżnie jako pierwszą...

piątek, 29 sierpnia 2008

#50 - Morskie Powietrze

Z komiksami od Timofa mam tak, że ich w zasadzie nie kupuję. Co prawda na półce stoją 'Syberyjskie Sny', ale ich nie doczytałem. Stoi antologia Likwidatora, ale jest słaba. Chlubny wyjątek to 'Paproszki' do których wracam co czas jakiś. I tyle. Może to po prostu nie ten target, a może brak promocji tak działa - nie wiem. Mimo wszystko do wyżej wymienionej trójki dołączyło 'Morskie Powietrze' Tima Sieverta.

O samym komiksie wiedziałem niewiele, żeby nie powiedzieć nic. Pierwszy impuls do zainteresowania się tą pozycją to okładka, przypominająca mi swoim klimatem okładkę do pierwszego tomu Lupusa. Czyli plus. Idziemy dalej i szukamy 'przykładowych plansz'. I tutaj zonk - nie ma. Ani na stronie wydawnictwa, ani na serwisach komiksowych. Komiks wyszedł i tyle, bez jakiejkolwiek promocji. Czyli minus.

Przykładowe plansze są na szczęście na stronie wydawnictwa Top Shelf, które jako pierwsze miało przyjemność wydać ten album (dla zainteresowanych - klik). Kolejny postój w poszukiwaniu informacji o komiksie to blog autora, na którym oprócz grafik z albumu, również inne śmiesznostki - inspirujący Kanary Kid czy też megakozacka, własnoręcznie wykonana maska M.O.D.O.K.'a! A na deser jeszcze trailer na jutubie. Ta wycieczka po www wystarczyła do tego aby przekonać się zarówno do samego komiksu jak i jego twórcy. Tym samym stałem się szczęśliwym posiadaczem 'Morskiego Powietrza'.
Historia skupia się na losach Maryanne i Hugh - małżeństwa mieszkającego nad brzegiem morza, które na codzień żyje z połowu ryb. Przyniesione przez listonosza dwa listy sprawiają, że - używając terminologii Marvela - 'nic już nie będzie takie samo', a znając wcześniej ich treść można by spytać bohaterów 'Co pierwsze - dobra czy zła wiadomość?'. Jak nie trudno się domyślić, ta druga mocno wpływa na dalsze losy małżeństwa i jest początkiem większych problemów. Żyjący wcześniej w swoistej symbiozie z morzem Hugh, diametralnie zmienia swe uczucia względem żywiołu - obwinia go za tragedię i wypowiada mu swoją małą wojnę. Mimo prób, Maryanne nie udaje się zmienić zamiarów męża i dochodzi do konfrontacji..

Szczerze powiedziawszy to nie mam za bardzo do czego się przyczepić. Tom Sievert sprawnie rozpisał całą historię, okrasił ją świetną grafiką (podmorskie kadry mają w sobie coś z Burnsa). Udało mu się również wiarygodnie przedstawić relację między małżonkami, ich odmienne charaktery i uczucia które nimi targają od momentu zapoznania się z treścią listów. No i znalazło się miejsce dla ośmiornicy, swoistego strażnika morskich głębin! Ośmiornice są ważne!
Tak więc 'Morskie Powietrze' to przyjemny, sprawnie opowiedziany komiks zarówno pod względem grafiki jak i scenariusza. Dla Tima Sieverta jest to debiut - i to udany, więc warto jego nazwisko zapamiętać i zwracać co jakiś czas uwagę, czy aby to czegoś nowego nie popełnił. Dobry komiks na końcówkę wakacji, mimo że bez juchy i dużych cycków.

Szkoda jedynie, że niezbyt promowany przez wydawcę ma dużą szansę zostać niezauważonym i przejść bez echa..

#49 - Trans-Atlantyk 03

Sequel „Marvels” miał ukazać się w dziesiąta rocznicę wydania tej znakomitej mini-serii. „Eye of the Camera” po pięciu latach od nieudanej premiery ma szansę trafić na rynek już w grudniu. Właśnie na „Marvelsach” wybił się Alex Ross – tak jak Busiek przedstawił bohaterów z zupełnie innej, ludzkiej perspektywy, tak Ross rysował ich w zupełnie innym, fotorealistycznym stylu. W kontynuacji Rossa jednak braknie, a ołówek przejmie Jay Anadeto. W „Oku kamery” znowu spotkamy Phila Sheldona, reportera, który będzie świadkiem najbardziej znaczących wydarzeń w świecie Marvela w latach 70-tych i 80-tych. Zgodnie z zapowiedziami zobaczymy debiut Punishera i pojawienie się  Werewolfa, Man-Thinga i Hellstorma, będziemy świadkami śmierci X-Menów w Dallas podczas „Upadku Mutantów” i morderstwa Elektry, zobaczymy fragment drugiej „Tajnej Wojny” i pozew o rozwód Susan Storm. Całość ma zamknąć się w sześciu zeszytach.

 
Karen Berger, redaktor wykonawczy (czy tak można spolszczyć executive editor?) w Vertigo na 2009 rok zapowiedziała start imprintu Vertigo Crime (będzie to zatem subimprint), którego redaktorem został Will Dennis. W ramach nowej linii mają ukazywać się komiksy kryminalne. Pierwszymi tytułami będą: „Dark Entries”, w którym szkocki prozaik Ian Rankin i rysownik Werther Dell'edera opowiedzą o śledztwie Johna Constantine (tak, tego samego Johna Constantine`a) oraz „Filthy Rich”, autorstwa skądina znanego Briana Azzarello i Victora Santosa. Zapowiada się fajnie, tylko po co od razu nowy imprint robić?
 
W związku z tym, że blogerzy z Kultury Gniewu zdają się być na wakacjach, pozwolę sobie podebrać im news i napisać, że druga część „Berlinu” już jest. Przynajmniej w USA. 196 stron historii, które wyjęło z życiorysu Jasona Lutesa 7 lat, jest już narysowane, zebrane i wydane w jednym tomiku „City of Smoke” czeka teraz na polską wersję. 
 
Smakowita zapowiedz prosto z kraju Terrenace`a i Phillipa, z niedawno zakończonego konwentu Fan Expo. Już w listopadzie rusza czteroczęściowa mini-seria „X-Men/Spider-Man” do scenariusza Christosa Gage`a i z rysunkami Mario Albertiego. A co ekscytującego może być kolejnej trykociarskiej pozycji, podobnej do setek innych? Otóż autorzy skutecznie odcinają się do aktualnych wydarzeń w świecie pająków i mutantów, wracając do korzeni, kiedy Peter chodził z Gwen, a Iceman walczył głównie z pryszczami. Pierwszy zeszyt ma być ostatnim tchnięciem Silver Age, drugi ma traktować o spotkaniu X-Menów po „Masakrze Mutantów” ze Spiderem tuż po „Ostatnich Łowach Kravena”, trzeci ma rozgrywać się podczas „Clone Sagi”, mają pojawić się Wolverine pozbawiony adamentium, Mr. Sinister i Carnage, a czwarty ma rozgrywać się w chwili obecnej. Dwa pierwsze odcinki to mąka na niezły, komiksowy chleb.
 
Na rynku ukazała się pośmiertna książka Willa Eisnera, w której autor „Spirita” opisuje w jaki sposób anatomia, mimika twarzy, ekspresja ciała może wpływać na narrację obrazkową. „Expressive Anatomy for Comics and Narrative” to trzeci tytuł instruktażowy, w którym Eisner dzieli się tajnikami swego warsztatu i komiksową teorią, która jako autor stosuje w praktyce.
Pamiętacie może duńskie karykatury Mahometa, które swego czasy wywołały ideową burzę, która przetoczyła się po mediach i salonach? Burza ta miała właśnie swój niewesoły finał. Dwóch Tunezyjczyków, którzy grozili śmiercią autorom owych ilustracji zostało aresztowanych w lutym, a sierpniu zostali deportowani do swojego rodzimego kraju. 
    

sobota, 23 sierpnia 2008

#48 - Świat według Millara (2): F4

W sierpniu zeszłego roku na konwencie Wizard World w Chicago przedstawiony został nowy duet twórców do jednego z najbardziej zasłużonych tytułów w Marvelu, jakim jest Fantastyczna Czwórka. Seria ta lata świetności miała już za sobą, więc aby ją 'odświeżyć' i wznieść ponownie na wyżyny popularności, zdecydowano się powierzyć rolę scenarzysty Markowi Millarowi, a ołówek wręczyć Brianowi Hitchowi. Duet ten ma na swoim koncie tak hitową serię jak Ultimates (vol 1+2), więc wybór wydawał się doskonały i gwarantujący rozrywkę na wysokim poziomie. Z początku mówiono o dwunastu numerach, ale w końcu dodano kolejne cztery i tym samym run Millara i Hitcha będą stanowić cztery historie, każda rozpisana na cztery numery i skupiająca się na innym członku Fantastycznej rodziny. Aby dodatkowo zaanonsować nadchodzące wielkie zmiany, Marvel zdecydował się na uwspółcześnienie samych okładek, zmianę logo itp. aby swym wyglądem przypominały bardziej magazyn, niż komiks. Tyle tytułem wstępu.

Pierwsza historia 'World's Greatest' rozgrywająca się w numerach #554-557, dobiegła już końca, więc można pokusić się o pierwsze oceny tego co 'nowe' w F4. Nie obędzie się bez spoilerów, więc jeśli ktoś nie ma ochoty psuć sobie zabawy to spokojnie może sobie resztę tego wpisu odpuścić. Tak więc 4, 3, 2, 1..

( U W A G A S P O I L E R Y ! )
Jest źle. A dokładnie rzecz biorąc to z Ziemią jest źle, bo za około 10 lat ma totalnie nie nadawać się do życia. Na szczęście mądre (i bogate) głowy zadbały o przyszłość i gdzieś tam hen, hen w kosmosie powstaje Nu-World, czyli ni mniej, ni więcej, tylko duplikat naszej niebiesko-zielonej planety (w rozmiarach 1:1). Rewelacje te odkrywa przed Mr. Fantastikiem jego była dziewoja z czasów studenckich - Alyssa Castle, która ot tak pojawia się pewnego dnia w Baxter Building i prosi Reeda o pomoc. Nu-World różni się jednak od naszej planety chociażby tym, że pominięto tereny pustynne, zlikwidowano jakiekolwiek armie, a nad utrzymaniem porządku czuwa robot o nazwie C.A.P (Conserve and Protect). To mechaniczne monstrum przypomina Iron Mana przywdziewającego barwy Kapitana Ameryki - ot takie nawiązanie do dziejów starej, niszczejącej Ziemi. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że C.A.P zaczyna robić porządek na Ziemi 1.0 i 'nic nie jest w stanie go powstrzymać'. Z wyjątkiem Reeda oczywiście (jeśli tylko wróci na czas z drugiego końca galaktyki).

Jak widać nie jest to nic specjalnego, ot kolejna niesamowita historia z F4 w roli głównej jakich było już wiele. Na szczęście seria ta to nie tylko kosmiczne problemy ale i opowieść o Pierwszej Rodzinie Marvela. I właśnie ta obyczajowa część stanowi o sile 'World's Greatest'. Cała czwórka spotyka się głównie przy okazji pojawiającego się zagrożenia, ale ich solowe historie przedstawione są w bardzo zgrabny sposób. Mamy Reeda Richardsa, który na dźwięk słów 'zagrożenie z drugiego końca wszechświata' dostaje wzwodu, wsiada na swój kosmiczny skuter i gna gdzie go potrzebują. Obok niego Sue Richards, poczciwa matka i żona, która zajęta jest tworzeniem nowej kobiecej supergrupy oraz poszukiwaniem niani dla swoich pociech. Ich wielki przyjaciel - Ben Grimm - jak zawsze zabawny i uroczy zaczyna randkować z nowo poznaną nauczycielką. I na koniec czarna owca tego towarzystwa - Johnny Storm, który postanowił sobie, że będzie rockowym wokalistą, więc założył zespół i chce na tym kosić grubą kasiorę. Oprócz tego, nocami zabawia się z super przestępczynią, którą poznał w trakcie walki. I przez dłuższy czas nie widzi w tym nic złego. Oprócz tych solowych wątków jest też przewijająca się w tle historia z kolejną rocznicą ślubu Reeda i Sue oraz próba mieszania w związku tej dwójki przez Alyssę. Ale, że to idealna rodzina to wszystko tradycyjnie kończy się dobrze, miłość wygrywa, sprawiedliwość też. Czy ktoś czuje się zaskoczony?

Hitch to już uznana marka. Głównie dzięki wspomnianym wcześniej Ultimates'om, gdzie szalał ze swoim ołówkiem (przez co terminy wydań się zmieniały i zmieniały), ale jak ktoś tworzy takie 8 stronicowe monstra to można to zrozumieć. Przy Fantastycznej Czwórce poziom jego rysunków jest jakby niższy, ale to nadal Hitch, więc przy niektórych kadrach można się zawiesić na parę chwil przy podziwianiu szczegółów jego grafik. I co ważniejsze obyło się (przynajmniej przy tej historii) bez większych obsuw. Zdarzyły się jednak wpadki. Mniejsze, jak twarz Sue z okładki #554, czy większe, jak zmieniający na potrzeby kadru swoją wielkość C.A.P. Raz ma około 5 metrów, a chwilę później to już kilkudziesięcio metrowa maszyna.

Co do samego Millara - ze swojego zadania wywiązał się poprawnie, jako rozgrzewka przed nadchodzącymi kolejnymi 12 numerami wygląda to całkiem nieźle. A porównując z tym co było przed duetem Millar / Hitch to jest naprawdę, naprawdę dobrze. Wątek duplikatu Ziemi mam nadzieję jeszcze powróci i chciałbym też, żeby pozostał w uniwersum Marvela dłużej niż wspomniana dwójka przy tworzeniu historii Reeda i spółki. Bo jej wielki wybuch w - załóżmy - ostatnim numerze pod wodzą M&H, wydaje się aż nadto oczywisty. Ale to pokaże przyszłość. Było o błędach rysownika, będzie więc o wpadkach / bzdurach scenarzysty. Tutaj wrzuciłbym ogólnie całą historię z C.A.P'em, który jest taki super świetny, że nic nie stanie mu na przeszkodzie. Nawet kilkudziesięciu najlepszych superhirołsów tej planety, którzy pomimo tego, że po ‘Civil War’ stoją po różnych stronach barykady, staną ochoczo do walki ramię w ramię - ich rozłoży w kilka minut (ehe), bez mrugnięcia mechanicznym okiem. Ale zaraz! W tym towarzystwie nie było Reeda Richardsa! Więc ten, jawiący się jako zbawiciel, przybywa ze swoim Anty-Galaktusem (ha-ha-ha) i jednym (!) uderzeniem niszczy siejącego-śmierć-na-całej-bezbronnej-planecie-robota (tutaj powinien się pojawić :roll:). Ufff.
Na szczęście, tak jak wspomniałem powyżej, wątki obyczajowe przewyższają swoim poziomem te dotyczące zagrożeń, walki, akcji, więc serię - przynajmniej dla nich - będę czytał dalej.

Historia druga, mająca tak sztampowy tytuł jak ‘Death of the Invisible Woman’, dobiegła już do połowy i oczywistym jest, że śmiercią Sue się nie skończy. Przynajmniej nie tej z 616, bo coś tak czuję, że znaleziona w końcu niania okaże się Invisible Woman z równoległej rzeczywistości. Ale to tylko moje domysły, które pewnie i tak się nie sprawdzą, o czym napiszę kiedy ta historia będzie miała swój finał, a tym samym run Millara i Hitcha dobrnie do połowy.
Jeszcze jedna rzecz - kilka miesięcy temu czytałem wywiad z jednym z twórców (podejrzewam, że to był Millar, ale nie jestem pewien - sam wywiad też mi gdzieś wcięło) w którym zachęcał do kupowania F4 na bieżąco, bo - jak się zarzekał - zbiorcze wydania jego historii długo nie ujrzą światła dziennego. Ale nie minęło kilka miesięcy i okazuje się, że w listopadzie będzie można się zaopatrzyć w superfajny HC zbierający pierwsze dwie historie nowego duetu.

Kasa, kasa, kasa...

piątek, 22 sierpnia 2008

#47 - Wywiad: Daniel Clowes

Jasne, że komiksy wymagają od czytelnika większego zaangażowania do filmów czy telewizji – wywiad z Danielem Clowesem.

Daniel Clowes, opowiada jak to jest z adaptowaniem własnych komiksów na kinowy ekran i co dzieje się z jego bohaterami, po tym, jak zamyka komiks. Wywiad przeprowadziła Rebecca Bengal.

To pierwszy wywiad z zagranicznym twórca na Kolorowych i pierwszy, jaki przetłumaczyłem z angielskiego. Nie jestem magistrem anglistyki, podczas pracy nie wertowałem setek słowników w poszukiwaniu słówek, których nie znałem, przekładałem raczej na gorąco to, co rozumiałem.
Czysta linia (ligne claire), którą Herge wynalazł podczas pracy nad „Tintinem”, podkreśla kontrast między ikonicznym przedstawieniem bohaterów a niezwykle realistycznymi krajobrazami i tłem krajów, które młody reporter odwiedza. Scott McCloud zauważa w „Understading Comics”, że ten kontrast pozwala czytelnikowi „ukryć samych siebie w tak narysowanej postaci i bezpiecznie wejść w świat przedstawiony”. „To dwa aspekty oprawy graficznej” – pisze – „jeden pozwala czytelnikowi widzieć, a inny – widzieć”.
Opisz, w takim kontekście, swój styl rysowania/opowiadania. Jak do niego doszedłeś? Myślisz, że jest najskuteczniejszy w przypadku narracji komiksowej? Kiedy może funkcjonować nieprawidłowo?

Daniel Clowes: Do każdej z opowieści staram się dobrać osobną strategię opowiadania. Często mam jakiś obraz w głowie, zanim jeszcze pojawi się w niej opowieść. Nie jestem za bardzo zainteresowany forsowaniem jakieś specyficznej estetyki, stosowaniem jakichś wizualnych trików. Bardziej zajmuje mnie kreowanie ciekawych bohaterów, które korespondują z moimi wewnętrznymi problemami.

Czytam Twoje prace od lat i często znajduje się w sytuacji „rodem z komiksów Daniela Clowes`a”, co jest chyba świadczy o niezwykłej umiejętności portretowania ludzi. Twoje postacie są tak ikoniczne, że wypełniają przestrzeń między kreskami prawdziwym życiem. Masz takie charakterystyczne, clowesowskie postacie jak kobieta w średnim wieku czy student sztuk pięknych. Ludzie mówią, że spotykają „satanistów” jedzących obiad w barze, znanych z Ghost World. Jak prawdziwi się stają dla Ciebie, kiedy pracujesz i żyjesz z nimi przez te lata? Wyobrażasz sobie ich życie pozakomiksowe?

Tak, wszystkie moje postacie wiodą swoje życie, po tym jak skończyłem opowiadać ich historie. Mam notatki, co działo się później z każdym z nich. Enid i Rebecca tylko okazjonalnie ze sobą rozmawiają, ale raczej z grzeczności niż z prawdziwej potrzeby. Może wysyłają sobie kartki na swoje urodziny. David Boring umarł z głodu, po tym jak został kanibalem.

Opowiedz o tym, jak pracujesz nad komiksem. Rysujesz codziennie? Kiedy zaczynasz pracę, zaczynasz od tekstu czy od słowa? Co jest surowcem fabuły? Zawsze wiesz, co się stanie, czy jest tak, że w trakcie tworzenia opowieści, może ona skręcić w niespodziewanym i nieplanowanym kierunku?

Zwykle zaczyna się od postaci i sytuacji, ale, tak jak mówię, czasami wizualizuje sobie styl albo jakiś konkretny obiekt. Podczas pracy nad historią te elementy mogą się oczywiście zmienić. „Ghost World”, jak sobie przypominam, miało być osadzone w przyszłości a „The Death-Ray” miał się koncentrować na starości, a nie na latach młodzieńczych swojego bohatera.

Marshall McLuhan, autor wydanej w 1967 roku książki „The Medium Is the Massage” piszę o różnicach pomiędzy, jak sam je nazywa, mediami gorącymi i mediami zimnymi. Media gorące, jak filmy i radio są pełne treści, która nic nie wymaga od pasywnego odbiorcy, natomiast zimne, jak na przykład formy ikoniczne wymagają już aktywnej partycypacji widza. Przykładem takich mediów może być telewizja czy komiks właśnie. Zgadzasz się z przyporządkowaniem McLuhana?

Jasne, że komiksy wymagają od czytelnika większego zaangażowania do filmów czy telewizji. Ciągle uczę się nowych rzeczy, które mogę zrobić tylko z komiksem, bo w kombinacji z innym medium byłoby to niemożliwe. Często wymaga to sporego wysiłku, gdyż w komiksie trzeba skompresować mnóstwo treści i informacji, które potem czytelnik musi odczytywać. Cała sztuka polega na tym, żeby komiks pełen finezyjnych i skomplikowanych zabiegów formalnych był czytelny.

Jakie komiksy czytałeś w swojej młodości? Myślisz, że świadomie, bądź też nie, wywarły one wpływ na Twoją twórczość? Co jeszcze na nią wypływa – w komiksie, czy w sztuce, literaturze, kulturze popularnej?

Zawsze inspirowała mnie praca współczesnych twórców – Chestera Browna, Julie Douchet, Chrisa Ware`a, braci Hernandez, Ricka Altergotta i innych, a także klasycznych mistrzów od McKaya do Crumba. Zwykle szukam rzeczy, które istnieją, ale nikt ich jeszcze nie nazwał, nie skonkretyzował. I to zwykle jest impulsem do stworzenia takiej rzeczy samodzielnie.

Patrząc na niezwykłą popularność i szacunek, jaki darzony jest „Tintin” w Europie, nie ma właściwie podobnego zjawiska w komiksie amerykańskim. Jak myślisz, dlaczego tak jest? Jaki komiks w kulturze amerykańskiej mógłby osiągnąć podobny, kultowy status, jakim cieszy się „Tintin” właśnie. Niekoniecznie komiks…

Prawdopodobnie „Fistaszki”, które przypominają „Tintina” przynajmniej, jeśli chodzi o stopień popularności i poważanie, jakim cieszy się wśród twórców i czytelników. Ale właściwie to nie wiem, bo miłość europejskich czytelników do „Tintina” zawsze mnie oszałamiała. Bardzo lubię tę pozycję i podziwiam pracę Herge`a, ale nigdy, nie czytając, „Tintina” jako nastolatek i będąc Amerykaninem, nie podzielałem sentymentu do tego komiksu.

Myślę, że spokojnie można powiedzieć, że pewien podział w amerykańskim komiksie lokuje się gdzieś pomiędzy codziennymi, gazetowymi stripami a, powiedzmy, komiksami z „New Yorkera” i pozycjami spod znaku indie i graphic novels.

Nic nie wiem o takiej tendencji – myślę, że z artystami z kręgu „New Yorkera” mam wiele wspólnego, natomiast rysunek satyryczny czy paski komiksowe to dla mnie zupełnie inna planeta – w ogóle nie mam z tym światem styczności.

Czym dla Ciebie różni się tworzenie komiksów od nadzorowania pracy nad filmem i jak to wyglądało w przypadku adaptowania Twoich komiksów, to znaczy „Ghost World” i „Art School Confidential”? Wydaje mi się, że może jest to podobne z tłumaczeniem języków obcych. Jakie elementy komiksu nie da się przełożyć na język filmu i vice versa? Kiedy pracowałeś z Terrym Zwigoffem, w jaki sposób byłeś zaangażowany w pracę z samymi autorami na planie? Jak to jest dla autora i pisarza odpuszczać pewne kwestie podczas pracy nad filmem?

Terry wpuszczał mnie na plan i zachęcał do wyrażania swojej opinii, ale tak naprawdę bardzo rzadko mnie słuchał. Kiedy film był już w fazie montażowej, robiłem już tylko małe sugestie. Film to medium reżyserskie, a plan filmowy to bardzo skomplikowana, wojskowa struktura – musiałem po prostu znać swoje miejsce w tym bałaganie, albo zwyczajnie bym się w nim pogubił.

Herge przechodził okres rozpaczy i lęku, podczas którego dręczyły go powracające koszmary wypełnione bielą – jakiż charakterystyczny sen dla twórcy komiksów! Być może wpłynęły one na jego twórczość – „Tintin w Tybecie” ze swoimi surowymi, górskimi krajobrazami, pełnymi bieli i skromną liczbą bohaterów był swego rodzaju ucieczką. Czy Ty masz takie momenty, kiedy tracisz wiarę w swoją pracę? Jak sobie z nimi radzisz? Co uważasz za swoje największe artystyczne osiągnięcie?

Tracę wiarę we wszystko inne, ale bardzo rzadko w sens mojej pracy. Kiedy zaczyna mnie nudzi, robię wszystko aby uczynić ją znowu interesującą. Staram się nie brać rysowania śmiertelnie poważnie, ale nigdy nie pozostawiam spraw samych sobie, żeby jakoś się ułożyły. Nie oszukuje, kiedy tworzę.

W jaki sposób polityka wywiera, lub nie wywiera, wpływ na Twoją pracę? Czy w ostatnich latach ten wpływ rośnie, czy raczej maleje?

Myślę, że politycy mają wpływ na moją prace teraz, może większy niż wtedy, kiedy byłem młodszy i bardziej dziecinny, ale mam nadzieję, że nie będę się w przyszłości dokładniej i głębiej zajmował problemami tego typu. Bardziej interesuje mnie pokazanie tego, co myślę, co mnie nurtuje, niż ogłaszanie mojego punktu widzenia na świat.

Nad czym teraz pracujesz?

Zajmuje się kilkoma krótkimi historiami na raz. Nie jestem jeszcze pewien, co z nimi zrobić.

#46 - Trans-Atlantyk 02

Pod koniec sierpnia na rynku pojawi się „Jamilti and Other Stories”, zbiór krótkich komiksów Rutu Modan, które powstały przed „Exit Wounds”. Zebrane w tomiku historie były już wcześniej publikowane w różnych antologiach, ale ich nakład został wyczerpany. Zdobywczyni tegorocznego Eisnera przyznaje, że jedna z opowieści („King of the Lilies”) była inspirowana zdjęciem jej babci z młodości w… Polsce.

Źródło - Newsarama

====

Todd McFarlane wraca do gry. Artysta, któremu wyciskanie pieniędzy ze swoich pomysłów szło lepiej niż samo rysowanie, wraca do bohatera, który uczynił go sławnym – „Spawna”. Grafiką ma zająć się Whilce Portacio, a scenariuszem – Brian Holguin. Czym zajmie się Todd? „Wszystkim” odpowiada i dodaje – „Chcę pójść z moim komiksem w nowym kierunku w sferze narracji i oprawy wizualnej.”

McFarlane rusza również z nowym tytułem „Haunt” (z Robertem Kirkmanem, etatowym scenarzystą Image) i weźmie udział w Image United. ma to być wielki projekt, w którym sześciu artystów, którzy zakładali Image (właśnie Todd, Erik Larsen, Rob Liefeld, Marc Silvestri Whilce Portacio i Jim Valentino) połączy swe siły i wróci do swoich „klasycznych bohaterów”. Scenariuszem ma zając się znowu Robert Kirkman, a komiks ma być o tyle nietypową kolaboracją, że prawie wszystkie kadry mają być tworzone równocześnie przez całą szóstkę. Wszyscy biorący udział w przedsięwzięciu są bardzo podekscytowani.

Źródło - Newsarama

====

Stan Lee nie wie, co to emerytura i na starość bierze się za mangę. W sierpniowym „Shonen Jumpie” swoją premierę będzie miał „Ultimo”, owoc kooperacji Stana z mangaką Hiroyuki Takei („Shaman King”). Oczywiście wszyscy są bardzo podekscytowania projektem.

Źródło - Comics Worth Reading

====

Eric Powell świętuje niemal dekadę tworzenia i wydawania „Zbira” (seria debiutowała w marcu 1999 roku). Z tej okazji 2008 rok został ogłoszony przez Dark Horse „Rokiem Zbira” („The Year of The Goon”). Autor przyznaje, że w grudniu rozpoczyna nowy, rewelacyjny story-arc w ramach regularnej serii. Razem z arczem jesteśmy wielkimi fanami „Goona”, więc jesteśmy bardzo podekscytowani. A co robił Powell podczas swojego panelu dotyczącego „Zbira” w San Diego? Opowiadał o 30-metrowym zielonym fiucie Godzilli i porno-komiksie z potworami w roli głównej. Taki tam żartowniś.

Źródło - Comic Book Resources

====

Obowiązkowy news filmowy – Simon Pegg i Nick Frost to duet znany z takich filmów jak „Wysyp Żywych Trupów” czy „Hot Fuzz”. Panowie skończyli właśnie prace nad scenariuszem do ich nowego filmu. „Paul” opowiada o dwójce fanów komiksów, którzy postanawiają udać się do USA, aby na własne oczy zobaczyć międzynarodową stolicę trykociarzy. Jedno jest pewne - będzie śmiesznie.

Źródło - Filmweb

====

Mark Millar („Ultimates”, „Wanted”, „The Authority”) wraca do świata Ultimate, co wydaję się dobrą wróżbą w kontekście mojej poprzedniej notki. Marvel nie zdradził jeszcze, kiedy to nastąpi, choć pewnie dopiero po nadchodzącym „Ultimatum”. Nie wiadomo również jaki tytuł przejmie szkocki scenarzysta i czy będzie sprzątał bałagan po Loebie. Ekscytujące!

Źródło - IGN

====

Dwa linki od Toma Spurgeona i dwa rankingi. Pierwszy to lista dziesięciu największych retconów w historii obrazkowego przemysłu według zawodowego geeka Kirka Warrena. Retcon w komiksiarskim slangu to fundamentalna zmiana w biografii herosa, w historii uniwersum czy serii komiksowej. Polecam również inne „wtorki” Warrena - fajna, nerdowa, zabawa.

Źródło - The Weekly Crisis

Drugi to wyliczanka setki wybitnych „graphic novels”, które trzeba przeczytać. Alan David Doan twierdzie, że Eddie Campbell myli się, twierdząc, że jest tylko kilka takich „powieści graficznych”. Jeśli dobrze policzyłem, 10% komiksów z tej listy już się w Polsce ukazało, bądź sukcesywnie ukazuje, a jedenasty jest w drodze (patrz miejsce pierwsze).

Źródło - Alan David Doane LJ

====

„Asterios Polyp” to tytuł nowego komiksu Davida Mazzucchelliego („Daredevil”, ‘Batman: Year One”), który od pewnego czasu próbuje sił w komiksie niezależnym. Jego nowa praca ma być „wielką amerykańską powieścią graficzną”, opowieścią o architekcie w średnim wieku, który po pożarze swojego mieszkania musi przeprowadzić się z Nowego Jorku do małego miasteczka. Dla mnie mus. Komiks ma mieć 344 strony i ukaże 3 lutego 2009 roku.

Źródło - Random House

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

#45 - Marcin Rustecki vs Savage Dragon

Arrggggghhh! W najnowszym KZ znajduje się druga część wywiadu z Marcinem Rusteckim, a w nim o taki kwiatek:
KZ: A "Savage Dragon", autorska seria znanego u nas ze stron "Spider-Mana" i "Punishera" Erica Larsena? (...)
MR: Jak dla mnie Savage Dragon był postacią kretyńską. Zielony facet z gadzim grzebieniem na głowie. Dlatego też odpuściliśmy sobie.
Pierdolisz Pan, Panie Rustecki! Zielony Dragon jest be, a Hulk już niby cacy? Że niby ta płetwa robi taką różnicę? C'mon! Idę o zakład, żeś Pan nawet nie wściubił nosa w jakikolwiek zeszyt tej serii, tylko ocenił 'po okładce'. A mógłby się Pan mocno zdziwić, że ten 'zielony facet' ma całkiem wpytowe przygody, różniące się znacznie (na plus w sensie) od świetnych 'Aktów Zemsty' czy innych podobnych maszkaronów. Puff.

No to odreagowałem. Wybaczcie, ale dobrego imienia Savage Dragona będę bronił do ostatniej kropli.

Swoją drogą 51 numer KZ to całkiem miłe czytadło (oprócz powyższego cytatu wywiad z MR również na mocny plus) tradycyjnie ze sporą ilością recenzji z PL i z zagranicy, oraz felietony różnej maści (z których najbardziej polecałbym ten autorstwa Jarka Obważanka).

A wracając jeszcze do 'zielonego faceta z gadzim grzebieniem na głowie' - ojciec tej kretyńskiej postaci, Erik Larsen, zaprezentował wariantową okładkę do numeru #137. Niby normalna sprawa, ale tutaj widzimy, że kampania prezydencka w US and A wdziera się również do komiksów. Swoją drogą to nie pierwszy kontakt Dragona z polityką - on sam kandydował na prezydenta, a Bushowi sprzedał nawet lewego prostego.

====

Korzystając z okazji - witam na pokładzie Kolca i Roba! Czujcie się jak u siebie!

środa, 13 sierpnia 2008

#44 - Ostateczne porażki

Face the fact – 90% współczesnego komiksu superbohaterskiego to wciąż kupa niemożebna, której nie da się czytać bez nerwowego parskania śmiechem i zgrzytania zębami na przemian. Mam takie wrażenie, że spandeksowy główny nurt nie tyle nie nadąża za awangardą powieści graficznych, co jest jeszcze sporo w tyle za zwykłym mainstreamem. Przez „zwykły” mainstream rozumiem takie serie jak „Usagi”, „Queen & Country” czy choćby „Goon”.

Pozostałe 10% to zgrabnie napisanie historie, które mają przysłowiowe ręce i nogi, które da się przeczytać od początku do końca bez specjalnego uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Kilka pozycji spod znaku Ultimate dało się zaliczyć do tej dziesiętnej części całości, żeby wymienić tylko świetnych „The Ultimates” Millara i Hitcha, niezłe „Ultimate Trilogy” Elllisa czy trzymające poziom „Ultimate War”, „Ultimate Six” i momentami „Ultimate X-Men”. Na Spidera jestem już trochę za stary.

Pomysł stworzenia imprintu, w którym różni autorzy mogliby opowiadać fajne historie o superbohaterach wydawał się trafiony. Pomysł, na stworzenie drugiego, konkurencyjnego uniwersum w Marvelu jest całkowicie chybiony i zwyczajnie głupi. Niestety, kilka najnowszych ultimate-tytułów ciąży ku wszystkim przywarom 616, od których, przynajmniej w założeniach, chciano odchodzić. Najlepszym przykładem skretynienia twórców i redaktorów pracujących przy Ultimate-titles jest zapowiedz dwóch annuali (FF i X-Menów), które mają być wstępem do wielkiego cross-overa "Ultimatum", po którym „nic nie będzie już takie same”. Otóż mutanci z przyszłości pojawiają się w teraźniejszy świecie, z zamiarem zabicia członków Fantastycznej Czwórki, aby uniknąć wielkiej katastrofy. I tylko futurystyczna wersja FF jest w stanie powstrzymać mutantów z przyszłości przed zamordowaniem ich praszczurów… Słabo? Czytajcie dalej.

Niestety, redaktorzy i scenarzyści, pracujący nad komiksami spod szyldu Ultimate, stosują zagrywki, które nie bawią czytelników komiksów od dobrych dziesięciu, jak nie dwudziestu lat. Świetnym przykładem niech będzie „Ultimate Origins” (Brian M. Bendis i Butch Guice). Komiks nie służy opowiedzeniu jakieś fajnej historii, tylko rozwijaniu złożoności „ultimate universe”. Swego czasu, na którymś z konwentów zaprezentowano listę 10 najważniejszych faktów, które zostaną ujawnione w mini-serii (reprodukcja gdzieś na dole). No i fantastycznie, jak Marvel zapowiedział, tak Bendis robi, po kolei w swoim komiksie realizuje plan punkt po punkcie. Szkoda tylko, scenarzysta zapomniał, że opowiada pewną historię, a nie tylko ujawnia kolejne fakty, które ukażą się w kolejnym marvelowym handbooku. Bo to właśnie Bendis robi. Wałkuje kolejny raz wątek pochodzenia Wolverine`a, przypomina nam jak to Steve Rogers stał się Kapitanem Ameryką i odświeża relację między Xavierem i Magneto. Bez pomysłu, bez inwencji, skrótowo, nudnie, wtórnie i zupełnie niepotrzebnie – bo to wszystko czytelnik wie lub się domyśla i nie jest mu do niczego potrzebne. No chyba, że kogoś kręci możliwość dowiedzenia się kto był pierwszym mutantem. Mnie z pewnością nie.

Czytając „Ultimate Human” (Warren Ellis i Cary Nord) miałem podobne uczucie, jak podczas lektury „Thor: Vikings” Gartha Ennisa. Mianowicie – ktoś tu leci w kulki i to grubo. Ellis bierze najbardziej przewidwyalne superbohaterski klisze, najbardziej obciachowe motywy rodem z lat sześćdziesiątych i wrzuca to wszystko do komiksu, który miał rozwijać wątki „The Ultimates”, pozycji, która miała się odcinać swoich infantylnych korzeni. Mamy zatem szalonego naukowca (Peter Wisdom aka Leader), który w kolejnych przerażających monologach tłumaczy swoje motywacje i rzuca trochę światła na swoją skomplikowaną osobowość. Jest linowa akcja, jest mnóstwo nic nie wnoszących dialogów, jest ta scena, w której czarny charakter zostawia naszych bohaterów (Hulka i Iron-Mana), żeby zdążyli się wydostać ze śmiertelnej pułapki, nie braknie również przewidywalnego zakończenie, które utrzyma charakterystyczny dla kalesoniarzy status quo – tj. Hulk Hulkiem pozostanie. Mam nieodparte wrażenie, że Ellis zrobił to specjalnie i napisał komiks według przedwojennych recept i wywinął czytelnikom i redaktorom psikusa. Mylę się?

To jednak nic w porównaniu z tym, co wyprawia Jeph Loeb wespół z Joe Madureirą przy flagowej serii imprintu – „The Ultimates”. Myśleliście, że narracja i sposób budowania fabuły w „All Star Batman” jest archaiczny i infantylny, a narracja rwie się i kuleje? To przeczytajcie pierwsze zeszyty Loeba do trzeciej serii Mścicieli XXI wieku. Tam dopiero się dzieje! Postacie pojawiające się znikąd, fabułą zbudowana z pourywanych fragmentów i nikt, chyba nawet sam Loeb, nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Scenarzysta chyba nie zapoznał się pracą Millara i Hitcha, bo zupełnie nie poznałem Hawkeye, Hanka Pyma czy Kapitana Ameryki. Pomijając szereg nieścisłości między seriami typu stroje, wprowadzenie postaci Valkirii, która już w świecie Ultimate funkcjonuje, zmienianie rasy Wasp, która nagle traci swoje azjatyckie rysy – kij z tym, niech chociaż fabułą będzie interesująca, to mu to wybaczę. Zmianę designu z pseudo-realistycznego na typowo superhero też. Madureire, z jego zdeformowanym, tanim i efekciarskim stylem, który do estetyki „Ultimates” zupełnie nie pasuje, też bym przełknął. Ale uważajcie! Loeb opowiada historię buntu robotów i melodramatycznych romansów z nieślubnymi dziećmi pięciokątu Wolverine-Magneto-Magda-Quicksilver-Scarlet Witch w romantycznej prehistorycznej scenerii Dzikiego Lądu. Słabo? Fabuła wije się jak wąż, komplikuje aż do niezrozumienia i rozwija zależności między kolejnymi komiksami, czego tak chciano uniknąć w przypadku segmentu Ultimate. To jest zwyczajna żałość, a co gorsze robi czarny PR tak świetnej serii i całemu imprintowi. Loeb marnuje znakomity potencjał, który miał ten tytuł, który można było jakoś pomysłowo pociągnąć.

Wydaję mi się, że z tytułami linii Ultimate nie będzie już lepiej. Co zdolniejsi twórcy zatrudnieni w Marvelu zauważyli, że dobre historie można opowiadać również w 616, które jest bardziej atrakcyjne, bo cieszy się z reguły lepszym odbiorem, ma więcej czytelników, którzy ekscytują się ich pracą. Ultimate bardzo długo musiało zdobywać uznanie w oczach czytelników i z trudem wyrobiło sobie jakąś markę, która jest szargana przez ostatnie, mierne produkcje. Zapowiedzi "Ultimatum", jak ta, przytoczona wyżej, mrożą mi krew w żyłach i obawiam się zwyczajnej klapy, która kompletnie pogrąży Ultimate, która podzieli los "New Universe" Jima Shootera...

środa, 6 sierpnia 2008

#43 - Trans-Atlantyk 01

Ruszamy dzisiaj z Trans-Atlantykiem, cotygodniową (jak tylko czas pozwoli) porcją newsów zza Oceanu. Serwisy i blogi komisowe zapewniają aż nadto informacji z rodzimego rynku. Polskie strony tematyczne, takie jak Multiverse, Avalon i New Heroes serwują podobną dawkę wieści o kalesoniarzach z zagranicy. My natomiast nie mamy ambicji archiwizować comiesięcznych premier i zapowiedzi. Chcemy wyszukiwać rzeczy ciekawe dla polskiego czytelnika, który interesuje się komiksem zagranicznym. Wszystkiego, co dzieje się w Ameryce ogarnąć nie sposób, pewnie wiele rzeczy z arczem pominiemy, szczególnie, że dla mnie będzie to pierwsze doświadczenie tego typu.

====

Method Man nigdy nie krył swoich komiksowych fascynacji – jest posiadaczem wielkiej kolekcji liczącej około 25 000 tytułów, a w swojej karierze korzystał z marvelowych pseudonimów jak "Ghost Rider" czy "Johnny Blaze". Wychodzi na to, że Clifford Smith to bardzo uzdolniony artysta, któremu muzyka i film nie wystarczają, bo zabrał się za komiks. „Method Man” ma być opowieścią o prywatnym detektywie Peerless Poe, byłym agencie Order of the Secret Method, głęboko religijnej organizacji „murder priests” wywodzącej się od biblijnego Kaina, która chroni naszą cywilizację przed biblijnymi potworami. Brzmi to dość groteskowo, ale mając na uwadze całą mitologię Wu i 36 Chambers nie czuje się zdziwiony. Komiksem, oprócz rapera, zajmą się Sanford Greene i David Atchinson.

Przypisek – Meth to jeden z najbardziej rozpoznawalnych członków Wu-Tang Clanu, legendarnego i kultowego składu, który dokonał w hiphopie przełomu. Udało mu się zrobić chyba największa karierę solową. To drugi człowiek na świecie po Seanie Connerym, któremu seplenienie dodaje uroku i przelicza się na miliony zielonych. Pochodzi ze Staten Island.

Źródło - Comic Book Resources

====

W morzu komentarzy, newsów, relacji i plotek z niedawno zakończonego (26-29 lipiec) konwentu Comic-Con w San Diego) można się utopić. Ja przytoczę tylko jedną anegdotkę i jedną zapowiedz. Swego czasu Daniel Gizicki narzekał, że na emefkowym spotkaniu z młodym, zdolnym i ciekawym twórcą, jakim jest Łukasz Ryłko przychodzi garstka zainteresowanych. Na spotkanie z uznanym, nagradzanym i ciekawym twórcą, jakim jest Guy Delisle przyszło zaledwie 50 osób (Tom Spurgeon dodaje, że to i tak dwa razy tyle, co zwykle pojawia się na takim panelu). Co kraj, to obyczaj?

Źródło - Comics Reporter

====

Darwyn Cooke („The Spirit”, „New Frontier”), jeden z najgorętszych autorów zza Oceanu, który w Polsce poza „Ego” jest właściwie twórcą nieznanym, zapowiedział komiksową adaptację „Parkera”, serii powieści kryminalnych pióra Richarda Starka. Na pierwszy ogień pójdą cztery książki, ich wydawcą ma być IDW Publishing. Data wydania – 2009. Zapowiada się solidna dawka komiksowego kryminału.

Źródło - Newsarama

====

Paul Pope („100%”, „Batman: Year 100”), inny, równie znakomity i nie wydawany w Polsce komiksiarz, zapowiedział na 24 sierpnia twardo okładkową reedycję „Heavy Liquid” (2001, Vertigo), wzbogaconą o 12 stron materiałów dodatkowych i zretuszowaną kolorystyką. Informacja cieszy o tyle, że na Amazonie komiks był „available from these sellers” w całkiem sporych sumkach.

Źródło - Pulp Hope

====

Obowiązkowy news o filmowej adaptacji komiksu - ekranizacja „Strażników” ma szansę przebić w nakręcaniu hype`a tegoroczną kampanię „Mrocznego Rycerza”. Komentarz nieocenionego Toma Spurgeona, odnoszący się nie tylko do samego flimu Snydera.

Źródło - Comics Reporter

====

Na elektronicznych targach E3 włodarze DC i komputerowcy z Sony Online Austin zaprezentowali trailer gry MMORPG „DC Universe Online”. Wszystkich nerdów będę musiał jednak zmartwić. „Podekscytowany pracą nad projektem” Jim Lee (Executive Creative Director) przyznał, że w wirtualnym świecie DC nie będzie możliwości wcielenia się w swojego ulubionego bohatera, będziemy mogli co najwyżej odgrywać rolę sidekicka Bataman lub członka bandy, która organizuje ucieczkę Jokera z Arkham Asylum. Premiera gry, jak głosi plotka, już w okolicach 2009 roku. Dla posiadaczy mocarnych blaszakówi PS3

Źródło - Comic Book Resources

====

Marvel również nie odpuszcza jeśli chodzi o umieszczanie swoich bohaterów w grach. Coraz więcej informacji ukazuje się ostatnio odnośnie kontynuacji świetnej gry "Marvel Ultimate Alliance" (2006). Nowością ma być znacznie bardziej interaktywne środowisko oraz możliwość współpracy poszczególnych bohaterów. Znaczy to tyle, że mając w drużynie np. Hulka i Logana będzie można zrobić komiksowy Fastball Special. Nie podano jeszcze daty premiery, znamy natomiast platformy na których „Marvel Ultimate Alliances 2: Fusion” się ukaże – Xbox360, Wii, DS. i Plejak 3. O wersji na blaszaki czy starszą wersję PS’a cicho.

Źródło - Comic Book Resources

====

Wiadomość ta ma już kilka tygodni, ale warto o niej wspomnieć nawet z takim opóźnieniem. Erik Larsen zrezygnował z szefowania Image Comics, a jego miejsce zajął Eric Stephenson. Twórca Savage Dragona swoją decyzję motywował brakiem czasu dla tworzenia kolejnych odcinków przygód swojego bohatera, oraz innych komiksów, które od jakiegoś czasu krążą mu po głowie. Jego głównym postanowieniem jest powrót do regularnego, comiesięcznego przedstawiania nowych przygód Dragona, a w przyszłości równoległa praca nad kilkoma tytułami w uniwersum Image.

Źródło - Image Comics Blog

====

I na koniec gadżet zza Oceanu. Torba plażowa zaprojektowana przez Adriana Tomine`a (kolejny w Polsce nieznany, a znakomity autor). KG było pierwsze.

Źródło - Strand Books

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

#42 - Dlaczego drugie "Na szybko spisane" mogło się nie spodobać?

„Na szybko spisane 1980 – 1990 ” to dla mnie najlepszy komiks ubiegłego roku.

Naturalnym jest, że oczekiwania wobec kontynuacji zdobywcy nagrody publiczności MFK 2007 sięgały sufitu. Byłem prawie pewny, że druga część opowieści o dziecięciu przełomu wieków i przełomu ustrojów w dziwnym kraju zwanym Polską nie będzie takim ciosem w krocze, jakim był pierwszy tom planowanej trylogii. Miałem jednak nadzieję, że Michałowi Śledzińskiemu uda się utrzymać poziom, że znowu pokaże się jako komiksiarz z najwyższej półki.

I właściwie się nie pomyliłem, bo formalnie „1990-2000” to nadal obrazkowa ekstraklasa. Swobodna, bardzo ekspresywna estetyka, doskonale pasująca do „szybko spisanej” opowieści, wciąż porywa, a Śledziu ponownie udowadnia, że świetnie posługuje się komiksowym esperanto. Gdybym był poważnym komiksologiem to cmokałbym nad wyrafinowaną narracją, spójnością ikoniczną słowa i obrazu osiągniętą najprostszymi środkami, celnością i pomysłowością w uchwyceniu obyczajowości i realiów Polski w momencie kapitalistycznego przełomu etc., etc. Trochę głupio pisać, wszak jestem od Śledzia sporo młodszy, ale pamiętam go z „młodzieńczych”, mniej lub bardziej udanych, poszukiwań własnego stylu z okresu produktywnego, kiedy nie bardzo wiedział, w którą stronę iść. Teraz ojciec „Osiedla Swoboda” to prawdziwy weteran ołówka, który po zarysowaniu ton papieru i wypisaniu setek japońskich cienkopisów (tych szpanerskich rzecz jasna), wie już, w którą stronę chce iść.

Dlaczego zatem drugi epizod „Na szybko spisane” może się nie podobać i dlaczego wielu (w tym i ja, po części) czytelników poczuło się rozczarowanych?

Śledziu potrafił znakomicie przywołać, niekoniecznie idylliczne, obrazki z dzieciństwa, uderzyć w sentymentalną nutę, sprawić, że czytelnik poczuł pokoleniowe, a może i osobiste pokrewieństwo z bezimiennym bohaterem swojego komiksu. Forma krótkich, niedopowiedzianych epizodów, a wręcz obrazków doskonale tu pasowała – wszak z dzieciństwa pamiętamy jakieś krótkie epizody, najczęściej pewne uogólnienia, często zamglone. A wiele trudniej pisać jest o doświadczeniach przeciętnego nastolatka. Te, z reguły pamiętamy lepiej, są nam bliższe, kształtowały naszą osobowość w większym stopniu. Są bardziej zniuansowane i ambiwalentne. Siłą rzeczy jest ich również więcej – to okres pierwszych miłości, pierwszych pasji, porażek, decyzji. To szkolne korytarze, imprezy, ławki pod blokiem, stos książek, alkohol, pocałunki, pryszcze i jeszcze, jeszcze więcej złożonych spraw. Mr. Herring zużył na nie więcej stron, przyjrzał im się bliżej i trudno było mu je wszystkie zmieścić w albumie, w którym mieściło się dzieciństwo. Czuję, że autor musiał wybierać, o czym opowiedzieć, a co przemilczeć. Ja tymczasem straciłem tą duchową więź z tamtym okularnikiem, kumplem z podstawówki i piaskownicy, nasze drogi w liceum się jakoś rozeszły. On wybrał swój hermetyczny świat amigowej sceny, odcięcia się od rodzinnych kłopotów i zajęcia umysłu pracą.

Poważnym zarzutem jest gwałtowne przejście od maleńkości do prawie dorosłości, które trafnie zauważył Karol Konwerski. Miałem bardzo podobne wrażenie. Początek albumu to jesień niewinności i nagle bach, już pierwsza impreza, pierwsza laska. Zbyt szybko, za mało papieru, niedokładnie.

Śledziowi w pierwszym albumie wyszło coś, czego chyba nie planował – w wywiadzie dla Below Radars podkreślał, że chce napisać i narysować coś w rodzaju swojej alternatywnej biografii. Chciał opowiedzieć najsłabsze akcje ze swojego życia i spiąć je fikcyjną klamrą. Chciał stworzyć opowieść zupełnie nie o sobie wykorzystując jednak bez żenady materiał ze swojego życia. Wyszedł mu (chyba całkiem przypadkowo, choć mogę się mylić) obraz pewnego pokolenia, dzisiejszych trzydziestolatków, rówieśników Śledzia, które swoją drogą nie doczekało się jeszcze literackiej monografii i pewnie się już nie doczeka. Także pod tym kątem napaliłem się na kontynuację i czuję, że Mr. Herring również odczuwał to ciśnienie i trochę wbrew takim właśnie oczekiwaniem uniwersalnej historii wysmażył coś hermetycznego, coś, z czym niewiele osób będzie się w stanie się identyfikować. Jego niezbywalne, autorskie prawo.

Po lekturze moje krocze pozostało w stanie nienaruszonym. Co nie znaczy, że „Na szybko spisane 1990-2000” jest komiksem złym. Wręcz przeciwnie – to nadal jest komiks świetny, który jednak nie wytrzymuje porównania z pierwszą, genialną, częścią. A i tak pewnie to, co tutaj napisałem za jakiś, po premierze ostatniej części trylogii, będę musiał odwołać, moje tezy będą mocno przeterminowane, bo okaże się, że Śledziu sobie wszystko pięknie rozplanował i wszystkie trzy części złoża się w znakomita, spójną i dopracowaną całość.